12-09-2021, 07:37 | #21 |
Northman Reputacja: 1 | Strugi wody spływały po zastygłej niczym posąg twarzy Spineliego , deszcz kapał w nosa, skroni i zlepionych końcówek lekko kręconych włosów. Kto mi kurwa przebił dętki? Oczami strzelał z przedniego koła kierowcy na tylne. Nie bacząc na spływający przy krawężniku potok ulewy przeszedł powoli na drugą stronę swego wehikułu czasu, który jak mawiał „Niejednego na tamten świat przewiozło”. - Nosz kurwa mać! - tym razem głośno zaklął. - Wszystkie?! Serio?! Kto mógł to mu uczynić? Jaki zjeb miałby z tego radochę? Bryan i Spółka! Olśniony przewrócił oczyma jakby omiatał wielką kupę śmierdzącej oczywistości. Ale, ale… po co miałby to robić przed transakcją? Spineli zbladł, bo krew niczym biorąc przykład z deszczu, odpłynęła mu z twarzy. Nad głową trzasnął grzmot niemal natychmiast po ostrym błysku, niczym strzał z lufy groźnym pomrukiem echa toczony po górach. Bart ugiął się przy bocznych drzwiach furgonu w nogach robiąc dosiad jak do srania w lesie. Tak trochę schowany za autem kręcącą się na bezradnie na boki głową jak natarczywie obracają gałką klamki w zamkniętych drzwiach, zmrużono wytrzeszczonym na przemian wzrokiem lustrował najbliższe otoczenie. Ktoś mnie obserwuje! Uczucie, które ma się zawsze, gdy czyjś wzrok wwierca się natychmiast magnetycznie przyciągając uwagę. Tylko, że on nie widział nikogo. Umysł zaczynał pracować coraz szybciej. Kto? Nie mam wrogów? Mam? Ujarany w kiblu nerd co gołą grubą dupą wpadł do muszli otwartej deski i się zaklinował po czym usnął nocując w szkole? Nieeeee… Kiedy przygasła afera konspiracyjnie prosił o jeszcze jednego skręta… Dyrek! Tłusta parówa miała go już dosyć od dawna! Będzie chciał mnie wrobić w dewastacje mienia szkolnego! Unieruchomić na miejscu zbrodni! Zaraz zajedzie hamując z piskiem opon zarzucona bokiem kolumbryna dyskoteki kolorowych świateł z Grubasem na siedzeniu pilota obok kierującego szeryfa! Nieee… Gary chodził spać z kurami, aby wstać jak kogut o świcie. Wiedział, bo przecież skrupulatnie obserwował dom Bosha w zeszłym roku przez tydzień, gdy planował wielki skok na szufladę jego gabinetu, gdzie trzymał wszystkie konfiskowane fanty uczniów! Do dzisiaj pewnie nie wie, że w małej pierdziawce poduszeczki jest schowanych kilka gram zioła. Leży kurwa samo obok gum do żucia i kruszeje, stwardnieje, umiera… - z grymasem niesmaku skrzywił się na cierpko-gorzkie wspomnienie naprawdę dobrego towaru. No więc kto?! Schylony przy wozie jak orangutan obskoczył na tył i otworzył tylne drzwi. Niezadowolona rodzina z pogrzebu! Zbladł jeszcze bardziej… Niezadowolony nieboszczyk?! Otrząsnął się z tych myśli szybkim przeczącym kręceniem głowy jak mokry pies z kropel mokrego futra. Nie mogę dać się zwariować! Sięgnął po puszkę farby w aerozolu i leżącą pod kocem blokadę kierownicy. Coraz bardziej oczywisty strach zaczął w swe lepkie łapki obracać mózg Barta jak gałkę śniegu. Morderca! Mordercy?! Kto powiedział, że Mary wykończył jeden przejezdny? A jeśli to był rytuał heavymetalowych satanistów?! Kimkolwiek był, teraz miał chrapkę na Spineliego. Sto dwadzieścia procent! Trzęsącymi się dłońmi w końcu trafił w dziurkę kluczem i zamknął Wehikuł Czasu na cztery spusty. Dyszącąc z lekka na samą myśl, ile czeka go biegu do domu, w końcu wystartował mokrymi trampkami truchtem przebierając środkiem jezdni. W kapturze na głowie. W jednej ręce czerwony sprej. W drugiej blokada niczym prowizoryczna pałka. - Żywcem mnie nie weźmą! - sapnął pod nosem rozglądając po pustym centrum miasteczka. Biegł przed siebie zagryzając wargi. Wprawdzie dystans jaki zdążył pokonać nie był z pewnością długim, to czuł się jakby brał udział co najmniej w maratonie. Nigdy nie był dobry na krótkich dystansach, a na tych dłuższych radził sobie jeszcze gorzej. Nie oszukujmy się. Jakiekolwiek bieganie nie należało do mocnych stron Barta odkąd zaczął uprawiać sport palenia i leżenia na kanapie z pudełkiem pizzy na brzuchu. Teraz, który nawet grając w Mario Nintendo męczył się dostając zadyszki, aby zrobić na złość ojcu. Dlatego zaciskając w pięściach swą prowizoryczną broń, ciężko dysząc wyrzucał przed siebie kończyny, połykając asfalt niczym maratończyk w chodziarstwie, co podskakuje co podskakuje co kilka kroków oszukując. Co chwila obracał głowę jakby lada moment miał nagle zobaczyć prześladowcę. I wtedy go dostrzegł! Na ścianie bocznej uliczki, z czarnego wyziewu mrocznego zakamarka, na rozjaśnionej żółtawym światłem blasku latarni, na czerwonych niczym krew cegłach skradał się rosnący cień! Jeśli czegokolwiek nauczył się z filmów Chucka Norrisa i Bruca Lee, to że najlepszą obroną jest atak! Będzie miał przewagę zaskoczenia! Skręcił na chodnik a jego przebierające po kałużach trampki All Stara jak czółenka baletnicy zatańczyły w deszczu. - A masz! - ryknął dla animuszu, gdy pryskał z farby w przelocie bocznej uliczki zaopatrzeniowej. Celował po gębie rzecz jasna, bo tylko tak mógłby ostudzić z morderczych zapędach zwyrodnialca. - Aaaaaaa!!!! - ryknął tamten. - Czekaj chuju! - warknął rozjuszony napastnik. Oho! Dostał! Teraz Spineli wrzucił piąty bieg. A z tyłu, przez chlupot roztrzaskujących się o trotuar strug ulewy słyszał ciężkie chlupiące kroki. Gonił go! Oh, jak się