Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-09-2021, 07:37   #21
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Strugi wody spływały po zastygłej niczym posąg twarzy Spineliego , deszcz kapał w nosa, skroni i zlepionych końcówek lekko kręconych włosów.

Kto mi kurwa przebił dętki?

Oczami strzelał z przedniego koła kierowcy na tylne. Nie bacząc na spływający przy krawężniku potok ulewy przeszedł powoli na drugą stronę swego wehikułu czasu, który jak mawiał „Niejednego na tamten świat przewiozło”.

- Nosz kurwa mać! - tym razem głośno zaklął. - Wszystkie?! Serio?!

Kto mógł to mu uczynić? Jaki zjeb miałby z tego radochę? Bryan i Spółka! Olśniony przewrócił oczyma jakby omiatał wielką kupę śmierdzącej oczywistości.
Ale, ale… po co miałby to robić przed transakcją? Spineli zbladł, bo krew niczym biorąc przykład z deszczu, odpłynęła mu z twarzy.

Nad głową trzasnął grzmot niemal natychmiast po ostrym błysku, niczym strzał z lufy groźnym pomrukiem echa toczony po górach. Bart ugiął się przy bocznych drzwiach furgonu w nogach robiąc dosiad jak do srania w lesie. Tak trochę schowany za autem kręcącą się na bezradnie na boki głową jak natarczywie obracają gałką klamki w zamkniętych drzwiach, zmrużono wytrzeszczonym na przemian wzrokiem lustrował najbliższe otoczenie.

Ktoś mnie obserwuje! Uczucie, które ma się zawsze, gdy czyjś wzrok wwierca się natychmiast magnetycznie przyciągając uwagę. Tylko, że on nie widział nikogo.
Umysł zaczynał pracować coraz szybciej.
Kto? Nie mam wrogów? Mam? Ujarany w kiblu nerd co gołą grubą dupą wpadł do muszli otwartej deski i się zaklinował po czym usnął nocując w szkole? Nieeeee… Kiedy przygasła afera konspiracyjnie prosił o jeszcze jednego skręta…
Dyrek! Tłusta parówa miała go już dosyć od dawna! Będzie chciał mnie wrobić w dewastacje mienia szkolnego! Unieruchomić na miejscu zbrodni! Zaraz zajedzie hamując z piskiem opon zarzucona bokiem kolumbryna dyskoteki kolorowych świateł z Grubasem na siedzeniu pilota obok kierującego szeryfa!
Nieee… Gary chodził spać z kurami, aby wstać jak kogut o świcie. Wiedział, bo przecież skrupulatnie obserwował dom Bosha w zeszłym roku przez tydzień, gdy planował wielki skok na szufladę jego gabinetu, gdzie trzymał wszystkie konfiskowane fanty uczniów! Do dzisiaj pewnie nie wie, że w małej pierdziawce poduszeczki jest schowanych kilka gram zioła. Leży kurwa samo obok gum do żucia i kruszeje, stwardnieje, umiera… - z grymasem niesmaku skrzywił się na cierpko-gorzkie wspomnienie naprawdę dobrego towaru.

No więc kto?! Schylony przy wozie jak orangutan obskoczył na tył i otworzył tylne drzwi. Niezadowolona rodzina z pogrzebu! Zbladł jeszcze bardziej… Niezadowolony nieboszczyk?!
Otrząsnął się z tych myśli szybkim przeczącym kręceniem głowy jak mokry pies z kropel mokrego futra.
Nie mogę dać się zwariować! Sięgnął po puszkę farby w aerozolu i leżącą pod kocem blokadę kierownicy.
Coraz bardziej oczywisty strach zaczął w swe lepkie łapki obracać mózg Barta jak gałkę śniegu.

Morderca! Mordercy?! Kto powiedział, że Mary wykończył jeden przejezdny? A jeśli to był rytuał heavymetalowych satanistów?!
Kimkolwiek był, teraz miał chrapkę na Spineliego. Sto dwadzieścia procent!
Trzęsącymi się dłońmi w końcu trafił w dziurkę kluczem i zamknął Wehikuł Czasu na cztery spusty.

Dyszącąc z lekka na samą myśl, ile czeka go biegu do domu, w końcu wystartował mokrymi trampkami truchtem przebierając środkiem jezdni. W kapturze na głowie. W jednej ręce czerwony sprej. W drugiej blokada niczym prowizoryczna pałka.

- Żywcem mnie nie weźmą! - sapnął pod nosem rozglądając po pustym centrum miasteczka.

Biegł przed siebie zagryzając wargi. Wprawdzie dystans jaki zdążył pokonać nie był z pewnością długim, to czuł się jakby brał udział co najmniej w maratonie. Nigdy nie był dobry na krótkich dystansach, a na tych dłuższych radził sobie jeszcze gorzej. Nie oszukujmy się. Jakiekolwiek bieganie nie należało do mocnych stron Barta odkąd zaczął uprawiać sport palenia i leżenia na kanapie z pudełkiem pizzy na brzuchu. Teraz, który nawet grając w Mario Nintendo męczył się dostając zadyszki, aby zrobić na złość ojcu. Dlatego zaciskając w pięściach swą prowizoryczną broń, ciężko dysząc wyrzucał przed siebie kończyny, połykając asfalt niczym maratończyk w chodziarstwie, co podskakuje co podskakuje co kilka kroków oszukując. Co chwila obracał głowę jakby lada moment miał nagle zobaczyć prześladowcę.

I wtedy go dostrzegł! Na ścianie bocznej uliczki, z czarnego wyziewu mrocznego zakamarka, na rozjaśnionej żółtawym światłem blasku latarni, na czerwonych niczym krew cegłach skradał się rosnący cień!

Jeśli czegokolwiek nauczył się z filmów Chucka Norrisa i Bruca Lee, to że najlepszą obroną jest atak! Będzie miał przewagę zaskoczenia! Skręcił na chodnik a jego przebierające po kałużach trampki All Stara jak czółenka baletnicy zatańczyły w deszczu.

- A masz! - ryknął dla animuszu, gdy pryskał z farby w przelocie bocznej uliczki zaopatrzeniowej.

Celował po gębie rzecz jasna, bo tylko tak mógłby ostudzić z morderczych zapędach zwyrodnialca.

- Aaaaaaa!!!! - ryknął tamten. - Czekaj chuju! - warknął rozjuszony napastnik.

Oho! Dostał! Teraz Spineli wrzucił piąty bieg. A z tyłu, przez chlupot roztrzaskujących się o trotuar strug ulewy słyszał ciężkie chlupiące kroki. Gonił go!

Oh, jak się Bartowi zachciało żyć! Widząc jak łatwo jest je stracić, z początku raczej zajęcze serce zamieniało się teraz w dzikiego tygrysa, który miał tylko jeden cel. Uczepić się pazurami życia i przetrwać! Nie dać się! Obiecywał sobie, że obejmie z radością i wdzięcznością swoje pożal się Boże codzienne życie odpowiedzialnego człowieka. I będzie i będzie mu z tym dobrze! Miał jeszcze tak wiele do zrobienia! Choćby tylko spokojnie oddychać! Może nawet przestać palić tak często! No dobra! Już nawet może wrócić do lekkoatletyki jak w podstawówce! Zrzuci oponkę! Zostanie królem balu studniówkowego! Zakocha się w kimś pierwszy raz z wzajemnością!!!

Biegł ramie w ramię z własnym cieniem rytmicznie wymachując rękoma, jakby w nadziei szybszego pokonania dystansu przez odpychanie się od lepkiego parnego powietrza, które od wilgoci można było kroić nożem. Niczym od wody, płynąc kraulem w brodziku, sunął jak ranny łoś przez miejską knieję mijając słupy, witryny sklepów i puste wnęki zamkniętych głucho drzwi. W innych okolicznościach Spineli może i byłby dumny z tak karkołomnego sprintu, który utrzymywał się już dobrych kilkadziesiąt sekund, ale wraz z każdym rzuconym spojrzeniem do tyłu, uświadamiał sobie, że jednak dystans od goniącego napastnika nie powiększał się specjalnie. Mrugające oczy smagane deszczem jak szyba auta szaleńczo skaczących wycieraczek, nie dawały szansy aby przyjrzeć się i rozpoznać skurwiela. Rzucił w niego blokadą kierownicy, ale tamta koziołkując w locie wokół swej osi, przeleciała bokiem.

Biegł popędzany niepokojem, że nie nadąży tempa morderczej gonitwy. Zapowietrzał się co chwila, z kroplami potu i deszczu kapiącymi z nosa. Zagryzając w kąciku warg wystawiony język i z miną zdeterminowanego na wszystko prócz śmierci, nadal pędził na złamanie karku. Czuł na plecach zbliżający się coraz bardziej, miarowy stukot ciężkich butów pościgu.
Wtedy zdecydował obić w prawo.

Wbiegł na podjazd najbliższego domu i skręcił w furtkę wiodąca na tylne podwórze. Zgubi pościg klucząc między domami! Minął ogródek tratując grządki. Dopadł do wysokiego na sześć stop płotu, wrzucił farbę do basenu i podskoczył. Z łomotem o drewniane sztachety z trudem wgramolił się szorując brzuchem na szczyt. Spadł ciężko na drugą stronę lądując tyłkiem na trawniku. Zabolało, ale nic to! Niczego nie złamał!

Rozszczekał się pies. Ujadał jak oszalały. Zawtórowało zaraz kilka innych w okolicy. W oknie na tyłach posesji zapaliło się światło. Spineli odbił się od płota i pognał na przełaj na drugie podwórze. Tym razem czterostopniowa siatka. Pokonał skokiem tygrysa, bo w oddali słyszał charakterystyczny odgłos szczęku przeładowywanej strzelby. Brakowało tylko, aby teraz zginąć od śrutu w plecy za wtargnięcie na prywatny teren! Przejechał na brzuchu po mokrej trawie z poślizgiem godnym pozazdroszczenia cieszynki niejednemu sportowcowi. Przynajmniej to zatrzyma mordercę! Biegł dalej pochylony, choć jednak strzału, ani krzyków żadnych nie usłyszał. Czyżby pościg odpuścił?

Przy wolnostojącym garażu opierając się w jego cieniu o siding z trudem łapał powietrze. Choć kilka chwil odpocząć. Gnany strachem ruszył tym razem tylną uliczką między domami z impetem wywrócił kosz na śmieci, którego nie zauważył. Chyba się udało, stwierdził kilkanaście domów dalej i poprawiając kaptur skręcił truchtem w kierunku domu.

Chata stała w ciszy ze zgaszonymi światłami jakby przymkniętych powiek okien cierpliwie znosząc miarowy werbel deszczu o asfaltowe dachówki i aluminiowe rynny. Z kubła na płot, stamtąd rynnę i już po chwili stał na dachu werandy pod swoim oknem. Podciągnął ramę i pospiesznie wgramolił do pustego pokoju. Rzucił jeszcze jedno długie spojrzenie na pustą ulicę.
Budzić ojca? Dzwonić na policję? Trzeba to przemyśleć. Odstresować i uspokoić. Wszystko będzie dobrze.
Zdarł przemoczone ubranie, które wylądowało na podłodze i usiadł na brzegu łóżka. W ręku trzymał grubego skręta. Faktycznie, nic nie złamał.

