Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-09-2021, 11:37   #22
Arthur Fleck
 
Arthur Fleck's Avatar
 
Reputacja: 1 Arthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputację

Kiedy przez okno wpadł pierwszy kamień a szyba rozprysła na kawałki, myślami od razu znalazł się w składziku, gdzie ze ściany ściągał strzelbę, by przeładować ją a potem wybiec i rozprawić z chuliganami. Możliwe, że tak by zrobił, broniłby swojego domu, swojej rodziny, ale na drodze stanął mu Jack Falls. Gliniarz oczywiście spieprzył sprawę, nikogo nie złapał, jedynie spłoszył sprawców. Kim byli młody Singleton się domyślał, tak jak domyślał się dlaczego przyszli pod ich pensjonat. Od zabójstwa Mary McBride nie minęła nawet doba a już się zaczęły samosądy. Jeśli szybko nie złapią mordercy będzie coraz gorzej. Łudził się, że po załamaniu pogody mimo wszystko wpadnie na jakiś ślad, na coś co pomoże policji w śledztwie. Nie znalazł nic. Rozgoryczenie i złość minęły dopiero gdy znalazł się na leśnym szlaku, wszedł w zieloną otchłań lasu.
Tu znalazł ukojenie.
By wyciszyć skołatane nerwy, wystarczał mu szum liści, śpiew ptaków, intensywny zapach igliwia, mchu i ziół. Las przytłaczał swoim majestatem, tutaj świata nie określały zegary i kalendarze, równie dobrze szesnastolatek mógł przebywać teraz w okresie późnego plejstocenu, żyć w świecie bez szkół, moteli, posterunków policji i szpitali, w pierwotnej dziczy. Gdyby pozbył się ciuchów i sprzętu nie różniłby się niczym od swoich zmarłych przodków, rdzennych mieszkańców tej ziemi. Ojciec Darylla a ojczym Wi był rasowym Irlandczykiem i to dzięki jego genom chłopak nie wyglądał jak Winnetou czy Tańcząca Chmura, jednak płynęła w nim też krew matki, krew plemienia Piegan. Ona sprawiała, że żywił wobec okazałości natury głęboki respekt. Tutaj, otoczony mamucimi sekwojami pnącymi się od setek lat ku brunatnemu niebu czuł się w końcu sobą. Nie musiał przed nikim uciekać, przed nikim tłumaczyć, z nikim rozmawiać.

Obóz rozbił na niewielkiej polance nieopodal rzeczki. Wiedział, że nadchodzi burza, ale w żaden sposób go to nie deprymowało, wręcz przeciwnie, lubił naturze rzucać wyzwania, był jak żeglarz, który podczas sztormu przywiązuje się liną do dziobu statku by zmierzyć z potężnymi falami. Robił to ponieważ bardzo potrzebował odpowiedzi. Dlaczego Annie się nie udało a on wciąż trwa. Czy to tylko przypadek, czy stoi za tym coś więcej i jego życie jest częścią jakiegoś Planu. Dlatego ryzykował i stawał do nierównego pojedynku z żywiołami. Nie potrafił odpyskować Paulinie ani dać w pysk Bryanowi Chase, ale tutaj, w głuszy panowały zupełnie inne zasady. Tutaj zrzucał skórę szkolnego dziwadła i sam stawał się drapieżnikiem.
By rozproszyć nadciągające ciemności i nacieszyć ostatnimi chwilami ciepła rozpalił ognisko. Na polance stał drewniany szałas postawiony przez Darylla kilka miesięcy wcześniej. Kiedy zajrzał do środka liczył, że może zauważy tam ślady zaginionych turystów, którzy chowając się przez zimnem znaleźli tam schronienie. Szałas wyglądał na niezamieszkały, żadnych papierków po batonikach, pustych butelek po wodzie, puszek, nic. Burza naruszyła konstrukcję, więc musiał go wzmocnić, zajęło mu to dwa kwadranse, ale efekt wydawał się zadawalający. Włożył do środka swój nieprzemakalny plecak ze sprzętem i ciuchami na przebranie, po czym ruszył w kierunku rzeki.

Teraz stał na brzegu gapiąc się z szeroko otwartymi oczami na sylwetkę mężczyzny do połowy zanurzonego w zimnej wodzie, manierka prawie wysunęła mu się ze szczupłej dłoni. W półmroku nie mógł zauważyć zbyt wielu szczegółów, stwierdzić czy ten człowiek w ogóle oddycha lub jest ranny. Po prostu leżał bez ruchu a Daryllowi serce podeszło pod gardło. Szybko jednak otrząsnął się z początkowego szoku.
- Proszę pana!? – zawołał w kierunku długowłosego a potem powtórzył trochę głośniej – Halo!? Słyszy mnie pan!?
Wyciągnął zza paska spodni latarkę a następnie skierował strumień żółtego światła na drugi brzeg rwącej rzeki. Z ziemi podniósł niewielki otoczak a potem cisnął w nim wodę, tak by rozprysła się i ochlapała mężczyznę. Czekał na jakąkolwiek reakcję, modląc się by na ratunek nie było za późno.