Bartowi zachciało żyć! Widząc jak łatwo jest je stracić, z początku raczej zajęcze serce zamieniało się teraz w dzikiego tygrysa, który miał tylko jeden cel. Uczepić się pazurami życia i przetrwać! Nie dać się! Obiecywał sobie, że obejmie z radością i wdzięcznością swoje pożal się Boże codzienne życie odpowiedzialnego człowieka. I będzie i będzie mu z tym dobrze! Miał jeszcze tak wiele do zrobienia! Choćby tylko spokojnie oddychać! Może nawet przestać palić tak często! No dobra! Już nawet może wrócić do lekkoatletyki jak w podstawówce! Zrzuci oponkę! Zostanie królem balu studniówkowego! Zakocha się w kimś pierwszy raz z wzajemnością!!! Biegł ramie w ramię z własnym cieniem rytmicznie wymachując rękoma, jakby w nadziei szybszego pokonania dystansu przez odpychanie się od lepkiego parnego powietrza, które od wilgoci można było kroić nożem. Niczym od wody, płynąc kraulem w brodziku, sunął jak ranny łoś przez miejską knieję mijając słupy, witryny sklepów i puste wnęki zamkniętych głucho drzwi. W innych okolicznościach Spineli może i byłby dumny z tak karkołomnego sprintu, który utrzymywał się już dobrych kilkadziesiąt sekund, ale wraz z każdym rzuconym spojrzeniem do tyłu, uświadamiał sobie, że jednak dystans od goniącego napastnika nie powiększał się specjalnie. Mrugające oczy smagane deszczem jak szyba auta szaleńczo skaczących wycieraczek, nie dawały szansy aby przyjrzeć się i rozpoznać skurwiela. Rzucił w niego blokadą kierownicy, ale tamta koziołkując w locie wokół swej osi, przeleciała bokiem. Biegł popędzany niepokojem, że nie nadąży tempa morderczej gonitwy. Zapowietrzał się co chwila, z kroplami potu i deszczu kapiącymi z nosa. Zagryzając w kąciku warg wystawiony język i z miną zdeterminowanego na wszystko prócz śmierci, nadal pędził na złamanie karku. Czuł na plecach zbliżający się coraz bardziej, miarowy stukot ciężkich butów pościgu. Wtedy zdecydował obić w prawo. Wbiegł na podjazd najbliższego domu i skręcił w furtkę wiodąca na tylne podwórze. Zgubi pościg klucząc między domami! Minął ogródek tratując grządki. Dopadł do wysokiego na sześć stop płotu, wrzucił farbę do basenu i podskoczył. Z łomotem o drewniane sztachety z trudem wgramolił się szorując brzuchem na szczyt. Spadł ciężko na drugą stronę lądując tyłkiem na trawniku. Zabolało, ale nic to! Niczego nie złamał! Rozszczekał się pies. Ujadał jak oszalały. Zawtórowało zaraz kilka innych w okolicy. W oknie na tyłach posesji zapaliło się światło. Spineli odbił się od płota i pognał na przełaj na drugie podwórze. Tym razem czterostopniowa siatka. Pokonał skokiem tygrysa, bo w oddali słyszał charakterystyczny odgłos szczęku przeładowywanej strzelby. Brakowało tylko, aby teraz zginąć od śrutu w plecy za wtargnięcie na prywatny teren! Przejechał na brzuchu po mokrej trawie z poślizgiem godnym pozazdroszczenia cieszynki niejednemu sportowcowi. Przynajmniej to zatrzyma mordercę! Biegł dalej pochylony, choć jednak strzału, ani krzyków żadnych nie usłyszał. Czyżby pościg odpuścił? Przy wolnostojącym garażu opierając się w jego cieniu o siding z trudem łapał powietrze. Choć kilka chwil odpocząć. Gnany strachem ruszył tym razem tylną uliczką między domami z impetem wywrócił kosz na śmieci, którego nie zauważył. Chyba się udało, stwierdził kilkanaście domów dalej i poprawiając kaptur skręcił truchtem w kierunku domu. Chata stała w ciszy ze zgaszonymi światłami jakby przymkniętych powiek okien cierpliwie znosząc miarowy werbel deszczu o asfaltowe dachówki i aluminiowe rynny. Z kubła na płot, stamtąd rynnę i już po chwili stał na dachu werandy pod swoim oknem. Podciągnął ramę i pospiesznie wgramolił do pustego pokoju. Rzucił jeszcze jedno długie spojrzenie na pustą ulicę. Budzić ojca? Dzwonić na policję? Trzeba to przemyśleć. Odstresować i uspokoić. Wszystko będzie dobrze. Zdarł przemoczone ubranie, które wylądowało na podłodze i usiadł na brzegu łóżka. W ręku trzymał grubego skręta. Faktycznie, nic nie złamał. Wypuszczając dym przypomniał sobie majstersztyk na szkolnej ścianie, który odwalił z drewnianej drabiny konserwatora szkoły. Ciekawe czy to będzie się liczyć do porfolio? Nie wiedział kiedy zasnął dumając co zrobić konstruktywnego. Przed snem przypomniał sobie nawet solenne przyrzeczenie ograniczenia palenia. Ehhh… Człowiek jak ujarany, to pierdoli głupoty…
__________________ "Lust for Life" Iggy Pop 'S'all good, man Jimmy McGill Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 12-09-2021 o 07:52. |
13-09-2021, 11:37 | #22 |
Reputacja: 1 |
|
15-09-2021, 18:14 | #23 |
Reputacja: 1 | Wikvaya, jak śmiesznie by to nie brzmiało, po prostu bała się technologii. Wynikało to z przekonania, że jej znajoma, normalna rzeczywistość może zostać nagle zapomniana przez wszystkich przygniecionych nowymi, mechanicznymi i elektronicznymi, doznaniami. Czasami miewała nawet wrażenie, że to już… że świat poszedł na przód, a jej lud za nim nie zdążył. Sama wolała jazdę konną niż autobus i pieszy spacer niż podwózkę najbardziej luksusowym wozem. W tym jednym aspekcie mogła się wydać dziwna. Nie często na szczęście musiała się z tym afiszować, bo jej ekipa nie należała do najbogatszych w mieście i wybierała tradycyjne formy komunikacji, zarówno przestrzennej jak i interpersonalnej.