Wypuszczając dym przypomniał sobie majstersztyk na szkolnej ścianie, który odwalił z drewnianej drabiny konserwatora szkoły. Ciekawe czy to będzie się liczyć do porfolio?

Nie wiedział kiedy zasnął dumając co zrobić konstruktywnego. Przed snem przypomniał sobie nawet solenne przyrzeczenie ograniczenia palenia.
Ehhh… Człowiek jak ujarany, to pierdoli głupoty…
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 12-09-2021 o 07:52.
Campo Viejo jest offline  
Stary 13-09-2021, 11:37   #22
 
Arthur Fleck's Avatar
 
Reputacja: 1 Arthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputację

Kiedy przez okno wpadł pierwszy kamień a szyba rozprysła na kawałki, myślami od razu znalazł się w składziku, gdzie ze ściany ściągał strzelbę, by przeładować ją a potem wybiec i rozprawić z chuliganami. Możliwe, że tak by zrobił, broniłby swojego domu, swojej rodziny, ale na drodze stanął mu Jack Falls. Gliniarz oczywiście spieprzył sprawę, nikogo nie złapał, jedynie spłoszył sprawców. Kim byli młody Singleton się domyślał, tak jak domyślał się dlaczego przyszli pod ich pensjonat. Od zabójstwa Mary McBride nie minęła nawet doba a już się zaczęły samosądy. Jeśli szybko nie złapią mordercy będzie coraz gorzej. Łudził się, że po załamaniu pogody mimo wszystko wpadnie na jakiś ślad, na coś co pomoże policji w śledztwie. Nie znalazł nic. Rozgoryczenie i złość minęły dopiero gdy znalazł się na leśnym szlaku, wszedł w zieloną otchłań lasu.
Tu znalazł ukojenie.
By wyciszyć skołatane nerwy, wystarczał mu szum liści, śpiew ptaków, intensywny zapach igliwia, mchu i ziół. Las przytłaczał swoim majestatem, tutaj świata nie określały zegary i kalendarze, równie dobrze szesnastolatek mógł przebywać teraz w okresie późnego plejstocenu, żyć w świecie bez szkół, moteli, posterunków policji i szpitali, w pierwotnej dziczy. Gdyby pozbył się ciuchów i sprzętu nie różniłby się niczym od swoich zmarłych przodków, rdzennych mieszkańców tej ziemi. Ojciec Darylla a ojczym Wi był rasowym Irlandczykiem i to dzięki jego genom chłopak nie wyglądał jak Winnetou czy Tańcząca Chmura, jednak płynęła w nim też krew matki, krew plemienia Piegan. Ona sprawiała, że żywił wobec okazałości natury głęboki respekt. Tutaj, otoczony mamucimi sekwojami pnącymi się od setek lat ku brunatnemu niebu czuł się w końcu sobą. Nie musiał przed nikim uciekać, przed nikim tłumaczyć, z nikim rozmawiać.

Obóz rozbił na niewielkiej polance nieopodal rzeczki. Wiedział, że nadchodzi burza, ale w żaden sposób go to nie deprymowało, wręcz przeciwnie, lubił naturze rzucać wyzwania, był jak żeglarz, który podczas sztormu przywiązuje się liną do dziobu statku by zmierzyć z potężnymi falami. Robił to ponieważ bardzo potrzebował odpowiedzi. Dlaczego Annie się nie udało a on wciąż trwa. Czy to tylko przypadek, czy stoi za tym coś więcej i jego życie jest częścią jakiegoś Planu. Dlatego ryzykował i stawał do nierównego pojedynku z żywiołami. Nie potrafił odpyskować Paulinie ani dać w pysk Bryanowi Chase, ale tutaj, w głuszy panowały zupełnie inne zasady. Tutaj zrzucał skórę szkolnego dziwadła i sam stawał się drapieżnikiem.
By rozproszyć nadciągające ciemności i nacieszyć ostatnimi chwilami ciepła rozpalił ognisko. Na polance stał drewniany szałas postawiony przez Darylla kilka miesięcy wcześniej. Kiedy zajrzał do środka liczył, że może zauważy tam ślady zaginionych turystów, którzy chowając się przez zimnem znaleźli tam schronienie. Szałas wyglądał na niezamieszkały, żadnych papierków po batonikach, pustych butelek po wodzie, puszek, nic. Burza naruszyła konstrukcję, więc musiał go wzmocnić, zajęło mu to dwa kwadranse, ale efekt wydawał się zadawalający. Włożył do środka swój nieprzemakalny plecak ze sprzętem i ciuchami na przebranie, po czym ruszył w kierunku rzeki.

Teraz stał na brzegu gapiąc się z szeroko otwartymi oczami na sylwetkę mężczyzny do połowy zanurzonego w zimnej wodzie, manierka prawie wysunęła mu się ze szczupłej dłoni. W półmroku nie mógł zauważyć zbyt wielu szczegółów, stwierdzić czy ten człowiek w ogóle oddycha lub jest ranny. Po prostu leżał bez ruchu a Daryllowi serce podeszło pod gardło. Szybko jednak otrząsnął się z początkowego szoku.
- Proszę pana!? – zawołał w kierunku długowłosego a potem powtórzył trochę głośniej – Halo!? Słyszy mnie pan!?
Wyciągnął zza paska spodni latarkę a następnie skierował strumień żółtego światła na drugi brzeg rwącej rzeki. Z ziemi podniósł niewielki otoczak a potem cisnął w nim wodę, tak by rozprysła się i ochlapała mężczyznę. Czekał na jakąkolwiek reakcję, modląc się by na ratunek nie było za późno.

Woda ochlapała leżącego ale nie poruszył się. Gdzieś, nad górami przetoczył się grzmot i powiał silniejszy wiatr. Zanosiło się na burzę ze znacznymi opadami deszczu.

Chłopak miał coraz czarniejsze myśli. Czarniejsze stawało się też niebo ponad czubkami drzew. Uniósł głowę zaniepokojony, całym sobą odczuwał nadciągającą ulewę, powietrze było przejmująco chłodne, mokre. Za niedługo rozpada się na dobre. Daryll wiedział, że w takich okolicznościach nie może zostać w lesie, że musi sprowadzić pomoc. Odwrócił się w stronę polany, gotowy wrócić do szałasu, zabrać swoje rzeczy a potem zejść traktem do Twin Oaks by powiadomić służby o wypadku. Zdążył zrobić trzy kroki, kiedy zatrzymał się, nerwowo zagryzając wargę.
Kurwa.
Nie mógł zostawić tego faceta. Nie teraz, kiedy za chwilę lunie deszcz. Jeśli poziom rzeki się podniesie mężczyzna utopi się. Jeśli bezwładnie zsunie się do wody stanie się to samo. Daryll był jego jedyną szansą, o ile ten człowiek wciąż oddychał.
Nastolatek pobiegł do szałasu, porwał plecak a potem wrócił z powrotem na brzeg. Singleton lubił rzucać wyzwanie żywiołom, ale swojego przeciwnika do głębi szanował. Wiedział że wejście do wzburzonej wody, w silny nurt może się skończyć bardzo źle, nawet dla doświadczonego trapera. Dno było śliskie, kamieniste, wystarczył jeden fałszywy ruch by wylądować w zimnej kipieli. Daryll rozejrzał się za drzewem, rosnącym najbliżej brzegu. Zamierzał rozebrać się do bokserek, jeden koniec linki przywiązać do pnia a drugi wokół swoich bioder. Asekurując się, planował przedostać się ostrożne na drugą stronę leśnego potoku i dotrzeć do długowłosego. Rozłożył też saperkę, którą podczas przeprawy zamierzał badać dno szukając zdradliwych i potencjalnie niebezpiecznych miejsc.

W trakcie, gdy ratownik dbał o swoje bezpieczeństwo, co jest podstawą każdego działania ratowniczego, zaczęło padać. Gdy Daryll właśnie był w połowie strumienia. Od razu ciężkimi, grubymi kroplami, a potem ulewą, niemalże ścianą wody spływającą z nieba. Widoczność od razu została ograniczona do minimum. Latarka ledwie przebijała swoim snopem kilka metrów. Nawet ta dobra, którą miał Daryll. Lina asekuracyjna przydała się. Być może uratowała mu życie, bo oślepiony deszczem pośliznął się na już sprawdzonym nurcie i zaliczył małą, aczkolwiek dzięki linie, w sumie niegroźną kąpiel. W końcu jednak był po drugiej stronie. Tam, gdzie leżał nieznajomy. To był ten chłopak z Chicago. Tego Daryll był pewien. Miał wyziębione ciało, ale wyczuwalny puls.

Żył. Poczucie ulgi szybko jednak zamieniło w strach. Ten facet potrzebował pomocy medycznej a oni znajdowali w głębi lasu, zaczęło lać, nadciągała potężna burza. Daryll potrafił zadbać w dziczy o samego siebie, ale co zrobić z nieprzytomnym, dorosłym mężczyzną? Nie da rady go przecież nieść na plecach, nie w taką pogodę, nie w takich ciemnościach, w tak trudnym terenie. Chłopak klęcząc, brodząc kolanami w błocie złapał długowłosego za przeguby dłoni a potem ciężko dysząc zaczął wyciągać z wody. Krople deszczu strumieniami lały mu się po włosach i twarzy, zalewały oczy. Starał się odciągnąć nieprzytomnego jak najdalej od brzegu. Kiedy skończył przewrócił go ostrożnie na plecy a potem poklepując delikatnie po policzkach próbował cucić.
- Proszę pana? Halo? Słyszy mnie pan?

Mężczyzna nie reagował na bodźce. Był głęboko nieprzytomny. Żadne próby przywrócenia świadomości podejmowane przez Darylla nie skutkowały.
Przypomniał sobie, że facet nie przyjechał do Twin Oaks sam, więc omiótł światłem latarki znajdujące się dookoła krzewy i zarośla, rozejrzał się też za plecakiem lub innymi osobistymi rzeczami turystów.

Niczego tutaj nie było. Żadnych rzeczy, żadnych plecaków. Przynajmniej nie w zasięgu, na jaki padał snop światła pożerany przez ulewę i ciemność. Było mu zimno, deszcz i kąpiel w strumieniu nie pomagała w utrzymaniu ciepłoty ciała, a dodatkowo noce w górach nawet i bez burzy, nie należały do najcieplejszych.