Woda ochlapała leżącego ale nie poruszył się. Gdzieś, nad górami przetoczył się grzmot i powiał silniejszy wiatr. Zanosiło się na burzę ze znacznymi opadami deszczu.

Chłopak miał coraz czarniejsze myśli. Czarniejsze stawało się też niebo ponad czubkami drzew. Uniósł głowę zaniepokojony, całym sobą odczuwał nadciągającą ulewę, powietrze było przejmująco chłodne, mokre. Za niedługo rozpada się na dobre. Daryll wiedział, że w takich okolicznościach nie może zostać w lesie, że musi sprowadzić pomoc. Odwrócił się w stronę polany, gotowy wrócić do szałasu, zabrać swoje rzeczy a potem zejść traktem do Twin Oaks by powiadomić służby o wypadku. Zdążył zrobić trzy kroki, kiedy zatrzymał się, nerwowo zagryzając wargę.
Kurwa.
Nie mógł zostawić tego faceta. Nie teraz, kiedy za chwilę lunie deszcz. Jeśli poziom rzeki się podniesie mężczyzna utopi się. Jeśli bezwładnie zsunie się do wody stanie się to samo. Daryll był jego jedyną szansą, o ile ten człowiek wciąż oddychał.
Nastolatek pobiegł do szałasu, porwał plecak a potem wrócił z powrotem na brzeg. Singleton lubił rzucać wyzwanie żywiołom, ale swojego przeciwnika do głębi szanował. Wiedział że wejście do wzburzonej wody, w silny nurt może się skończyć bardzo źle, nawet dla doświadczonego trapera. Dno było śliskie, kamieniste, wystarczył jeden fałszywy ruch by wylądować w zimnej kipieli. Daryll rozejrzał się za drzewem, rosnącym najbliżej brzegu. Zamierzał rozebrać się do bokserek, jeden koniec linki przywiązać do pnia a drugi wokół swoich bioder. Asekurując się, planował przedostać się ostrożne na drugą stronę leśnego potoku i dotrzeć do długowłosego. Rozłożył też saperkę, którą podczas przeprawy zamierzał badać dno szukając zdradliwych i potencjalnie niebezpiecznych miejsc.

W trakcie, gdy ratownik dbał o swoje bezpieczeństwo, co jest podstawą każdego działania ratowniczego, zaczęło padać. Gdy Daryll właśnie był w połowie strumienia. Od razu ciężkimi, grubymi kroplami, a potem ulewą, niemalże ścianą wody spływającą z nieba. Widoczność od razu została ograniczona do minimum. Latarka ledwie przebijała swoim snopem kilka metrów. Nawet ta dobra, którą miał Daryll. Lina asekuracyjna przydała się. Być może uratowała mu życie, bo oślepiony deszczem pośliznął się na już sprawdzonym nurcie i zaliczył małą, aczkolwiek dzięki linie, w sumie niegroźną kąpiel. W końcu jednak był po drugiej stronie. Tam, gdzie leżał nieznajomy. To był ten chłopak z Chicago. Tego Daryll był pewien. Miał wyziębione ciało, ale wyczuwalny puls.

Żył. Poczucie ulgi szybko jednak zamieniło w strach. Ten facet potrzebował pomocy medycznej a oni znajdowali w głębi lasu, zaczęło lać, nadciągała potężna burza. Daryll potrafił zadbać w dziczy o samego siebie, ale co zrobić z nieprzytomnym, dorosłym mężczyzną? Nie da rady go przecież nieść na plecach, nie w taką pogodę, nie w takich ciemnościach, w tak trudnym terenie. Chłopak klęcząc, brodząc kolanami w błocie złapał długowłosego za przeguby dłoni a potem ciężko dysząc zaczął wyciągać z wody. Krople deszczu strumieniami lały mu się po włosach i twarzy, zalewały oczy. Starał się odciągnąć nieprzytomnego jak najdalej od brzegu. Kiedy skończył przewrócił go ostrożnie na plecy a potem poklepując delikatnie po policzkach próbował cucić.
- Proszę pana? Halo? Słyszy mnie pan?

