11-09-2021, 10:46
|
#188 |
Markiz de Szatie | Ochroniarz nie wiedział czemu kawalerzyści odpuścili sobie bójkę? Może jednak czuli respekt, przed Kapitanem albo pojęli, że zwada z Sylwańczykiem nie była im obecnie na rękę? Nie bez wpływu na ich decyzję mogło być też wyraźnie słyszalne warczenie Bastarda dochodzące z wyższego piętra. W tym momencie powody rezygnacji ze starcia przestały być ważne, a Carsten był rad, że nie doszło do bijatyki. Nie było to odpowiednie miejsce na tego rodzaju ekscesy i porachunki. Obie strony konfliktu mogły wyjść z niego poturbowane. I nie miał tu na myśli siniaków czy obrażeń, ale zgoła poważniejsze konsekwencje.
Nie mógł zasnąć, kręcił się niespokojnie na łóżku nie pasującym do jego gabarytów i tężyzny. Niepokojące myśli spływały na niego z siłą górskiego potoku. Co zastaną w piramidzie? Jak ostatecznie potoczą się negocjacje z Amazonkami? Co kryje się pod maską gościnności dzikusek? Carsten nie był głuchy na plotki i szeptane z cicha domniemania. Słyszał o rozumnych jaszczurach, o Nieumarłych, którzy gdzieś w dżungli mieli swoje siedliska. Wzdrygał się na myśl o tych istotach. Pomny przeszłych bolesnych wydarzeń obawiał się, że mogą pokrzyżować jego plany i pozbawić nadziei na ocalenie ukochanego syna Johana. Zastanawiał się czy zebrane rośliny wystarczą, by uwarzyć z nich eliksir zdolny wybudzić młodzieńca z nietypowej śpiączki. Jeśli nie… Poniósłby klęskę, lecz nie oznaczałaby ona kresu walki. Wiedział, że się nie podda. Dopóki istnieć będzie okruch nadziei, będzie karmił się nim i sycił, nie ustając w staraniach o powrót syna do przytomności. Nawet za cenę własnego życia…
Syn wołał go rozpaczliwie, echo potęgowało ten krzyk o wybawienie, a on w kamiennym labiryncie korytarzy próbował zlokalizować źródło głosu. Wokół otaczały go tajemne symbole wymalowane na ścianach, dziwne konstelacje i stworzenia, których nie ogarniała wyobraźnia. Poruszał się prawie po omacku, pochodnia dogasała dając nikłe światło, wiedział, że ma niewiele czasu… że każda minuta to skrawek nadziei mniej z lichego płótna, które mu pozostało. Czas nieubłaganie mu się kończył.. Mrok i zaklęte w nim pradawne zło wyciągało w jego stronę szponiaste cienie, gęstniejące wokół przepastnym całunem. Wołanie Johana stawało się coraz cichsze, łkające, tkliwe… A serce ojca pękało z bezsilności i braku nadziei… choć próbował mu dodać otuchy czuł, że przegrał nie zdoławszy go ocalić….
Obudził się zlany potem. Wiatr miotał gałęziami o dach, ale i tak było niezwykle gorąco. Próbował wyrzucić z pamięci ten miniony koszmar, ale przez dłuższy czas doskwierało mu niepokojące przeczucie. Dopiero wspólne śniadanie i towarzystwo wyzwoliło go z ponurych myśli. Atmosfera była gościnna i mimowolnie kilka razy się uśmiechnął. Rzeczywiście gospodynie zadbały o ich komfort oraz dobre samopoczucie. Chociaż ten uczynek, też mógł mieć jakiś ukryty cel, by wzbudzić zaufanie posłów i zmusić ich później do ustępstw. Życie nauczyło ochroniarza, że mimo kurtuazyjnych gestów, wszelkie późniejsze negocjacje potrafią otrzeć się o krawędź ostrza…
Po śniadaniu poświęcił czas na zabawę z psem i krótką wycieczkę po osadzie. Dżungla grzmiała gniewem, którego przyczyny nie sposób było dociec. Niebo pozbawione słońca dopełniało tego obrazu grozy.
Porywisty wiatr przypominał Eisenowi rodzimą prowincję i tamtejsze wichry znad gór. I choć tutaj panowały inne warunki, to zawsze brzmiało to jako zapowiedź znamiennych wydarzeń. - Ciekawe, czy tak będzie również tym razem? – rzekł do siebie, głaszcząc Bastarda po grzbiecie równocześnie wpatrzony w zielony i falujący bezkres dżungli… |
| |