__________________ "Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania." Ostatnio edytowane przez rudaad : 16-09-2021 o 11:02. |
15-09-2021, 21:06 | #24 |
Administrator Reputacja: 1 | Doprowadzenie samochodu do idealnego stanu było czynnością zdecydowanie przyjemniejszą niż przygotowywanie się do jutrzejszych szkolnych zajęć. Przynajmniej jeśli chodziło o Marka, dla którego to auto było ważniejsze, niż szkoła. Nie mówiąc już o tym, że Ford Mustang Mach 1 był faktycznie jego, a szkoła - tylko z nazwy... No i samochód niejedno widział, a szkoła, prawdę mówiąc, nieco mniej. Mark uśmiechnął się do wspomnień, do przyjemnej części tych samochodowo-szkolnych wspomnień, starł z maski nieistniejący pyłek, a potem odłożył szmatkę, raz jeszcze zlustrował samochód, a potem zamknął drzwi do garażu i wrócił do domu. Akurat na tyle, by zdążyć się umyć i przebrać przed kolacją. * * * Zajście przy rodzinnym stole nieco zwarzyło humor Marka, który ponownie doszedł do wniosku, że domowe ognisko ostatnimi czasy daje tyle samo dymu, co ciepła, i że niektóre rodzinne sekrety powinny zostać bardzo głęboko zakopane. Ale skoro wyszły na jaw, to kto wie, czy nie warto by było porozmawiać z kimś, kto wie coś więcej. To jednak mogło poczekać, bowiem rodzinne źródła informacji z pewnością negatywnie zareagowałyby na takie wypytywanie. Ale przecież istniały inne źródła. Ale... trzeba było to zrobić w sposób dla Marka nietypowy, bo w miarę dyskretnie, jako że ojciec miał oczy i uszy w wielu miejscach w mieście, a wieści o poczynaniach jego jedynej latorośli docierały do niego nad wyraz szybko, czego dowodem była wiedza ojca o jego wypadzie za miasto. Czy szanowny rodzic wiedział, że nie jechał sam... i dopowiedział sobie resztę? Na szczęście przelecenie panienki w lesie nie należało do czynów, które wstrząsnęłyby opinią społeczności Twin Oaks. A zresztą... ojciec sam nie był bez grzechu i uwag synowi robić nie powinien. Ani, tym bardziej, wygłaszać kazań, które to działanie mogłoby okazać się bronią obosieczną. Problem jednak tkwił w nie do końca uzasadnionej sugestii-zakazie włóczenia się samotnie po mieście i jego okolicach. Czyżby ojciec uważał, że zabójca Mary może nie ograniczyć się do jednej ofiary? Na to pytanie Mark odpowiedzi nie uzyskał, bowiem ojciec niewiele wiedział. - Mają ślady butów i poza tym nic - żadnego narzędzia zbrodni, motywu czy podejrzanych - powiedział. - Hale uważa, że to ktoś przyjezdny. Zdaniem Marka ta opinia wynikała z naiwnej wiary w to, iż nikt z mieszkańców Twin Oaks nie byłby w stanie zabić nastolatki. A w ogóle relacja zdała się Markowi nieco przykrótka i nic nie wnosząca, miał zatem jeszcze parę pytań. - Jak zginęła? Otruta, uduszona, zadźgana? Ojciec skrzywił się. Widać temat niezbyt mu odpowiadał, ale uznał, że syn powinien jednak znać prawdę. - Ktoś ją dosłownie pociął w kawałki - powiedział. - Koroner mówiła, że to wręcz wyglądało jak atak bestii, co jest oczywiście niemożliwe, ze względu na fakt, że intruz wspiął się na piętro, nosił buty i włamał do środka wyłamując okiennice. - Wyłamał okiennice? - upewnił się Mark. - To dlaczego nikt nic nie słyszał? - Nie słyszeli bo spali i była burza - odparł Brandon Fitzgerald. - Mary zabito około 3 w nocy. - I mają tylko ślad butów? Jaki numer buta, jaki rodzaj rodzaj obuwia? - Nie jestem aż tak zainteresowany szczegółami. - Burmistrz pokręcił głową. - To zadanie Hala i jego ludzi. Mnie interesują wyniki, informacje o przełomie w śledztwie. A buty... duże, męskie. Trapery albo buty trekkingowe. - I nie pytaj więcej, bo nie wiem. - Ojciec wyraźnie dał znać, że temat jest zakończony. - Ale chyba rozumiesz, dlaczego nigdzie nie powinieneś chodzić sam. Dzwonek telefonu niemal zagłuszył nie do końca szczere "Tak, rozumiem". Burmistrz zaczął rozmowę, a Mark poszedł do swego pokoju. Miał nadzieję, że zabójca zostanie szybko złapany, bo inaczej grozi mu areszt domowy. Tudzież kraty w oknach, bo same okiennice to było za mało. Przez moment wpatrywał się w szalejącą nad miastem burzę, a potem zabrał się za gromadzenie wszystkiego, co potrzebne będzie jutro w szkole. Na szczęście niewiele miał zadane i nie musiał tracić czasu na jakieś zbędne głupoty. Poćwiczył trochę, by nie wypaść z formy. Obejrzał najciekawsze fragmenty meczu drużyn Green Bay Packers i Chicago Bears, zakończony zwycięstwem tych pierwszych 31-19, a potem wziął szybki