Sytuacja wydawała się beznadziejna. Najlepszym rozwiązaniem było zejść w dół rzeki i szukać pomocy w miasteczku, lecz nie wiedział jak poważny jest stan faceta, ile godzin wytrzyma w tym deszczu i zimnie. Jeśli nie wpadł w hipotermię stanie się to niebawem. Chłopak przeklinał w myślach, zastanawiając się co dalej. W końcu zaczął rozbierać mężczyznę, żeby pozbyć się mokrych ciuchów, a gdy skończył ułożył go na boku, tak jak uczyli ich w szkole podczas kursów pierwszej pomocy. W końcu ruszył z powrotem do brzegu, by używając liny przeprawić się przez wzburzony potok.
Kiedy dotarł na drugą stronę, schował się pod koroną drzewa, wyciągnął z plecaka ciuchy na zmianę. Zgrzytając zębami z zimna włożył najpierw bluzę a potem zarzucił na siebie płaszcz przeciwdeszczowy. Przez chwilę chuchał w dłonie żeby się rozgrzać. Wyrzucił z ekwipunku prawie cały prowiant, zostawiając w plecaku jedynie puszkę fasoli, apteczkę, nóż, buty i śpiwór. Tym razem nie zamierzał ryzykować bardziej niż to konieczne, nurt rzeki był coraz silniejszy i zdradliwszy, mężczyźnie na razie nie groziło utoniecie. Daryll zarzucił bagaż na plecy i ruszył w górę rzeki. Wiedział że łatwiej przeprawić się w jej górnym biegu, niż dolnym, gdzie zawsze jest głębiej. Świecąc latarką szukał węższego koryta, a gdy znalazł odpowiednie miejsce, znów wykorzystał do asekuracji linę by przeprawić się na drugi brzeg a potem wrócić do nieprzytomnego turysty z Illinois.

Kiedy znalazł się z powrotem przy długowłosym, rozłożył na ziemi śpiwór a potem umieścił mężczyznę na miękkim materiale. Następnie wyciągnął z apteczki folię ratunkową. Liczył, że dzięki niej uda się chociaż trochę ogrzać zmarznięte ciało i zatrzymać uciekające ciepło. Owinął szczelnie mężczyznę srebrną stroną.
- Wszystko….wszystko będzie dobrze proszę pana – wydukał szczękając głośno zębami. Ze zmęczenia klapnął na tyłek prosto w śliskie błocko, pot mieszał się z kroplami deszczu ściekającymi ciurkiem z kaptura płaszcza przeciwdeszczowego. Wiedział, że nie może zostawić tego człowieka na pastwę dzikich zwierząt, zimna i ulewy, że jest teraz jego jedyną szansą. W Daryllu tliła się mała iskierka nadziei, że ekipa szeryfa Hale wznowi poszukiwania zabójcy Mary McBride a przeczesując las trafi w to miejsce, znajdzie ich i uratuje. Chłopak po chwili ciężko podniósł się z ziemi. Przez chwilę robił pajacyki, robił co mógł, żeby się rozgrzać.
- Znajdą nas – znów odezwał się do nieprzytomnego towarzysza niedoli – A jak nie, sam spróbuję nas stąd wydostać. Byle minęła noc i przeszła ta cholerna burza. Damy radę, tylko niech pan wytrzyma jeszcze trochę, niech pan mi tu teraz nie umiera.
Nastolatek nie pamiętał, kiedy ostatni raz wypowiedział tyle słów na raz. Poczuł jednak potrzebę by mówić dalej. Nie wiedział dlaczego.
- Tak w ogóle jestem Daryll. Daryll Singelton. Mieszkam w Twin Oaks, moja mama prowadzi pensjonat „Niedźwiedź i Sowa”. Zatrzymał się pan tam ze swoją dziewczyną…
Chłopak kontynuował monolog. Deszcz nie przestawał padać, wkoło błyskały pioruny.
 
Arthur Fleck jest offline  
Stary 15-09-2021, 18:14   #23
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację
Wikvaya, jak śmiesznie by to nie brzmiało, po prostu bała się technologii. Wynikało to z przekonania, że jej znajoma, normalna rzeczywistość może zostać nagle zapomniana przez wszystkich przygniecionych nowymi, mechanicznymi i elektronicznymi, doznaniami. Czasami miewała nawet wrażenie, że to już… że świat poszedł na przód, a jej lud za nim nie zdążył. Sama wolała jazdę konną niż autobus i pieszy spacer niż podwózkę najbardziej luksusowym wozem. W tym jednym aspekcie mogła się wydać dziwna. Nie często na szczęście musiała się z tym afiszować, bo jej ekipa nie należała do najbogatszych w mieście i wybierała tradycyjne formy komunikacji, zarówno przestrzennej jak i interpersonalnej.
Po obiedzie na mieście cała paczka uznała, że do „Niedźwiedzia i Sowy” wybiorą się per pedes. Nawet Wi przez moment ten pomysł wydał się tak samo dobry jak wizja miło spędzonego popołudnia. Niewiele jednak z niej pamiętała przez ciągle nawracające obrazy wykrzywionych w ogłuszającym ciszą krzyku twarzy lalek Mary. Singelton, za każdym razem, kiedy cichł wokół niej gwar rozmów i gdy kontur świata przysłaniał jej dowolny cień, widziała koszmarną scenę współdzielonego przez zabawki bólu małej Mc’Bridge.

Ostatecznie Indianka była wdzięczna przyjaciołom, że zabrali ją jednak do domu. Gdy dowiedziała się o ataku wandali na ich pensjonat, odruchowo podzieliła zadania między obecną w zajeździe grupę. We dwie, razem z Gerdą, już zupełnie tradycyjnie, posprzątały zbite szkło. Tom z Frankiem w tym czasie zrobili ogląd szkód i spisali wymiary wybitych okien do zamówienia nowych szyb u miejscowego szklarza. Za szybką reakcję i sprawną pracę przy ogarnianiu szkóda, zostali pochwaleni przez Debre i zaproszeni do swobodnego korzystania ze wszystkich udogodnień „Niedźwiedzia i Sowy”. Dzięki temu na resztę wieczoru zalegli w Sali kominkowej. Mając w perspektywie wolny czas i przekonanie, że całe życie przed nimi, spędzali niespiesznie ostatnie godziny dnia na snuciu opowieści o tym co może być, a nie jest. Gerda i Tom mieli zbierać się do domu, gdy burza zerwała zasłonę nocy uderzając w nich nowym widmem koszmaru. Dźwięk nawałnicy szalejącej za oknem powinien koić zmysły. Nie nadążały jednak za światłem obnażającym w umyśle rdzennej Amerykanki upiory nocy. Młoda gospodyni zajazdu zaczęła krzyczeć, jeszcze bardziej martwiąc swoim dziwnym zachowaniem obecne w pokoju towarzystwo. Zanim winowajczyni zastygłej w powietrzu agresywnej fonii się opanowała padły pytania o to co widziała i czego chce. Nie chciała niczego nowego, ani nawet starego. Chciała się po prostu uwolnić od niecodzienności kolejnych rojonych wydarzeń.

- Wendigo – Wi wyrzuciła z siebie na głos dawno tłumioną myśl. – Miało wilczy łeb. Nie było wielkie jak to z legend, ale nie musi być ogromne żeby zasiać strach. Było kiedyś człowiekiem lecz nie znalazło miłości tam gdzie szukało akceptacji. Istota odrzucona przez ukochaną osobę zawsze może stać się potworem. Ten jednak szczególny ma serce z lodu i pragnie zabić wszystko co mogło być bliskie jego miłości. Byliśmy u Mary. Znaliśmy ją. Chcieliśmy dla niej jak najlepiej. Ona też nas znała. Chciała być jak my albo chociaż przy nas… Teraz Wendigo spojrzało na nas.

Wszyscy patrzyli na nią, jakby wzięła zbyt dużo rzeczy od Barta. Dziewczyny były nieco wystraszone jej nagłym wybuchem. Frank wstał powoli i podszedł do okna. Widziała krople deszczu spływające po szybie. Grube i rozpędzone. Mimo, że okno znajdowało się pod zadaszeniem, szyba była cała mokra od deszczu.

- Mogę je otworzyć? - zapytał Frank.

- Nie rozumiem po co? - Wi wpatrując się w sylwetkę kumpla zwróciła uwagę na otaczające go szczegóły. Jeśli okno było zadaszone to krople, które padły na szybę musiały się od czegoś odbić. Była w dziwny sposób przekonana, że coś, czego nie powinno być, musiało tam stać.

- Może ktoś się kręci wokół pensjonatu. Może to ta sama osoba, co powybijała szyby. Dobrze byłoby wiedzieć, kto was prześladuje.

- Nie szukajmy tego przez okno. Nie wychodźmy na dwór w burzę. Wiem, że legendy nie są prawdą. Wy też wiecie. Mało jednak kto zdaje sobie sprawę z tego, że Psychoza Wendigo lub Whitico jest zespołem zaburzeń psychicznych realnie występującym w wędrownych społecznościach ludów pierwotnych. Nie ma co ryzykować spotkania z wariatem lub przestępcą. Frank, nie idź nigdzie. Możesz co najwyżej zasłonić okiennice żeby wyobraźnia przestała płatać mi figle lub może żeby nie prowokować kogoś, kto faktycznie mógłby tam być. - zamilkła na chwile. - Strasznie się bałam, choć nie wiem czemu, gdy Dyrektor Bosch mówił o tym morderstwie. Do tego polazłam do pokoju Mary…

Frank zasłonił okna odcinając salę z kominkiem od szalejącej na zewnątrz burzy. Wzorzysta zasłona, w stylu trybalnym, przesłoniła też czające się na zewnątrz lęki. Tych wewnątrz odciąć nie zdołała.

- Po co tam poszłaś? - zapytała Gerda. - Ja bym chyba nie dała rady. Chociaż pewnie policja już wszystko posprzątała, co?

- Nie wiem po co tam poszłam. Chyba po to żeby sprawdzić czy to było naprawdę… Żeby nikt z Was nie musiał... Bo nie było sprzątnięte. Było tam wszystko to czego nie powinnam widzieć. Żółte policyjne oznaczenia kolejnych znalezionych śladów. Wszędzie krew. Rozrzucone lalki całe zachlapane posoką. Czerwień na łóżku, suficie i ścianach. Na twarzach figurek, jak wymordowane Kri. Wyglądało to jakby coś ją rozszarpało. Jak wielka rzeź. Do tego był tam dziwny, mięsno-metaliczny, organiczny zapach, którego nie mogłam rozpoznać i dźwięk... Jakiś szept, ale to chyba już mój odurzony przerażeniem umysł. Próbował powiedzieć mi żebym przestała lgnąć do tej naprawdę realnej i faktycznie bolesnej dla wszystkich makabry. Przepraszam. Dalej straszę siebie i Was.

- O Boże! - Gerda zasłoniła usta ręką wyraźnie blednąc.
Nawet na chłopakach wydawało się to robić wrażenie.

- Nie musiałaś nam tego mówić - Gerda wydawała się wstrząśnięta. - Nie wiem, czy chciałam to wiedzieć.

Potem zreflektowała się, że zachowuje bardzo egoistycznie.

- A ty, Wi, jak ty sobie z tym radzisz?

Jeśli Gerda Boyd się bała to Wi faktycznie musiała być nieźle naćpana, że wpadł jej do głowy pomysł samodzielnego zwiedzania miejsca zbrodni. Przyjaciółka była najodważniejszą i najbardziej bezkompromisową osobą jaką znała. Jeśli uważała, że Wi zrobiła głupotę to warto było wziąć sobie jej słowa do serca zamiast gówniarsko winić ją o zwrócenie przedmówczyni uwagi na poczucie dyskomfortu, które spowodowała ostatnią opowieść.




- Już dobrze, wszystko ok. – skłamała Singelton. – Chyba muszę tylko odpocząć po tym wszystkim i więcej nie polecać swoich znajomych dealerów Bartowi Spineli. – uśmiechnęła się słabo i przeczesała dłonią włosy.