Mężczyzna nie reagował na bodźce. Był głęboko nieprzytomny. Żadne próby przywrócenia świadomości podejmowane przez Darylla nie skutkowały.
Przypomniał sobie, że facet nie przyjechał do Twin Oaks sam, więc omiótł światłem latarki znajdujące się dookoła krzewy i zarośla, rozejrzał się też za plecakiem lub innymi osobistymi rzeczami turystów.

Niczego tutaj nie było. Żadnych rzeczy, żadnych plecaków. Przynajmniej nie w zasięgu, na jaki padał snop światła pożerany przez ulewę i ciemność. Było mu zimno, deszcz i kąpiel w strumieniu nie pomagała w utrzymaniu ciepłoty ciała, a dodatkowo noce w górach nawet i bez burzy, nie należały do najcieplejszych.

Sytuacja wydawała się beznadziejna. Najlepszym rozwiązaniem było zejść w dół rzeki i szukać pomocy w miasteczku, lecz nie wiedział jak poważny jest stan faceta, ile godzin wytrzyma w tym deszczu i zimnie. Jeśli nie wpadł w hipotermię stanie się to niebawem. Chłopak przeklinał w myślach, zastanawiając się co dalej. W końcu zaczął rozbierać mężczyznę, żeby pozbyć się mokrych ciuchów, a gdy skończył ułożył go na boku, tak jak uczyli ich w szkole podczas kursów pierwszej pomocy. W końcu ruszył z powrotem do brzegu, by używając liny przeprawić się przez wzburzony potok.
Kiedy dotarł na drugą stronę, schował się pod koroną drzewa, wyciągnął z plecaka ciuchy na zmianę. Zgrzytając zębami z zimna włożył najpierw bluzę a potem zarzucił na siebie płaszcz przeciwdeszczowy. Przez chwilę chuchał w dłonie żeby się rozgrzać. Wyrzucił z ekwipunku prawie cały prowiant, zostawiając w plecaku jedynie puszkę fasoli, apteczkę, nóż, buty i śpiwór. Tym razem nie zamierzał ryzykować bardziej niż to konieczne, nurt rzeki był coraz silniejszy i zdradliwszy, mężczyźnie na razie nie groziło utoniecie. Daryll zarzucił bagaż na plecy i ruszył w górę rzeki. Wiedział że łatwiej przeprawić się w jej górnym biegu, niż dolnym, gdzie zawsze jest głębiej. Świecąc latarką szukał węższego koryta, a gdy znalazł odpowiednie miejsce, znów wykorzystał do asekuracji linę by przeprawić się na drugi brzeg a potem wrócić do nieprzytomnego turysty z Illinois.

Kiedy znalazł się z powrotem przy długowłosym, rozłożył na ziemi śpiwór a potem umieścił mężczyznę na miękkim materiale. Następnie wyciągnął z apteczki folię ratunkową. Liczył, że dzięki niej uda się chociaż trochę ogrzać zmarznięte ciało i zatrzymać uciekające ciepło. Owinął szczelnie mężczyznę srebrną stroną.
- Wszystko….wszystko będzie dobrze proszę pana – wydukał szczękając głośno zębami. Ze zmęczenia klapnął na tyłek prosto w śliskie błocko, pot mieszał się z kroplami deszczu ściekającymi ciurkiem z kaptura płaszcza przeciwdeszczowego. Wiedział, że nie może zostawić tego człowieka na pastwę dzikich zwierząt, zimna i ulewy, że jest teraz jego jedyną szansą. W Daryllu tliła się mała iskierka nadziei, że ekipa szeryfa Hale wznowi poszukiwania zabójcy Mary McBride a przeczesując las trafi w to miejsce, znajdzie ich i uratuje. Chłopak po chwili ciężko podniósł się z ziemi. Przez chwilę robił pajacyki, robił co mógł, żeby się rozgrzać.
- Znajdą nas – znów odezwał się do nieprzytomnego towarzysza niedoli – A jak nie, sam spróbuję nas stąd wydostać. Byle minęła noc i przeszła ta cholerna burza. Damy radę, tylko niech pan wytrzyma jeszcze trochę, niech pan mi tu teraz nie umiera.
Nastolatek nie pamiętał, kiedy ostatni raz wypowiedział tyle słów na raz. Poczuł jednak potrzebę by mówić dalej. Nie wiedział dlaczego.
- Tak w ogóle jestem Daryll. Daryll Singelton. Mieszkam w Twin Oaks, moja mama prowadzi pensjonat „Niedźwiedź i Sowa”. Zatrzymał się pan tam ze swoją dziewczyną…
Chłopak kontynuował monolog. Deszcz nie przestawał padać, wkoło błyskały pioruny.
 
Arthur Fleck jest offline