prysznic i poszedł spać. * * * Obudził się rano ze wspomnieniami snu, jaki nawiedził go w środku nocy. Jeśli dobrze pamiętał, razem z Jess spędzali miłe chwile na Górce Miłości, zwanej przez niektórych Wzgórzem Cnoty... Wściekła burza, jaka nigdy do tej pory nie nawiedziła Twin Oaks, przerwała czułe chwile i... pozostawiła rozczarowanie. Co prawda Mark wolał takie zabawy w realu, ale sen też był niezły. Sam ranek był tradycyjny - gimnastyka, prysznic, równie szybkie ubranie się i spakowanie się... i stracenie paru chwil na spoglądanie przez okno. Deszcz padał, jakby ktoś płacił chmurom za zacieranie śladów mordercy. I łatwo było się domyślić, że psy tropiące znajdą guzik z pętelką, a nie trop. Zresztą na miejscu przyjezdnego mordercy Mark już dawno siedziałby w samochodzie i był o setki mil od Twin Oaks, a psy miałby w dupie. No ale nie był mordercą, a chociaż niedługo znajdzie się w samochodzie, to nie pojedzie w siną dal, ale do szkoły. Ale miał zamiar i z tej jazdy wyciągnąć nieco więcej przyjemności, niż zwykle - chciał nadłożyć nieco drogi i zgarnąć po drodze Jess. Mogliby się zatrzymać, na chwilę... |
16-09-2021, 09:38 | #25 |
INNA Reputacja: 1 |
__________________ Discord podany w profilu |
16-09-2021, 21:44 | #26 |
Wiedźma Reputacja: 1 | Jessica bała się przez kilka długich chwil tatusia. Od niepamiętnych czasów, nie odzywał się do niej tak brutalnie, tak ostro, tak jakby… był jakimś obcym, groźnym facetem, a nie jej tatusiem. Ledwie co powstrzymała łezki, i drżenie usteczek, i ochotę ucieknięcia na piętro, do swojego pokoju. Nie chciała jednak zostawiać w takich momentach mamy samej, nie chciała, by wkurzony tatuś jeszcze podniósł na nią rękę… wiedziała, że póki jest obok, tego nie zrobi, nie przy niej, nie przy swoim kwiatuszku. Miał ciężką pracę, miał masę problemów(które w sumie Jess nie interesowały… a zresztą i tak jej nic nie opowiadał, a ona nie pytała), czasem był więc wkurzony, mniej lub bardziej. A ona potrafiła go na swój sposób uspokoić, poprawić mu humor, nawet wywołać uśmiech. Nie tym razem. - "Pa tatuś, kocham cię…" - Usteczka blondyneczki poruszyły się niemo, gdy Szeryf wyszedł w noc i w burzę. I nawet nie zjadł połowy przygotowanej kolacji… Słowa mamy ją niespecjalnie zaskoczyły. Już od dłuższego czasu im się nie układało, już od dłuższego czasu wisiał w powietrzu… rozwód? Ciśnięta za szeryfem szklanka, rozbijająca się na wyjściowych drzwiach kuchennych, za to już doprowadziła niemal do podskoku Jess. Dziewczyna spojrzała na śmiejącą się histeryczne mamę, po czym powoli wstała ze swojego miejsca, i zbliżyła się do niej od tyłu. Przytuliła mamę przez szyję, przytulając się również policzkiem do policzka… - Kocham cię mamuś - Powiedziała Cheerleaderka, a jej rodzicielka pogłaskała przedramię Jessici, po czym cicho zapłakała. Nastolatka po chwili wyciągnęła z szafki nową szklankę, i postawiła na stole przed mamą. Następnie założyła swoje sandałki na koturnie, i posprzątała odłamki szkła… w tym czasie mama z nową szklanką i flaszką w dłoni przeniosła się do salonu, oglądając coś na tv... ~ Gdzieś tak o 23:30 Jess wybudziła mamę na kanapie, i ta poczłapała na piętro, do sypialni, a nastolatka wszystko powyłączała, pozamykała wszelkie drzwi i okna, i i ona udała się na górę… brat i siostra już spali. Na dworze wciąż grzmiało i lało. Umyć ząbki, nić dentystyczna, Clerasilem po twarzy, trochę kremu tu, trochę tam… w sumie drobnica. W końcu była jeszcze młodziutka, i nie musiała tak szaleć z kosmetykami i wieeelką pielęgnacją swojego ciałka. Dwuczęściowa piżamka, MTV cichutko załączone na tv w jej pokoju, i spać wśród kolejnego hitu Backstreet Boys. Na dworze wciąż lało, przez co słodko się zasypiało pod kołderką... *** Rano nadal padało, i było szaro-buro. Oj nie chciało jej się wstawać... Codzienne rytuały, mały chaos panujący w ich domu, przepychanki do łazienek, szybki prysznic, bieganie na bosaka, złorzeczenie na rodzeństwo, skromne śniadanie, mama w kuchni przygotowywująca im kanapki do szkół, buziak na dzień dobry. Dziś musiała założyć nawet kurtkę z powodu pogody, ech, było tak mokro, i byle jak, i zimno, nic jej się nie chciało. Kathy do szkoły, Tommy do szkoły, Jessica do szkoły. Młodsi osobnym schoolbusem, Jess swoim, no chyba żeby tak… moment, czy dzisiaj był trening?? Czy ona o mały włos nie zapomniała swojej torby sportowej? Biegiem do domu! Fuuuuck...