- Śpimy dziś przy kominku? Tęskno mi za Pow-Wow i blaskiem ogniska… Poza tym Wendigo boi się jedynie ognia. – ostatnie zdanie dodała bardzo cicho przysuwając się do paleniska i dorzucając kolejną kłodę.

- Kominek brzmi super.

Faktycznie taki był. Otoczył rozemocjonowane dzieciaki swoim, oswojonym murowanymi ścianami, już całkowicie bezpiecznym blaskiem. Cichym trzaskiem okiełznanego ognia i obezwładniającym ich ciała ciepłem. Nareszcie posnęli na grubych skórach ułożonych w łuk dookoła kominka i wzajemnie do siebie przytuleni. Dla Debry wyglądali jakby znów mieli po 8 lat i bawili się w obozowiczów, ale bali się wyjść na dwór żeby nie zmarznąć.

***

Zanim jeszcze wstali pozostali goście hotelowi oni już zjedli śniadanie w jadalni zajazdu i przygotowali zajmowane wcześniej sale na kolejnych interesariuszy. Tom z Gerdą mieli jeszcze przed szkołą wrócić do domu żeby się przebrać i zobaczyć z rodzicami. Wi miała z Frankiem poczekać na Darylla żeby jej brat na pewno sam nie szedł do szkoły. Założyła, że ma jeszcze wystarczająco czasu na kąpiel i przebranie się zanim junior zjawi się w domu.
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."

Ostatnio edytowane przez rudaad : 16-09-2021 o 11:02.
rudaad jest offline  
Stary 15-09-2021, 21:06   #24
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Doprowadzenie samochodu do idealnego stanu było czynnością zdecydowanie przyjemniejszą niż przygotowywanie się do jutrzejszych szkolnych zajęć. Przynajmniej jeśli chodziło o Marka, dla którego to auto było ważniejsze, niż szkoła.
Nie mówiąc już o tym, że Ford Mustang Mach 1 był faktycznie jego, a szkoła - tylko z nazwy... No i samochód niejedno widział, a szkoła, prawdę mówiąc, nieco mniej.
Mark uśmiechnął się do wspomnień, do przyjemnej części tych samochodowo-szkolnych wspomnień, starł z maski nieistniejący pyłek, a potem odłożył szmatkę, raz jeszcze zlustrował samochód, a potem zamknął drzwi do garażu i wrócił do domu.
Akurat na tyle, by zdążyć się umyć i przebrać przed kolacją.

* * *


Zajście przy rodzinnym stole nieco zwarzyło humor Marka, który ponownie doszedł do wniosku, że domowe ognisko ostatnimi czasy daje tyle samo dymu, co ciepła, i że niektóre rodzinne sekrety powinny zostać bardzo głęboko zakopane. Ale skoro wyszły na jaw, to kto wie, czy nie warto by było porozmawiać z kimś, kto wie coś więcej.
To jednak mogło poczekać, bowiem rodzinne źródła informacji z pewnością negatywnie zareagowałyby na takie wypytywanie. Ale przecież istniały inne źródła. Ale... trzeba było to zrobić w sposób dla Marka nietypowy, bo w miarę dyskretnie, jako że ojciec miał oczy i uszy w wielu miejscach w mieście, a wieści o poczynaniach jego jedynej latorośli docierały do niego nad wyraz szybko, czego dowodem była wiedza ojca o jego wypadzie za miasto. Czy szanowny rodzic wiedział, że nie jechał sam... i dopowiedział sobie resztę? Na szczęście przelecenie panienki w lesie nie należało do czynów, które wstrząsnęłyby opinią społeczności Twin Oaks. A zresztą... ojciec sam nie był bez grzechu i uwag synowi robić nie powinien. Ani, tym bardziej, wygłaszać kazań, które to działanie mogłoby okazać się bronią obosieczną.

Problem jednak tkwił w nie do końca uzasadnionej sugestii-zakazie włóczenia się samotnie po mieście i jego okolicach. Czyżby ojciec uważał, że zabójca Mary może nie ograniczyć się do jednej ofiary?
Na to pytanie Mark odpowiedzi nie uzyskał, bowiem ojciec niewiele wiedział.
- Mają ślady butów i poza tym nic - żadnego narzędzia zbrodni, motywu czy podejrzanych - powiedział. - Hale uważa, że to ktoś przyjezdny.
Zdaniem Marka ta opinia wynikała z naiwnej wiary w to, iż nikt z mieszkańców Twin Oaks nie byłby w stanie zabić nastolatki. A w ogóle relacja zdała się Markowi nieco przykrótka i nic nie wnosząca, miał zatem jeszcze parę pytań.
- Jak zginęła? Otruta, uduszona, zadźgana?
Ojciec skrzywił się. Widać temat niezbyt mu odpowiadał, ale uznał, że syn powinien jednak znać prawdę.
- Ktoś ją dosłownie pociął w kawałki - powiedział. - Koroner mówiła, że to wręcz wyglądało jak atak bestii, co jest oczywiście niemożliwe, ze względu na fakt, że intruz wspiął się na piętro, nosił buty i włamał do środka wyłamując okiennice.
- Wyłamał okiennice? - upewnił się Mark. - To dlaczego nikt nic nie słyszał?
- Nie słyszeli bo spali i była burza - odparł Brandon Fitzgerald. - Mary zabito około 3 w nocy.
- I mają tylko ślad butów? Jaki numer buta, jaki rodzaj rodzaj obuwia?
- Nie jestem aż tak zainteresowany szczegółami. - Burmistrz pokręcił głową. - To zadanie Hala i jego ludzi. Mnie interesują wyniki, informacje o przełomie w śledztwie. A buty... duże, męskie. Trapery albo buty trekkingowe.
- I nie pytaj więcej, bo nie wiem. - Ojciec wyraźnie dał znać, że temat jest zakończony. - Ale chyba rozumiesz, dlaczego nigdzie nie powinieneś chodzić sam.
Dzwonek telefonu niemal zagłuszył nie do końca szczere "Tak, rozumiem". Burmistrz zaczął rozmowę, a Mark poszedł do swego pokoju. Miał nadzieję, że zabójca zostanie szybko złapany, bo inaczej grozi mu areszt domowy. Tudzież kraty w oknach, bo same okiennice to było za mało.

Przez moment wpatrywał się w szalejącą nad miastem burzę, a potem zabrał się za gromadzenie wszystkiego, co potrzebne będzie jutro w szkole. Na szczęście niewiele miał zadane i nie musiał tracić czasu na jakieś zbędne głupoty.
Poćwiczył trochę, by nie wypaść z formy. Obejrzał najciekawsze fragmenty meczu drużyn Green Bay Packers i Chicago Bears, zakończony zwycięstwem tych pierwszych 31-19, a potem wziął szybki prysznic i poszedł spać.

* * *

Obudził się rano ze wspomnieniami snu, jaki nawiedził go w środku nocy. Jeśli dobrze pamiętał, razem z Jess spędzali miłe chwile na Górce Miłości, zwanej przez niektórych Wzgórzem Cnoty... Wściekła burza, jaka nigdy do tej pory nie nawiedziła Twin Oaks, przerwała czułe chwile i... pozostawiła rozczarowanie.
Co prawda Mark wolał takie zabawy w realu, ale sen też był niezły.

Sam ranek był tradycyjny - gimnastyka, prysznic, równie szybkie ubranie się i spakowanie się... i stracenie paru chwil na spoglądanie przez okno.

Deszcz padał, jakby ktoś płacił chmurom za zacieranie śladów mordercy. I łatwo było się domyślić, że psy tropiące znajdą guzik z pętelką, a nie trop. Zresztą na miejscu przyjezdnego mordercy Mark już dawno siedziałby w samochodzie i był o setki mil od Twin Oaks, a psy miałby w dupie.
No ale nie był mordercą, a chociaż niedługo znajdzie się w samochodzie, to nie pojedzie w siną dal, ale do szkoły. Ale miał zamiar i z tej jazdy wyciągnąć nieco więcej przyjemności, niż zwykle - chciał nadłożyć nieco drogi i zgarnąć po drodze Jess.
Mogliby się zatrzymać, na chwilę...
 
Kerm jest offline  
Stary 16-09-2021, 09:38   #25
INNA
 
Nami's Avatar
 
Reputacja: 1 Nami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputacjęNami ma wspaniałą reputację
Anastasia była mocno zafascynowana znajdowanymi historiami. Co prawda nie bardzo jej się kleiły do obecnego zdarzenia, ale było to naprawdę zajmujące zajęcie. Bibliotekarka Emily nawet zrobiła jej ciepłej herbaty, usiadła obok, gdy ta zaczytywała się w starych magazynach.

- Ojej, takie rzeczy czytasz? Do szkoły? - zapytała Emily, a nastolatka zająknęła się na chwilę.
- Emmm, w sumie, to nie… Wie Pani… Ta sytuacja…
- Ach tak, rozumiem
- odpowiedziała spokojnie, starając się uśmiechnąć pocieszająco i współczująco. - Każdego z nas to poruszyło. Twój tata ma teraz pewnie dużo pracy.
- Tak, sporo. Od rana go nie ma, wyszedł tak jak ja do szkoły.
- A w szkole w porządku? Jack mówi, że atmosfera nie jest zbyt ciekawa
- dopytywała Bibliotekarka, wspominając przy okazji swojego syna. Jack był starszy od Anastasii, był lubiany i zauważalny, nie to co Bianco. Popularny dość, miał posłuch, bo był naprawdę przystojny. Nikt nie kojarzył go z biblioteką.
- No nie jest zbyt miło - odpowiedziała dość sucho, ale nie chcąc wyjść na nieuprzejmą, zreflektowała się - Paulina i jej pszczoły zaczęły nie dręczyć. Uznały, że jak ojciec jest dziennikarzem, to wie więcej niż ich koleżanka, której tata jest policjantem. Powinny się nazwać osami, a nie pszczołami. - Ana westchnęła ciężko. Emily położyła rękę na jej ramieniu.
- Rozumiem. Ale na pewno z nimi wygrasz, jesteś bystrą dziewczyną. Jak coś będzie bardzo źle, to na pewno Jack ci pomoże.
- O nie Pani Trent, nie ma takiej opcji
- nastolatka oparła się gwałtownie o siedzenie, wyprostowała - On przecież mnie nawet nie zna.
Emily wstała niespiesznie i uśmiechnęła się. Pogładziła Bianco po puszystych włosach.
- To pozna. - skwitowała i odeszła w rytm stukających, niskich obcasików.

Anastasia uśmiechnęła się mimochodem. Ciężko było nie, gdyż Emily była uroczą kobietą, pełną wdzięku i gracji, elegancką. Zastanawiała się przez chwilę czy to możliwe, aby jej syn też potrafił być choć odrobinę taki jak jego matka. Ana jednak nie ufała ładnym ludziom, więc wątpiła w to. Miała tylko nadzieję, że nie nabawi się więcej kłopotów.


Nawet nie zauważyła kiedy zrobiło się już późno. Posprzątała po sobie, pozbierała rzeczy i umyła kubek po herbacie, który oddała dziękując. Ukłoniła się grzecznie i pożegnała. Do domu wracała szybkim krokiem. Po opuszczeniu swojego azylu, jakim była biblioteka, znów zaczęła odczuwać niepokój. Nie brała tego jako intuicji, a po prostu swoje fobie, które dawały o sobie znać w ten właśnie sposób. Często oglądała się za siebie, miała wrażenie, że nie jest sama. Ostatnie kroki do domu wręcz podbiegła. Zmęczyło ją to nieziemsko, była kiepska w bieganiu i już po paru metrach zaczynała dyszeć jak astmatyczka. Weszła do domu, zamknęła drzwi z prędkością światła i oparła się o nie plecami, jakby to miało pomóc lepiej je zabarykadować. Chwilę musiała postać, uspokoić oddech. Na ostatniej prostej ten cholerny silnik omal nie wyrwał jej serca przez gardło. W końcu zdjęła kurtkę i buty… Zobaczyła.

Ostrożnym krokiem zaczęła zbliżać się do zdjęcia leżącego na podłodze. Rozejrzała się wpierw, ale nikogo nie dostrzegła. Na suficie też nie. Podniosła kliszę, zrobiło jej się słabo. Ktoś ją obserwował. W obecnych okolicznościach nawet nie przeszło jej przez głowę, że to zwykły wielbiciel czy ojciec. To musiał być *on*.


Niespokojna czekała na kanapie przed telewizorem na powrót rodziców, a gdy w końcu się zjawili, powiedziała o wszystkim. Nawet o tym, co działo się w szkole. Chyba nigdy wcześniej nie była aż tak wylewna, mimo dobrych relacji z rodzicami, nie lubiła o sobie dużo mówić. Dziś czuła, że to może być ostatnia rozmowa, a ona może być następną dziewczyną.

- I jeszcze znalazłam to - Anasiasia podała ojcu znalezione w korytarzu zdjęcie. Nie mogła powstrzymać łez. Matka spojrzała to na zdjęcie, to na córkę. - Chyba ktoś mnie śledzi - wydukała zapłakana. David przytulił ją do siebie, zgarniając delikatnie ręką włosy.
- Ana spokojnie, nic ci się nie stanie. Zawiozę cię jutro do szkoły i przyjadę po ciebie.
- A zgłosisz na policję, że ktoś mnie śledził? Boję się…
- Pójdę od razu po tym jak cię odwiozę.
- Obiecujesz?
- Obiecuję skarbie.

Ana zaszlochała. Wzięła kilka oddechów. Nie miała już na nic ochoty dzisiaj.
- Mogę spać z wami? - zapytała w końcu. Odpowiedź uprzedzona została chwilą milczenia.
- Oczywiście, że możesz, karaluszku - powiedziała ciepło matka. Było jednak dosyć wcześnie, więc postanowili dla rozluźnienia obejrzeć razem jakiś program telewizyjny. Zaparzona melisa miała dodatkowo ukoić nerwy i dać Anie lepszy sen tej nocy.
 
__________________
Discord podany w profilu
Nami jest offline  
Stary 16-09-2021, 21:44   #26
Wiedźma
 
Buka's Avatar
 
Reputacja: 1 Buka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputacjęBuka ma wspaniałą reputację
Jessica bała się przez kilka długich chwil tatusia. Od niepamiętnych czasów, nie odzywał się do niej tak brutalnie, tak ostro, tak jakby… był jakimś obcym, groźnym facetem, a nie jej tatusiem.

Ledwie co powstrzymała łezki, i drżenie usteczek, i ochotę ucieknięcia na piętro, do swojego pokoju. Nie chciała jednak zostawiać w takich momentach mamy samej, nie chciała, by wkurzony tatuś jeszcze podniósł na nią rękę… wiedziała, że póki jest obok, tego nie zrobi, nie przy niej, nie przy swoim kwiatuszku. Miał ciężką pracę, miał masę problemów(które w sumie Jess nie interesowały… a zresztą i tak jej nic nie opowiadał, a ona nie pytała), czasem był więc wkurzony, mniej lub bardziej. A ona potrafiła go na swój sposób uspokoić, poprawić mu humor, nawet wywołać uśmiech. Nie tym razem.

- "Pa tatuś, kocham cię…" - Usteczka blondyneczki poruszyły się niemo, gdy Szeryf wyszedł w noc i w burzę.

I nawet nie zjadł połowy przygotowanej kolacji…


Słowa mamy ją niespecjalnie zaskoczyły. Już od dłuższego czasu im się nie układało, już od dłuższego czasu wisiał w powietrzu… rozwód?

Ciśnięta za szeryfem szklanka, rozbijająca się na wyjściowych drzwiach kuchennych, za to już doprowadziła niemal do podskoku Jess. Dziewczyna spojrzała na śmiejącą się histeryczne mamę, po czym powoli wstała ze swojego miejsca, i zbliżyła się do niej od tyłu. Przytuliła mamę przez szyję, przytulając się również policzkiem do policzka…

- Kocham cię mamuś - Powiedziała Cheerleaderka, a jej rodzicielka pogłaskała przedramię Jessici, po czym cicho zapłakała.

Nastolatka po chwili wyciągnęła z szafki nową szklankę, i postawiła na stole przed mamą. Następnie założyła swoje sandałki na koturnie, i posprzątała odłamki szkła… w tym czasie mama z nową szklanką i flaszką w dłoni przeniosła się do salonu, oglądając coś na tv...

~

Gdzieś tak o 23:30 Jess wybudziła mamę na kanapie, i ta poczłapała na piętro, do sypialni, a nastolatka wszystko powyłączała, pozamykała wszelkie drzwi i okna, i i ona udała się na górę… brat i siostra już spali.

Na dworze wciąż grzmiało i lało.

Umyć ząbki, nić dentystyczna, Clerasilem po twarzy, trochę kremu tu, trochę tam… w sumie drobnica. W końcu była jeszcze młodziutka, i nie musiała tak szaleć z kosmetykami i wieeelką pielęgnacją swojego ciałka.

Dwuczęściowa piżamka, MTV cichutko załączone na tv w jej pokoju, i spać wśród kolejnego hitu Backstreet Boys. Na dworze wciąż lało, przez co słodko się zasypiało pod kołderką...

***

Rano nadal padało, i było szaro-buro. Oj nie chciało jej się wstawać...

Codzienne rytuały, mały chaos panujący w ich domu, przepychanki do łazienek, szybki prysznic, bieganie na bosaka, złorzeczenie na rodzeństwo, skromne śniadanie, mama w kuchni przygotowywująca im kanapki do szkół, buziak na dzień dobry.

Dziś musiała założyć nawet kurtkę z powodu pogody, ech, było tak mokro, i byle jak, i zimno, nic jej się nie chciało.


Kathy do szkoły, Tommy do szkoły, Jessica do szkoły. Młodsi osobnym schoolbusem, Jess swoim, no chyba żeby tak… moment, czy dzisiaj był trening?? Czy ona o mały włos nie zapomniała swojej torby sportowej?

Biegiem do domu!

Fuuuuck...
 
__________________
"Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD
Buka jest offline  
Stary 16-09-2021, 22:00   #27
Interlokutor-Degenerat
 
Bardiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Bardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputacjęBardiel ma wspaniałą reputację
Dialog rozegrany z Campo Viejo

Przez chwilę Bryan miał dobry humor. Zawsze kiedy narozrabiali z Teddem, czuł się o wiele lepiej. Czuł, że żyje! Nie myślał, działał! Obu im ulżyło po wybiciu szyb w oknach pensjonatu SIMPLETONÓW. Ot po prostu, dwóch chłopaków z poczuciem dobrze spełnionego obowiązku.
- Byku, może dorwiemy jutro jakichś przyjezdnych i przetłumaczymy klientom, żeby tu nie przyjeżdżali? - spytał Tedd, kiedy się żegnali. - Bo słyszałem, że to ktoś przejezdny tę Mary wiesz… Ten tego.
Chase wzruszył ramionami.
- Możemy ich, możemy SIMPLETONA. Ale ktoś oberwie. Mordo, szykuj się. Trzeba na piątek znaleźć dobrą miejscówkę i pijemy po meczu.
- Ta jest, byku.
Chłopaki zaśmiali się radośnie. Zbili grabę, poklepali się po plecach i każdy ruszył w swoją stronę. Zawsze dobrze się dogadywali. Obaj byli biedakami, wyrzutkami i mieli podobną strategię przetrwania: dołóż innym, zanim oni dołożą tobie.

Czarnowłosy osiłek zapiął kurtkę i ruszył w ciemność. Przez moment złapały go wątpliwości. Było ciemno… Był sam… Co jeśli…?
Otrząsnął się z tych frajerskich rozmyślań. Nie, jego nikt nie dojedzie. To on kasuje frajerów, a nie sam jest kasowany! Zawsze kiedy oblatywał go strach, myślał o tych wszystkich leszczach, którym obił mordę. O wszystkich przyjezdnych, których oklepał przed barem. Od razu robiło mu się lepiej. Czuł, że odzyskuje kontrolę. Wmówił sobie, że to nawet lepiej jak spotka mordercę Mary, bo będzie mógł go zapierdolić.

Nakręcenie się agresją pomogło zepchnąć strach na samo dno umysłu…

***

Cytat:
8.05pm

Dryyyń!!!…. Dryyyyńń!!!…. Dryyyyń!!!....
<Telefon w domu Bryana zadzwonił>

Odebrało jakieś dziecko, chyba chłopiec.
- Rezydencja Chase'ów - odezwał się do słuchawki, chichrając się.
- Dzień dobry bardzo - głos Spineliego był jak z cukrowej waty. Wesoły, miękki i ciągnący się powoli. - Czy zastałem Bryana?

- Nie - odparł chłopiec. Zaraz potem w tle dał się słyszeć grubszy głos. Zabrzmiało coś w stylu "dawaj tę słuchawkę, mały kurwiu".
- No? - po drugiej stronie pojawił się w końcu Bryan
- Siema Bryan. Mam. Będzie jeden za jednego Jacksona. A sześć za Benjamina. Ile chcesz?

W słuchawce nastąpił moment ciszy.
- Eee... Co? Chłopie ja nie słucham Jacksona, co ty mi tu...
- He…Heheheee.. He… He… Ja też nie! - ze szczerym, acz jakby w zwolnionym tempie entuzjazmem zgodził się głośno rozbawiony Spineli. Po chwili dodał ściszonym do konspiracyjnego szeptu - Dwie dychy Bryan. Dwie za porcję albo stówkę za sześć.

- Aa... Przynieś na jutro sześć. Spisałeś się, chłopie! - odparł, gdy styki w mózgu Bryana przeprocesowały wreszcie informację o co chodziło z tym Jacksonem. Wyraźnie też poprawił mu się humor. - Uratowałeś dupsko szkolnej drużyny, typie!

- Jasne. Ty przynieś Jacksona. Nara! - odłożył słuchawkę.
***

Bryan rozsiadł się wygodnie w starym fotelu. Czuł ulgę, będąc już w domu i wiedząc, że Spinelli załatwi dla niego towar. Może jednak ćpunek nie był taki zły? Czuł, że nie zostaną ziomkami, ale Bart udowodnił swą przydatność. Osiłek wiedział już, że z samego rana będzie musiał poszukać trawkowicza. Sprawę z Dianabolem należało zamknąć jak najszybciej.
 