__________________ "Nawet nie można umrzeć w spokoju..." - by Lechu xD |
16-09-2021, 22:00 | #27 | |
Interlokutor-Degenerat Reputacja: 1 | Dialog rozegrany z Campo Viejo
Ostatnio edytowane przez Bardiel : 18-09-2021 o 10:50. | |
19-09-2021, 20:34 | #28 |
Reputacja: 1 | WSZYSCY Sen. Przyszedł kiedy po nocnej burzy pozostały tylko echa przetaczające się gdzieś nad górami. Większość w Twin Oaks wtedy spała, chociaż nieliczni nie zmrużyli tej nocy oka, albo spali bardzo niespokojnym snem. Wy wszyscy, chociaż o tym nie wiedzieliście i nie mogliście wiedzieć mieliście podobny do siebie sen, różniący się jedynie detalami. Paskudny koszmar, w którym byliście chyba Mary. Mary, którą ktoś mordował. Czuliście, jak ostrze lub coś podobnego tnie wasze ciało. Jak usta wypełnia gęsta krew, której nie zdołaliście przełknąć ani wypluć, a krew przez gardło zalewała wam płuca i topiliście się w tej krwi. I wtedy sen się zmieniał. Czuliście wokół siebie wodę. Coś szarpało waszym ciałem, coś łamało wam kości. Gdzieś, przed oczami wirowały bąble, a w każdym z nich kręciła się wykrzywiona nienawiścią, straszna, nieludzka twarz. I czuliście ból w brzuchu. Nisko. Promieniujący, potworny ból. Taki, jakby ktoś nasypał na ranę sól lub nalał najostrzejszego sosu z jakiejś piekielnej papryki. I w tym koszmarze było coś jeszcze. Coś miażdżyło wam czaszkę. Gniotło ją potężnymi łapskami, jak melona, aż kości pękały, a z czaszek bryzgała, sikała krew i płyny. Ale zaraz potem zaczynały się inne tortury, ale wtedy, na szczęście, większość z was budziła się z niemym krzykiem, mając wrażenie, że wynurza się z głębiny, że pozbywa się krwi z płuc, że rodzi się na nowo, pełna bólu, strachu i przerażenia. A szum deszczu na zewnątrz brzmiał wtedy niczym tajemna mowa, zaklęcia szamanów lub majaczenie chorego umysłu. DARYLL SINGELTON To był upiorna noc. Jedna z tych, które zapamiętuje się na całe życie. Lało jak z cebra. Nad Daryllem przetaczały się grzmoty, czasami bardzo blisko, gdy błyskawica uderzała w jakąś mokrą skałę na którymś z pobliskich szczytów. Rozbłyski były tak jasne, że na krótką chwile robiło się niczym w dzień. Tak, jak czuł się Daryll, musieli czuć się żołnierze w okopach pod artyleryjskim ostrzałem. Najbardziej niepokojący w tym wszystkim, był fakt, że turysta nie budził się nawet na chwilę. Żył, bo jego twarz poruszała się, oczy tańczyły pod zamkniętymi powiekami. Usta wykrzywiały w niemym krzyku. Wyglądało na to, że młodemu mężczyźnie śni się jakiś koszmar, z którego nie może się wybudzić. Nawet mimo szaleństwa natury wokół niego. Burza ucichła około pierwszej w nocy. Pozostawiła za sobą wilgoć i ziąb. Daryll był coraz bardziej zmęczony, ale starał się nie zasnąć. Monitował co chwila funkcje życiowe turysty i starał ogrzać i przegonić ziąb z ciała. Rozpalenie ognia w takich warunkach nie było łatwe, ale Daryll poradził sobie z tym i po jakimś czasie ciepło płomieni dało im więcej komfortu termicznego. Oddalało ryzyko hipotermii na tyle poważnej, że wymagającej hospitalizacji. Przynajmniej u Daryll, bo co do turysty Singelton nie był pewien. Tak jak do końca nie był w stanie stwierdzić, co mu dolega i co mu się stało. W końcu jednak zmęczenie wzięło górę nad adrenaliną i warunkami w jakich się znajdował i Daryll na chwilę zamknął oczy, a wtedy przyśnił mu się tak pieprzony sen, że lepiej nie mówić. Obudził się, niemal z krzykiem, przez chwilę zastanawiając gdzie się znajduje, i wsłuchując w szum wiatru i trzeszczenie drzew. Gdzieś niedaleko słyszał górską pumę. Te niebezpieczne drapieżniki często zapuszczały się blisko ludzkich siedzib, a spotkanie z nimi to było ostatnie, na co Daryll miał ochotę. Nic więc dziwnego, że nie zmrużył oka do momentu, aż świt nie zaczął różowić nieba na wschodzie. Spojrzał na mężczyznę, który nadal był nieprzytomny, blady, ale żył, o czym świadczyła mgiełka oddechu nad jego twarzą. Zrobiło się zimno. bardzo zimno, jak zawsze o świcie. Daryll czuł, że drży. Zakasłał cicho. Jak nic burza i noc w lesie odbije się na jego zdrowiu. BART SPINELI Noc była przeplatana lękami, w których królował jeden koszmar, od którego można było się zeszczać przez sen. Serio. Nawet Bart sprawdził rano, czy przypadkiem tego nie zrobił, ale nie zrobił. Te wszystkie majaki, burza, wczorajsza gonitwa spowodowały, że jak zawsze, zaspał. Ale nie jakoś tak mega mocno. Szybko spakował najpotrzebniejsze rzeczy do plecaka. Korzystając z okazji, że poza babcią nie było nikogo w domu, wypalił małą porcyjkę zioła do śniadania, aby ukoić nerwy zszargane cholernymi snami. Za oknem znów zanosiło się na deszcz. Było jakoś tak ponuro i pochmurnie. Wziął kurtkę i przypominając sobie o biegu po życie i tym, jak ktoś próbował go dorwać w nocy, postanowił podejść na posterunek po drodze do szkoły i zgłosić całe zajście. I to był