Ostatnio edytowane przez Bardiel : 18-09-2021 o 10:50.
Bardiel jest offline  
Stary 19-09-2021, 20:34   #28
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Sen. Przyszedł kiedy po nocnej burzy pozostały tylko echa przetaczające się gdzieś nad górami. Większość w Twin Oaks wtedy spała, chociaż nieliczni nie zmrużyli tej nocy oka, albo spali bardzo niespokojnym snem.

Wy wszyscy, chociaż o tym nie wiedzieliście i nie mogliście wiedzieć mieliście podobny do siebie sen, różniący się jedynie detalami.

Paskudny koszmar, w którym byliście chyba Mary. Mary, którą ktoś mordował. Czuliście, jak ostrze lub coś podobnego tnie wasze ciało. Jak usta wypełnia gęsta krew, której nie zdołaliście przełknąć ani wypluć, a krew przez gardło zalewała wam płuca i topiliście się w tej krwi.

I wtedy sen się zmieniał. Czuliście wokół siebie wodę. Coś szarpało waszym ciałem, coś łamało wam kości. Gdzieś, przed oczami wirowały bąble, a w każdym z nich kręciła się wykrzywiona nienawiścią, straszna, nieludzka twarz. I czuliście ból w brzuchu. Nisko. Promieniujący, potworny ból. Taki, jakby ktoś nasypał na ranę sól lub nalał najostrzejszego sosu z jakiejś piekielnej papryki.

I w tym koszmarze było coś jeszcze. Coś miażdżyło wam czaszkę. Gniotło ją potężnymi łapskami, jak melona, aż kości pękały, a z czaszek bryzgała, sikała krew i płyny. Ale zaraz potem zaczynały się inne tortury, ale wtedy, na szczęście, większość z was budziła się z niemym krzykiem, mając wrażenie, że wynurza się z głębiny, że pozbywa się krwi z płuc, że rodzi się na nowo, pełna bólu, strachu i przerażenia.

A szum deszczu na zewnątrz brzmiał wtedy niczym tajemna mowa, zaklęcia szamanów lub majaczenie chorego umysłu.


DARYLL SINGELTON


To był upiorna noc. Jedna z tych, które zapamiętuje się na całe życie.
Lało jak z cebra. Nad Daryllem przetaczały się grzmoty, czasami bardzo blisko, gdy błyskawica uderzała w jakąś mokrą skałę na którymś z pobliskich szczytów. Rozbłyski były tak jasne, że na krótką chwile robiło się niczym w dzień. Tak, jak czuł się Daryll, musieli czuć się żołnierze w okopach pod artyleryjskim ostrzałem.

Najbardziej niepokojący w tym wszystkim, był fakt, że turysta nie budził się nawet na chwilę. Żył, bo jego twarz poruszała się, oczy tańczyły pod zamkniętymi powiekami. Usta wykrzywiały w niemym krzyku. Wyglądało na to, że młodemu mężczyźnie śni się jakiś koszmar, z którego nie może się wybudzić. Nawet mimo szaleństwa natury wokół niego.

Burza ucichła około pierwszej w nocy. Pozostawiła za sobą wilgoć i ziąb. Daryll był coraz bardziej zmęczony, ale starał się nie zasnąć. Monitował co chwila funkcje życiowe turysty i starał ogrzać i przegonić ziąb z ciała. Rozpalenie ognia w takich warunkach nie było łatwe, ale Daryll poradził sobie z tym i po jakimś czasie ciepło płomieni dało im więcej komfortu termicznego. Oddalało ryzyko hipotermii na tyle poważnej, że wymagającej hospitalizacji. Przynajmniej u Daryll, bo co do turysty Singelton nie był pewien. Tak jak do końca nie był w stanie stwierdzić, co mu dolega i co mu się stało.

W końcu jednak zmęczenie wzięło górę nad adrenaliną i warunkami w jakich się znajdował i Daryll na chwilę zamknął oczy, a wtedy przyśnił mu się tak pieprzony sen, że lepiej nie mówić. Obudził się, niemal z krzykiem, przez chwilę zastanawiając gdzie się znajduje, i wsłuchując w szum wiatru i trzeszczenie drzew. Gdzieś niedaleko słyszał górską pumę.


Te niebezpieczne drapieżniki często zapuszczały się blisko ludzkich siedzib, a spotkanie z nimi to było ostatnie, na co Daryll miał ochotę.
Nic więc dziwnego, że nie zmrużył oka do momentu, aż świt nie zaczął różowić nieba na wschodzie.

Spojrzał na mężczyznę, który nadal był nieprzytomny, blady, ale żył, o czym świadczyła mgiełka oddechu nad jego twarzą. Zrobiło się zimno. bardzo zimno, jak zawsze o świcie. Daryll czuł, że drży. Zakasłał cicho. Jak nic burza i noc w lesie odbije się na jego zdrowiu.


BART SPINELI

Noc była przeplatana lękami, w których królował jeden koszmar, od którego można było się zeszczać przez sen. Serio. Nawet Bart sprawdził rano, czy przypadkiem tego nie zrobił, ale nie zrobił.

Te wszystkie majaki, burza, wczorajsza gonitwa spowodowały, że jak zawsze, zaspał. Ale nie jakoś tak mega mocno. Szybko spakował najpotrzebniejsze rzeczy do plecaka. Korzystając z okazji, że poza babcią nie było nikogo w domu, wypalił małą porcyjkę zioła do śniadania, aby ukoić nerwy zszargane cholernymi snami.

Za oknem znów zanosiło się na deszcz. Było jakoś tak ponuro i pochmurnie. Wziął kurtkę i przypominając sobie o biegu po życie i tym, jak ktoś próbował go dorwać w nocy, postanowił podejść na posterunek po drodze do szkoły i zgłosić całe zajście.

I to był pierwszy błąd, jaki popełnił tego dnia.

Na posterunku prawie nikogo nie było. Jak się okazało dorośli, straż pożarna, większość służb mundurowych i ratowniczych, brało udział w poszukiwaniach w górach. Na posterunku został tylko ciemnoskóry sierżant Earl Andrews. Mundurowy, który niespecjalnie przepadał za Spinellim. Ale życie Barta było ważniejsze od uprzedzeń, więc, może nieco nieskładanie, chaotycznie i nazbyt wylewnie Bart wyłuszczył sierżantowi "o co kaman". Czym zafundował sobie krzywe, podejrzliwe spojrzenie policjanta i pytanie w stylu
- Czy ty coś brałeś?

A potem coś poszło nie tak i Bart nie do końca pamiętał co? Czy odpyskował w gniewie sierżantowi? Może wspomniał, że tylko ciule zostają na miejscu, gdy reszta zapierdziela po górach narażając życie i zdrowie w megalitycznej obławie na dinozaura? A może ten powiedział coś, że ktoś wczoraj wniósł jakaś skargę na młodego mężczyznę, który psiknął mu sprayem po twarzy, powodując jakieś problemy okulistyczne, no bo raczej nie okultystyczne? A może akurat wtedy towar, który wypalił, okazał się być lepszy, niż Bart planował? Nie powinno się tak stać, a jednak tak się stało. I Bart sam nie wiedział dlaczego.

W każdym razie znalazł się niespodziewanie za kratami miejskiego aresztu, a sierżant Andrews stał przed nim pokazując całe opakowanie Dianabolu, który załatwił dla Bryana i z krzywym uśmiechem fascynacji na ciemnej twarzy zadał pytanie.

- Co my tutaj mamy, Spinelli. Czyżbyś w końcu dał się złapać, cwaniaczku? Hę?

Oprócz Barta nie było nikogo w małej celi dla aresztantów, w której zazwyczaj pełno było pijaczków zakłócających porządek, awanturujących się turystów i Lori Haynes, lokalnej sławy i miejscowej pani do towarzystwa, którą policja przymykała średnio raz w tygodniu za obnażanie się w miejscach publicznych. I Brat poczuł, jak uginają się pod nim kolana, aż musiał usiąść na ławce.

Nie to, żeby się przejął. Już kilka razy gliniarze łapali go z "towarem", ale nigdy z taką ilością nie do końca znanej mu pod kątem prawnym substancji jak ten "debilobil", który załatwił dla Bryana. A to go martwiło. I to bardzo. Miał tylko nadzieję, że jak zawsze, sprawa rozejdzie się po kościach.


ANASTASIA BIANCO

Noc była dla Anastasi koszmarem. Nie przespała jej niemal całej, przez burzę i dręczące ją koszmary. Ojciec obudził ją jednak normalnie. Przez chwilę rozważała, czy nie odpuścić sobie szkoły, ale miała dzisiaj ważną rzecz do przekazania jednej z nauczycielek, a była zbyt obowiązkowa, zbyt jej zależało, aby odpuścić.

Tata dotrzymał danego jej słowa i odwiózł ją do szkoły. Mimo, że przez to nie wziął udziału w poszukiwaniach w górach, gdzie stawiło się wielu nie tylko pracowników służb, ale i ochotników. Ekipy ruszyły w teren wcześnie rano, gdy tylko zrobiło się na tyle jasno, że można było bezpiecznie wejść w góry. Anastasia wiedziała o tym sporo, bo ojciec rozmawiał z kimś z poszukiwaczy przez telefon, gdy ona szykowała się do zajęć.

Dzień był pochmurny i jakiś taki mroczny. Wiatr gonił ciemne chmury po niebie, ale było ich na tyle dużo, że raczej pewne było, że znów będzie padało i to niedługo.

W szkole wszyscy mieli jakieś skwaszone miny. Uczniowie wyglądali na zmęczonych i niewyspanych, a nauczyciele na podrażnionych i niespokojnych. Głównym tematem, jak się zorientowała szybko Anastasia, był mural na bocznej ścianie szkoły, który ktoś namalował w nocy. Mural przedstawiający twarz Mary. Uczniowie zachodzili w głowę, kto mógł to zrobić. Jak do tej pory żaden z uczniów nie przypisał sobie zasługi. Młoda Bianco znała dyrektora Boscha na tyle dobrze, że wiedziała, co ten myśli. Usunąć graffiti i ukarać winnego aktu wandalizmu, czy uhonorować go jako pamiątkę po zamordowanej koleżance. Trudny orzech do zgryzienia. Profesjonalne malowanie ściany budynku to niemały wydatek. Anastasia nie chciała być w skórze tego, kto to zrobił, jeżeli dyrekcja zdecyduje się na drogę prawną.

Pierwsza lekcja minęła jej szybko, mimo że panna Joan Hitchcock, jej nauczycielka, prowadziła ją dość niemrawo. W klasie nie było prawie połowy uczniów. Anastasia zastanawiała się, czy pochorowali się, pospali czy też rodzice postanowili pozostawić ich w domu ze względu na, być może, grasującego gdzieś w pobliżu mordercę.

Dzwonek na przerwę przywitała z prawdziwą radością.

Udała się do swojej szafki, aby wymienić podręczniki na potrzebne jej podczas kolejnych zajęć przysłuchując się, jak zawsze, gwarze głosów i rozmów - nie specjalnie, ale dlatego że młodzież zachowywała się zazwyczaj głośno i hałaśliwie, przekrzykując jedno przez drugie.