pierwszy błąd, jaki popełnił tego dnia. Na posterunku prawie nikogo nie było. Jak się okazało dorośli, straż pożarna, większość służb mundurowych i ratowniczych, brało udział w poszukiwaniach w górach. Na posterunku został tylko ciemnoskóry sierżant Earl Andrews. Mundurowy, który niespecjalnie przepadał za Spinellim. Ale życie Barta było ważniejsze od uprzedzeń, więc, może nieco nieskładanie, chaotycznie i nazbyt wylewnie Bart wyłuszczył sierżantowi "o co kaman". Czym zafundował sobie krzywe, podejrzliwe spojrzenie policjanta i pytanie w stylu - Czy ty coś brałeś? A potem coś poszło nie tak i Bart nie do końca pamiętał co? Czy odpyskował w gniewie sierżantowi? Może wspomniał, że tylko ciule zostają na miejscu, gdy reszta zapierdziela po górach narażając życie i zdrowie w megalitycznej obławie na dinozaura? A może ten powiedział coś, że ktoś wczoraj wniósł jakaś skargę na młodego mężczyznę, który psiknął mu sprayem po twarzy, powodując jakieś problemy okulistyczne, no bo raczej nie okultystyczne? A może akurat wtedy towar, który wypalił, okazał się być lepszy, niż Bart planował? Nie powinno się tak stać, a jednak tak się stało. I Bart sam nie wiedział dlaczego. W każdym razie znalazł się niespodziewanie za kratami miejskiego aresztu, a sierżant Andrews stał przed nim pokazując całe opakowanie Dianabolu, który załatwił dla Bryana i z krzywym uśmiechem fascynacji na ciemnej twarzy zadał pytanie. - Co my tutaj mamy, Spinelli. Czyżbyś w końcu dał się złapać, cwaniaczku? Hę? Oprócz Barta nie było nikogo w małej celi dla aresztantów, w której zazwyczaj pełno było pijaczków zakłócających porządek, awanturujących się turystów i Lori Haynes, lokalnej sławy i miejscowej pani do towarzystwa, którą policja przymykała średnio raz w tygodniu za obnażanie się w miejscach publicznych. I Brat poczuł, jak uginają się pod nim kolana, aż musiał usiąść na ławce. Nie to, żeby się przejął. Już kilka razy gliniarze łapali go z "towarem", ale nigdy z taką ilością nie do końca znanej mu pod kątem prawnym substancji jak ten "debilobil", który załatwił dla Bryana. A to go martwiło. I to bardzo. Miał tylko nadzieję, że jak zawsze, sprawa rozejdzie się po kościach. ANASTASIA BIANCO Noc była dla Anastasi koszmarem. Nie przespała jej niemal całej, przez burzę i dręczące ją koszmary. Ojciec obudził ją jednak normalnie. Przez chwilę rozważała, czy nie odpuścić sobie szkoły, ale miała dzisiaj ważną rzecz do przekazania jednej z nauczycielek, a była zbyt obowiązkowa, zbyt jej zależało, aby odpuścić. Tata dotrzymał danego jej słowa i odwiózł ją do szkoły. Mimo, że przez to nie wziął udziału w poszukiwaniach w górach, gdzie stawiło się wielu nie tylko pracowników służb, ale i ochotników. Ekipy ruszyły w teren wcześnie rano, gdy tylko zrobiło się na tyle jasno, że można było bezpiecznie wejść w góry. Anastasia wiedziała o tym sporo, bo ojciec rozmawiał z kimś z poszukiwaczy przez telefon, gdy ona szykowała się do zajęć. Dzień był pochmurny i jakiś taki mroczny. Wiatr gonił ciemne chmury po niebie, ale było ich na tyle dużo, że raczej pewne było, że znów będzie padało i to niedługo. W szkole wszyscy mieli jakieś skwaszone miny. Uczniowie wyglądali na zmęczonych i niewyspanych, a nauczyciele na podrażnionych i niespokojnych. Głównym tematem, jak się zorientowała szybko Anastasia, był mural na bocznej ścianie szkoły, który ktoś namalował w nocy. Mural przedstawiający twarz Mary. Uczniowie zachodzili w głowę, kto mógł to zrobić. Jak do tej pory żaden z uczniów nie przypisał sobie zasługi. Młoda Bianco znała dyrektora Boscha na tyle dobrze, że wiedziała, co ten myśli. Usunąć graffiti i ukarać winnego aktu wandalizmu, czy uhonorować go jako pamiątkę po zamordowanej koleżance. Trudny orzech do zgryzienia. Profesjonalne malowanie ściany budynku to niemały wydatek. Anastasia nie chciała być w skórze tego, kto to zrobił, jeżeli dyrekcja zdecyduje się na drogę prawną. Pierwsza lekcja minęła jej szybko, mimo że panna Joan Hitchcock, jej nauczycielka, prowadziła ją dość niemrawo. W klasie nie było prawie połowy uczniów. Anastasia zastanawiała się, czy pochorowali się, pospali czy też rodzice postanowili pozostawić ich w domu ze względu na, być może, grasującego gdzieś w pobliżu mordercę. Dzwonek na przerwę przywitała z prawdziwą radością. Udała się do swojej szafki, aby wymienić podręczniki na potrzebne jej podczas kolejnych zajęć przysłuchując się, jak zawsze, gwarze głosów i rozmów - nie specjalnie, ale dlatego że młodzież zachowywała się zazwyczaj głośno i hałaśliwie, przekrzykując jedno przez drugie. - Mówię wam - podekscytowana dziewczyna z młodszej klasy opowiadała coś grupie koleżanek. - Złapali ich. Ponoć miała jego interes w swoich ustach, gdy ich nakryli. Wyobrażacie sobie. Ale przypał! - Nie gadaj! - Noo. Serio. Aby mnie ktoś zaszlachtował jak tą Mary, jeśli kłamię. - Nie gadaj! - Ale wstyd! Ja bym chyba się pod ziemię zapadła! Trajkoczące trio przeszło dalej. Faceci w strojach drużyny gadali o czymś banalnym, jak punktacja w jakiś rozgrywkach sportowych. Otworzyła szafkę i zamarła. Ujrzała jakąś kartkę papieru ze słowami napisanymi dużymi, drukowanymi literami. Bezwiednie przeczytała tekst: Jej Wdzięk to wszystko, co ma - Ale się z nim nie zdradzi - Sztuką jest go rozpoznać I Sztuką jest go chwalić. Ujrzała doczepiony do kartki kolejny kwadracik papieru. Kolejne zdjęcie!. A na nim ona, wychodząca z samochodu ojca i idąca przez podejście do szkoły. Wiatr rozwiewa jej włosy, które próbuje odgarnąć z twarzy. Serce Anastasi zabiło szybciej. Krew zadudniła w skroniach. Przez chwilę pociemniało jej przed oczami, tak że musiała podtrzymać się szafki, aby nie upaść. WIKVAYA SINGELTON Rankiem, gdy cała ekipa obudziła się, aby przyszykować do szkoły, pogoda nadal była taka sobie - wietrzna i pochmurna, ale Daryll nie wrócił do domu. Matka zachowywała się spokojnie, ale widać było, że martwi się bardziej niż zawsze. Ktoś zamordował Mary, powybijał im szyby a Daryll, nic sobie z tego nie robiąc, idzie w środku burzy w góry. To było skrajnie nieodpowiedzialne i niezbyt rozsądne. Matka, jak to ona, poczęstowała jej koleżanki i kolegów śniadaniem. Takim solidnym, jakie zawsze przygotowywała turystom nocującym w pensjonacie. Otworzyła okna w sali kominkowej, wpuszczając świeże, rześkie, górskie i nieco wilgotne powietrze do środka. Gdzieś, od strony lasu, doszły ich odgłosy - poszczekiwania psów, chyba jakieś gwizdki. - Ekipy przeszukujące ruszają w góry. - Wyjaśniła Debra donosząc półmisek z plackami do stołu. Dwójka turystów nie wróciła wczoraj o wyznaczonym terminie. No i ludzie gadają, że ten, kto zabił biedną Mary uciekł do lasu. "Uciekł do lasu". Wi wiedziała, co matka chce przez to powiedzieć. Bała się o jej brata. Bo jeżeli to prawda i Daryll trafi na szaleńca gotowego włamać się do mieszkania i zabić młodą dziewczynę. Na tego wendigo. Na samą myśl o tym, zrobiło jej się jakoś dziwnie nieprzyjemnie, ale Frank musiał coś wyczuć, bo jego ciepły uśmiech rozgonił cienie z jej duszy. Wiedziała, czuła, że Daryll poradzi sobie. Musiał. Przyszła pora jechać do szkoły. Wzięli samochód matki, bo od "Niedźwiedzia i sowy" do szkoły były ponad dwie mile. Czasami oczywiście szła pieszo, ale Debra nie chciała ustąpić i Wi jakoś nie miała ochoty się z nią wykłócać o ten matczyny przejaw nadopiekuńczości. Nie przy przyjaciołach. Wsiedli więc do samochodu i krętą serpentyną drogi zaczęli zjeżdżać z góry w stronę doliny, gdzie wznosiła się większość budynków w Twin Oaks. Gdy wyjeżdżali z lasu, nagle na ich drodze pojawiła się jakaś postać. W ostatniej chwili Wi udało się wyminąć pieszego, którym okazała się starsza kobiecina, ale straciła panowanie na śliskiej powierzchni i auto zjechało do rowu, wbijając się przodem w krzaki i w wał ziemi. Silnik zgasł, jej przyjaciele jęknęli, Gerda krzyknęła, bo przy tym awaryjnym hamowaniu uderzyła w coś głową i z rozcięcia na czole spłynęła jej krew. Jasno-czerwona struga szybko zalała twarz Gerdy i krople z podbródka zaczęły skapywać rannej na ubranie. Wyglądało to strasznie. Wi, z trudem nad sobą panując zerknęła w tył, w miejsce gdzie widziała staruszkę. Ujrzała ją na wąskim poboczu. Leżącą w rowie, ubraną w długą, staroświecką, nocną koszulę. Serce podeszło jej do gardła. Wydawało się jej przecież, że ominęła tę babcię. Czyżby się pomyliła i jednak zahaczyła kobiecinę! O mało nie zwymiotowała na tę myśl. Frank, jakby siedział w jej głowie. - Z Gerdą wszystko ok. Ogarnę to, a ty zobacz co z tą pieszą. Jego słowa przełamały łańcuchy lęku i Wikvaya wyszła z duszą na ramieniu z samochodu, paskudnie zarytego w przydrożny rów - bez wyciągarki raczej się nie obędzie. Poczuła, jak pięknie pachnie las po burzy, a wiatr szarpnął jej włosami. Pięć kroków było dla Wi wiecznością, jednak gdy dotarła do kobiety, okazało się, że staruszka jest cała. Starała się stanąć na chude, niczym patyki, pokryte żylakami nogi. Nie miała butów. Widząc Wi spojrzała na nią na pół ślepymi oczami. twarz miała pomarszczoną, bladą i starą, jak drzewa w górach. Ile mogła mieć lat? Ze sto? Kobieta spojrzała na nią przytomnym, ale jednocześnie dziwnym wzrokiem. - Znam cię - wyszeptała ledwo słyszalnie, nim Wikvaya zdążyła się nawet zapytać czy nic jej się nie stało. - Tonęłaś. Jak inni. Jej twarz wykrzywił dziwny grymas. Oczy stały się zamglone, jakby stara kobieta patrzyła gdzieś, gdzie tylko ona mogła spojrzeć. - On wrócił. Wrócił. Wiatr szumiał koronami drzew. A staruszka, siedząc na mokrym asfalcie, powtarzała cicho - wrócił, wrócił, wrócił, jak mantrę lub modlitwę. |
19-09-2021, 20:40 | #29 |