- Mówię wam - podekscytowana dziewczyna z młodszej klasy opowiadała coś grupie koleżanek. - Złapali ich. Ponoć miała jego interes w swoich ustach, gdy ich nakryli. Wyobrażacie sobie. Ale przypał!
- Nie gadaj!
- Noo. Serio. Aby mnie ktoś zaszlachtował jak tą Mary, jeśli kłamię.
- Nie gadaj!
- Ale wstyd! Ja bym chyba się pod ziemię zapadła!
Trajkoczące trio przeszło dalej.

Faceci w strojach drużyny gadali o czymś banalnym, jak punktacja w jakiś rozgrywkach sportowych. Otworzyła szafkę i zamarła.

Ujrzała jakąś kartkę papieru ze słowami napisanymi dużymi, drukowanymi literami. Bezwiednie przeczytała tekst:

Jej Wdzięk to wszystko, co ma -
Ale się z nim nie zdradzi -
Sztuką jest go rozpoznać
I Sztuką jest go chwalić.


Ujrzała doczepiony do kartki kolejny kwadracik papieru. Kolejne zdjęcie!. A na nim ona, wychodząca z samochodu ojca i idąca przez podejście do szkoły. Wiatr rozwiewa jej włosy, które próbuje odgarnąć z twarzy.

Serce Anastasi zabiło szybciej. Krew zadudniła w skroniach. Przez chwilę pociemniało jej przed oczami, tak że musiała podtrzymać się szafki, aby nie upaść.

WIKVAYA SINGELTON

Rankiem, gdy cała ekipa obudziła się, aby przyszykować do szkoły, pogoda nadal była taka sobie - wietrzna i pochmurna, ale Daryll nie wrócił do domu.

Matka zachowywała się spokojnie, ale widać było, że martwi się bardziej niż zawsze. Ktoś zamordował Mary, powybijał im szyby a Daryll, nic sobie z tego nie robiąc, idzie w środku burzy w góry. To było skrajnie nieodpowiedzialne i niezbyt rozsądne.

Matka, jak to ona, poczęstowała jej koleżanki i kolegów śniadaniem. Takim solidnym, jakie zawsze przygotowywała turystom nocującym w pensjonacie. Otworzyła okna w sali kominkowej, wpuszczając świeże, rześkie, górskie i nieco wilgotne powietrze do środka.

Gdzieś, od strony lasu, doszły ich odgłosy - poszczekiwania psów, chyba jakieś gwizdki.

- Ekipy przeszukujące ruszają w góry. - Wyjaśniła Debra donosząc półmisek z plackami do stołu. Dwójka turystów nie wróciła wczoraj o wyznaczonym terminie. No i ludzie gadają, że ten, kto zabił biedną Mary uciekł do lasu.

"Uciekł do lasu". Wi wiedziała, co matka chce przez to powiedzieć. Bała się o jej brata. Bo jeżeli to prawda i Daryll trafi na szaleńca gotowego włamać się do mieszkania i zabić młodą dziewczynę. Na tego wendigo. Na samą myśl o tym, zrobiło jej się jakoś dziwnie nieprzyjemnie, ale Frank musiał coś wyczuć, bo jego ciepły uśmiech rozgonił cienie z jej duszy. Wiedziała, czuła, że Daryll poradzi sobie. Musiał.

Przyszła pora jechać do szkoły. Wzięli samochód matki, bo od "Niedźwiedzia i sowy" do szkoły były ponad dwie mile. Czasami oczywiście szła pieszo, ale Debra nie chciała ustąpić i Wi jakoś nie miała ochoty się z nią wykłócać o ten matczyny przejaw nadopiekuńczości. Nie przy przyjaciołach.

Wsiedli więc do samochodu i krętą serpentyną drogi zaczęli zjeżdżać z góry w stronę doliny, gdzie wznosiła się większość budynków w Twin Oaks.

Gdy wyjeżdżali z lasu, nagle na ich drodze pojawiła się jakaś postać. W ostatniej chwili Wi udało się wyminąć pieszego, którym okazała się starsza kobiecina, ale straciła panowanie na śliskiej powierzchni i auto zjechało do rowu, wbijając się przodem w krzaki i w wał ziemi. Silnik zgasł, jej przyjaciele jęknęli, Gerda krzyknęła, bo przy tym awaryjnym hamowaniu uderzyła w coś głową i z rozcięcia na czole spłynęła jej krew. Jasno-czerwona struga szybko zalała twarz Gerdy i krople z podbródka zaczęły skapywać rannej na ubranie.
Wyglądało to strasznie.

Wi, z trudem nad sobą panując zerknęła w tył, w miejsce gdzie widziała staruszkę. Ujrzała ją na wąskim poboczu. Leżącą w rowie, ubraną w długą, staroświecką, nocną koszulę. Serce podeszło jej do gardła. Wydawało się jej przecież, że ominęła tę babcię. Czyżby się pomyliła i jednak zahaczyła kobiecinę! O mało nie zwymiotowała na tę myśl.

Frank, jakby siedział w jej głowie.

- Z Gerdą wszystko ok. Ogarnę to, a ty zobacz co z tą pieszą.

Jego słowa przełamały łańcuchy lęku i Wikvaya wyszła z duszą na ramieniu z samochodu, paskudnie zarytego w przydrożny rów - bez wyciągarki raczej się nie obędzie. Poczuła, jak pięknie pachnie las po burzy, a wiatr szarpnął jej włosami.

Pięć kroków było dla Wi wiecznością, jednak gdy dotarła do kobiety, okazało się, że staruszka jest cała. Starała się stanąć na chude, niczym patyki, pokryte żylakami nogi. Nie miała butów. Widząc Wi spojrzała na nią na pół ślepymi oczami. twarz miała pomarszczoną, bladą i starą, jak drzewa w górach. Ile mogła mieć lat? Ze sto?

Kobieta spojrzała na nią przytomnym, ale jednocześnie dziwnym wzrokiem.

- Znam cię - wyszeptała ledwo słyszalnie, nim Wikvaya zdążyła się nawet zapytać czy nic jej się nie stało. - Tonęłaś. Jak inni.

Jej twarz wykrzywił dziwny grymas. Oczy stały się zamglone, jakby stara kobieta patrzyła gdzieś, gdzie tylko ona mogła spojrzeć.

- On wrócił. Wrócił.

Wiatr szumiał koronami drzew. A staruszka, siedząc na mokrym asfalcie, powtarzała cicho - wrócił, wrócił, wrócił, jak mantrę lub modlitwę.
 
Armiel jest offline  
Stary 19-09-2021, 20:40   #29
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
MARK FITZGERALD i JESSICA HALE

Dla obu pobudka i przygotowania do szkoły były czystą rutyną. Oboje byli niewyspani i nieco przestraszeni sennymi koszmarami, które jednak w świetle dnia, wydawały się być mglistym echem czegoś nieważnego i dalekiego.

Ojciec Marka wyjechał wcześnie rano. Miał coś do załatwienia w Billings. Ojciec Jess nie wrócił na noc do domu. Chyba. A może wrócił, lecz znów wyszedł. Przecież miał mordercę do złapania.

Mark podjechał po Jess, gdy ta wybiegała z domu, do którego wróciła po kurtkę. Kiedy znaleźli się razem w samochodzie, jej zapach przypomniał mu o wczorajszych planach. Zjechać gdzieś, na dyskretną drogę w lesie, aby trochę pobyć razem. I dzień się lepiej zacznie i głowa stanie się weselsza, bo oboje mieli nieco gorsze nastroje po nie do końca dobrze przespanej nocy.

I tak jakoś wyszło, że zjechali na bok, aby chwilę pobaraszkować. Aby Jess mogła wykazać się w tym, w czym była naprawdę super dobra. Zajęci sobą w zaparowanym samochodzie, czując smak swoich ciał, dając się ponieść młodzieńczej namiętności czy wręcz żądzy, zapomnieli o jednym. O poszukiwaczach, którzy wyszli w lasy. I pech chciał, że właśnie jedna taka grupka natknęła się na samochód Marka.

Pukanie w szybę i ciekawskie twarze zaglądające do środka, były ostatnim, czego chcieli doświadczyć młodzi, gdy jechali do lasu. Jessica pisnęła i zakryła to i owo. Mark nie piszczał, ale zrobił to samo.

Poważni mężczyźni, jeden policjant, jeden ratownik, kilku nieznanych im ludzi i jedna kobieta, znana im bardzo dobrze obojgu, Marta Bennett, czterdziestosiedmioletnia wdowa, na co dzień prowadząca po mężu sklep z pilarkami i sprzętem do polowań. Świadkowie ich upokorzenia i seksualnej pasji.

- Zabierajcie się stąd - powiedział Jack Falls, jeden z policjantów. - Tym razem nie wyciągniemy konsekwencji.
- Ale powinniście uważać - Marta strzeliła balonem z gumy i mrugnęła do młodych.
Dwóch brodatych facetów nawet niespecjalnie kryło śmiech. Pewnie zazdrościli Markowi tego, co działo się przed chwilą w samochodzie.

Tak czy owak nastrój prysnął. Przyjemność zmieniła się w przypał.

Nie rozmawiając o tym, co się wydarzyło, pojechali do szkoły. Nie mieli ochoty, ale i tak czekały ich zapewne poważne rozmowy ze starymi, więc trzeba było zachowywać się przyzwoicie. Poza tym Mark miał dzisiaj ważny trening i nie mógł zawieść kolegów i zespołu.


BRYAN CHASE

Dla Bryana dzień zaczął się normalnie. Sprzeczką ze starym przy śniadaniu. Mimo wczesnej pory Frank był już po dwóch albo i trzech piwkach. Bryan wiedział, że lepiej wtedy jest zejść ojcu z oczu, szczególnie, że jakoś tak własnie na nim stary skupiał najwięcej swojego gniewu.

Nie wyspał się przez jakieś pokręcone sny. Nie zjadł dobrze śniadania, bo jakoś mu nie pasowała atmosfera przy stole. No i brakowało mu trochę kasy do ustalonej z Bartem ceny za dianabol. To jednak było jego najmniejsze zmartwienie. Jakoś sobie z tym problemem poradzi.

Wyszedł z domu dość wcześnie. Nie dlatego, że mu się tak spieszyło do budy, ale dlatego, że nie miał ochoty dłużej siedzieć w tym pierdolniku, w który zmieniło się rano jego mieszkanie.

Szedł, nie spiesząc się, mokrymi od deszczu ulicami Twin Oaks mijając nielicznych przechodniów i samochody. Przy City Hall stał jakiś wóz transmisyjny na blachach z Billings, z hrabstwa Yellowstone, do którego należało też Twin Oaks. Co jak co, ale na blachach wozów Bryan znał się całkiem, całkiem.

Pod szkołą zobaczył małe zbiegowisko, oglądające coś na bocznej ścianie budynku.
Niedokończone, ale nawet cool. Bez wątpienia miało przedstawiać zamordowaną Mary.

Kiedy Bryan podszedł do grupki młodzieży, większość rozproszyła się, podążyła do szkoły. Tedda nigdzie nie było. Spineliego też. W sumie na myśl o Bartcie przypomniał sobie, że musi wydusić od frajerów jeszcze niemal trzydzieści dolców. Tyle mu brakowało do ustalonej stówy. Mógł, rzecz jasna, skroić Spineliego, ale przyciskanie własnego dealera, wydawało się nie do końca rozsądne. Lepiej było trzymać frajera bliżej siebie i dbać o niego. No chyba, że go wystawi.

Pierwszą lekcję chyba przespał, bo niewiele z niej zapamiętał. To była literatura, frajerski przedmiot dla kujonów. Nic ważnego.

Na drugiej lekcji pojawił się w końcu Todd.

- Słyszałeś? Ponoć ktoś nakrył Jess i Marka, jak się pieprzyli w lesie. Serio. Dzisiaj rano.

Przez chwilę jeszcze Todd miał niezłą podjarkę z gadaniny o tej całej sytuacji. Na ten moment jednak Bryana to waliło. Miał swoje własne problemy. Nigdzie nie widział Barta, a poziom jego wkurwu rósł z każdym kwadransem, jaki dzielił go od transakcji.

Kolejną lekcją były zajęcia sportowe. On i chłopaki z drużyny mieli trening. Dzielili się na nim na zespoły i ćwiczyli stałe elementy gry, oraz rozgrywali szybki mecz. Nie mógł się doczekać, by wyładować trochę stresu i pobudzenia, jakie wytworzył w nim brak lekarstwa. Pokaże trenerowi, na ile go stać!

MARK FITZGERALD

Incydent w lesie popsuł Markowi humor. Jak cholera. Nawet niespecjalnie zwrócił uwagę na graffiti na ścianie. Było pewne, że miasto za chwilę będzie wiedziało o tym, jak dał się przyłapać z gaciami w dół, z Jess. Mały skandal, który wkurzy ojca, ze względu na tegoroczną kampanią i starania o reelekcję

Szkolna rutyna trochę go uspokoiła. Pozwoliła ochłonąć. Bo co takiego się stało. Ktoś zobaczył jego tyłek, może interes czy cycek Jess. Wielkie rzeczy. Każdy to robił, poza nerdami i kujonami oraz innymi stulejarzami, którymi ktoś taki jak Mark przejmować się nie musi. Zatem problem pozostał tylko po stronie ojca i matki.

Pieprzyć to! Nasłucha się i tyle. Przez dwie pierwsze lekcje było ok. Przy trzeciej, był już pewien, że ktoś z tamtej gromadki wrócił do miasta i powiedział komuś, kto powiedział komuś innemu i wieści dotarły do szkoły. A może sama Jessica wypaplała komuś. Była ładna i świetna "w te klocki", ale rozumem nie grzeszyła.

Chłopaki na korytarzach zaczęli patrzeć na niego nieco dziwnie - niektórzy rozbawieni, inni z zazdrością - w sumie wielu chciałoby puknąć Jessicę. To oczywiste. Ale i tak czuł się dość dziwnie. To było dla niego coś nowego. Nawet laski, zawsze patrzące na niego z podziwem i pożądliwością, teraz chichotały, gdy przechodził.

Walić to!

Kolejną lekcją były zajęcia sportowe. On i chłopaki z drużyny mieli trening. Dzielili się na nim na zespoły i ćwiczyli stałe elementy gry, oraz rozgrywali szybki mecz. Nie mógł się doczekać, by wyładować trochę emocji.

JESSICA HALE

To było bardzo, bardzo słabe. Przyłapali ich "w akcji" z Markiem jacyś ludzie. Najgorzej, że był tam też ten policjant, który pracował z jej tatkiem. A co jak co, tatko chyba nie do końca wiedział, że już jest dorosła i robi dorosłe rzeczy. No i jakiś stary oblech z brodą widział jej cycuszka. Chyba.

Miała nadzieję, że Mark jej nie znielubi za to. Nie rzuci. A nawet jakby, to co? Byli jeszcze inni. na przykład Joshua.

Na ścianie budy ktoś namalował fajowy rysunek. To chyba miała być Mary. Ładnie wyszło, ale chyba coś się rozmazało czy coś. A może tak miało być.


Paulina Dermound dotarła dopiero na drugiej lekcji. Zaspała. Ale od razu spotkały się na przerwie, w ulubionym miejscu ich paczki.

- Cześć Jess - cmok, cmok - całuski obok policzków i uśmiechy.

Dziewczyny były takie kochane. Aż miała im ochotę powiedzieć o Marku i tym, co się stało w lesie.

- Mam dla ciebie ważne zadanie, moja BFF. Twój staruszek to szeryf. Wiesz. Ta kujonka nie powiedziała nam zbyt wiele, chociaż nie sądzę, by nas wkręcała. Wiesz. Tak pomyślałam, że może ty, Jess, coś wyciągniesz z ojczulka. Może podrzucisz jakieś zdjęcie, czy coś? Albo na przykład jakieś notatki.

- Po co ci to, Pauli - zapytała jedna z "pszczółek".
- Nie twoja sprawa - warknęła ta, niezbyt przyjemnie, ale wszyscy byli jakoś dziwnie podminowani.
- Załatwisz to, BFF - Paulina znów spojrzała na Jessicę, a jej twarz rozjaśnił szeroki, promienny, ciepły uśmiech.

Gdyby tylko Jessica potrafiła lepiej czytać ludzi, ujrzałaby, że uśmiech ten nie dotarł jednak do oczu, które pozostały dziwnie gniewne i skupione.

BRYAN CHASE i MARK FITZGERALD

Trening zaczął się niemal normalnie. Zawodnicy podzielili się na grupy. Robili swoje z pasją i zapałem, jak zawsze, gdy rozpoczynała się gra.

Na tle innych zawodników wyróżniali się obaj i Mark i Bryan. Można powiedzieć, że obaj byli filarami drużyny, i że reszta chłopaków grała na nich, bo to oni dawali największą szansę na zwycięstwo.

- Dawaj! Dawaj! Szybciej!
- Pilnuj go! Pilnuj!
- Dawaj tutaj!
- Uważaj!

Okrzyki trenera i zawodników wybijały się na pierwszy plan. I wtedy to się wydarzyło.

Bryan jechał na ostrym wkurwie. Nosiło go. Bart nie dał żadnego znaku. Nie pojawił się. Nic. Kurwa, zupełnie nic! Ostra wymiana, Bryan nieco traci kontrolę nad sobą i wchodzi w podanie ostro, może nawet zbyt ostro. Może specjalnie, a może w ferworze gry, to wie tylko on sam.

Mark był na drodze Chase'a kiedy ten robi swój blok. Brutalny, ryzykowny jak cholera. Bark wchodzi za wysoko. Mark za nisko. Czuje tylko, jak jego twarz zderza się z ciałem Bryana. A potem nos pęka, i na usta Marka leje się krew. Dużo krwi. Ból jest potworny, ale wkurw jeszcze większy. Czy Bryan zrobił to specjalnie? Mark jest niemal pewien, że tak.

Krew leje się po brodzie, brudzi koszulkę.

Obecne na treningu cheerleaderki zaczynają piszczeć i krzyczeć, jedna przez drugą, przestraszone. Trener zaczyna coś krzyczeć. Ale Mark widzi tylko wykrzywioną, chyba złośliwie, twarz tego pryszczatego mięśniaka, Bryana Chase'a.
 
__________________
"Atak był tak zaskakujący, że mógłby zaskoczyć sam siebie."
Ravanesh jest offline  
Stary 22-09-2021, 09:44   #30
 
Arthur Fleck's Avatar
 
Reputacja: 1 Arthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputacjęArthur Fleck ma wspaniałą reputację



Daryll czuł jakby jego skóra, mięśnie, ścięgna i kości skute były lodem. Drżał, choć nie wiedział czy bardziej dlatego, że było mu potwornie zimno czy na chwilę zamienił ciałami z Mary McBride i utopił w jej bólu i krwi. To był tylko zły sen, ale młody Singelton nie obudził się w swoim łóżku lecz w ciemnym lesie, w towarzystwie nieprzytomnego faceta walczącego o życie.
Z koszmaru w koszmar.
Chłopakowi chciało się płakać, ale wiedział, że nie może się poddać, nie teraz, w takim momencie, gdy wytrzymał tyle godzin a do świtu zostało tak niewiele czasu. Pilnował, żeby ognisko, rozpalone z takim mozołem, nie wygasło, co chwila podkładał pod palenisko drewno i liście. Ogień nie tylko odpędzał zimno, ale także drapieżniki, przynajmniej taką miał nadzieję słysząc nieopodal powarkiwania górskiej pumy. Żałował, że nie zabrał ze sobą strzelby ojca, poczułby się znacznie pewniej z bronią, chociaż nie był przekonany, czy dałby radę w ogóle wycelować w zwierzę. Mięśnie całkowicie zesztywniały i nawet zgięcie palca wskazującego zaczęło stanowić dla Singeltona wyzwanie.
Co jakiś czas nachylał policzek nad ustami długowłosego i to były jedyne momenty, gdy odczuwał szczerą ulgę, bo wbrew czarnym scenariuszom pisanym przez Darylla, turysta wciąż oddychał, nie wyziębił się na śmierć. Wszystko ma jednak swój limit, a już na pewno szczęście. Nastolatek najbardziej bał się tej chwili, kiedy serce jego towarzysza przestanie bić i cały jego wysiłek włożony ratowanie mężczyzny pójdzie na marne.

Wschód słońca w górach to zawsze zimno. Przymrozek, nawet wczesną jesienią. Ale gdy promienie słońca przebiły się przez baldachim drzew, gdy nad dolinami uniosły się pierwsze mgły, świat zaczął wyglądać na bardziej przyjazne miejsce. Świergot ptaków był melodią poranka. Nie zmieniało to jednak faktu, że Daryll był w górach razem z nieprzytomnym, być może konającym młodym człowiekiem.

Z każdą kolejną minutą, po tym jak wybudził się z koszmaru, dojrzewała w nim myśl, że nie mogą tu zostać i liczyć na cud i deux ex machina. Singelton musiał wziąć sprawy w swoje ręce. Deszcz przestał padać parę godzin wcześniej co ostatecznie ułatwiło mu podjęcie decyzji by próbować wydostać się z lasu, a przynajmniej zejść w niższe partie gdzie łatwiej będzie znaleźć pomoc.
Był za słaby, żeby nieść dorosłego człowieka na plecach, ale miał wiedzę i sprzęt, które mogły mu ułatwić zadanie. Nie oddalając się zbytnio od ogniska zaczał szukać odpowiednio grubych gałęzi, które następnie zaczął układać w szkielet. Szkielet przypominał prowizoryczne nosze, młody preppers nożem pociął linkę a potem jej kolejnymi kawałkami obwiązywał gałęzie starając się by konstrukcja nie rozpadła się pod ciężarem długowłosego. Na nosze nałożył śpiwór a potem ulokował na nim nieprzytomnego mężczyznę. Do obu krawędzi noszy przymocował pozostałe części liny, tworząc coś na wzór sanek, które zamierzał ciągnąć, poruszając się w dół rzeki. Zanim wyruszył w podróż, znalazł jeszcze jeden długi, gruby kij. Pamiętał o drapieżnikach czających się w dziczy więc do końcówki kija przywiązał swój myśliwski nóż, tworząc prowizoryczną włócznię, która jednocześnie służyła mu za kostur. Czekał na moment, aż pierwsze promienie słońca zaczną przebijać przez korony drzew. Wtedy wyruszy w kierunku Twin Oaks.
 
Arthur Fleck jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 08:31.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172