Reputacja: 1 | MARK FITZGERALD i JESSICA HALE Dla obu pobudka i przygotowania do szkoły były czystą rutyną. Oboje byli niewyspani i nieco przestraszeni sennymi koszmarami, które jednak w świetle dnia, wydawały się być mglistym echem czegoś nieważnego i dalekiego. Ojciec Marka wyjechał wcześnie rano. Miał coś do załatwienia w Billings. Ojciec Jess nie wrócił na noc do domu. Chyba. A może wrócił, lecz znów wyszedł. Przecież miał mordercę do złapania. Mark podjechał po Jess, gdy ta wybiegała z domu, do którego wróciła po kurtkę. Kiedy znaleźli się razem w samochodzie, jej zapach przypomniał mu o wczorajszych planach. Zjechać gdzieś, na dyskretną drogę w lesie, aby trochę pobyć razem. I dzień się lepiej zacznie i głowa stanie się weselsza, bo oboje mieli nieco gorsze nastroje po nie do końca dobrze przespanej nocy. I tak jakoś wyszło, że zjechali na bok, aby chwilę pobaraszkować. Aby Jess mogła wykazać się w tym, w czym była naprawdę super dobra. Zajęci sobą w zaparowanym samochodzie, czując smak swoich ciał, dając się ponieść młodzieńczej namiętności czy wręcz żądzy, zapomnieli o jednym. O poszukiwaczach, którzy wyszli w lasy. I pech chciał, że właśnie jedna taka grupka natknęła się na samochód Marka. Pukanie w szybę i ciekawskie twarze zaglądające do środka, były ostatnim, czego chcieli doświadczyć młodzi, gdy jechali do lasu. Jessica pisnęła i zakryła to i owo. Mark nie piszczał, ale zrobił to samo. Poważni mężczyźni, jeden policjant, jeden ratownik, kilku nieznanych im ludzi i jedna kobieta, znana im bardzo dobrze obojgu, Marta Bennett, czterdziestosiedmioletnia wdowa, na co dzień prowadząca po mężu sklep z pilarkami i sprzętem do polowań. Świadkowie ich upokorzenia i seksualnej pasji. - Zabierajcie się stąd - powiedział Jack Falls, jeden z policjantów. - Tym razem nie wyciągniemy konsekwencji. - Ale powinniście uważać - Marta strzeliła balonem z gumy i mrugnęła do młodych. Dwóch brodatych facetów nawet niespecjalnie kryło śmiech. Pewnie zazdrościli Markowi tego, co działo się przed chwilą w samochodzie. Tak czy owak nastrój prysnął. Przyjemność zmieniła się w przypał. Nie rozmawiając o tym, co się wydarzyło, pojechali do szkoły. Nie mieli ochoty, ale i tak czekały ich zapewne poważne rozmowy ze starymi, więc trzeba było zachowywać się przyzwoicie. Poza tym Mark miał dzisiaj ważny trening i nie mógł zawieść kolegów i zespołu. BRYAN CHASE Dla Bryana dzień zaczął się normalnie. Sprzeczką ze starym przy śniadaniu. Mimo wczesnej pory Frank był już po dwóch albo i trzech piwkach. Bryan wiedział, że lepiej wtedy jest zejść ojcu z oczu, szczególnie, że jakoś tak własnie na nim stary skupiał najwięcej swojego gniewu. Nie wyspał się przez jakieś pokręcone sny. Nie zjadł dobrze śniadania, bo jakoś mu nie pasowała atmosfera przy stole. No i brakowało mu trochę kasy do ustalonej z Bartem ceny za dianabol. To jednak było jego najmniejsze zmartwienie. Jakoś sobie z tym problemem poradzi. Wyszedł z domu dość wcześnie. Nie dlatego, że mu się tak spieszyło do budy, ale dlatego, że nie miał ochoty dłużej siedzieć w tym pierdolniku, w który zmieniło się rano jego mieszkanie. Szedł, nie spiesząc się, mokrymi od deszczu ulicami Twin Oaks mijając nielicznych przechodniów i samochody. Przy City Hall stał jakiś wóz transmisyjny na blachach z Billings, z hrabstwa Yellowstone, do którego należało też Twin Oaks. Co jak co, ale na blachach wozów Bryan znał się całkiem, całkiem. Pod szkołą zobaczył małe zbiegowisko, oglądające coś na bocznej ścianie budynku. Niedokończone, ale nawet cool. Bez wątpienia miało przedstawiać zamordowaną Mary. Kiedy Bryan podszedł do grupki młodzieży, większość rozproszyła się, podążyła do szkoły. Tedda nigdzie nie było. Spineliego też. W sumie na myśl o Bartcie przypomniał sobie, że musi wydusić od frajerów jeszcze niemal trzydzieści dolców. Tyle mu brakowało do ustalonej stówy. Mógł, rzecz jasna, skroić Spineliego, ale przyciskanie własnego dealera, wydawało się nie do końca rozsądne. Lepiej było trzymać frajera bliżej siebie i dbać o niego. No chyba, że go wystawi. Pierwszą lekcję chyba przespał, bo niewiele z niej zapamiętał. To była literatura, frajerski przedmiot dla kujonów. Nic ważnego. Na drugiej lekcji pojawił się w końcu Todd. - Słyszałeś? Ponoć ktoś nakrył Jess i Marka, jak się pieprzyli w lesie. Serio. Dzisiaj rano. Przez chwilę jeszcze Todd miał niezłą podjarkę z gadaniny o tej całej sytuacji. Na ten moment jednak Bryana to waliło. Miał swoje własne problemy. Nigdzie nie widział Barta, a poziom jego wkurwu rósł z każdym kwadransem, jaki dzielił go od transakcji. Kolejną lekcją były zajęcia sportowe. On i chłopaki z drużyny mieli trening. Dzielili się na nim na zespoły i ćwiczyli stałe elementy gry, oraz rozgrywali szybki mecz. Nie mógł się doczekać, by wyładować trochę stresu i pobudzenia, jakie wytworzył w nim brak lekarstwa. Pokaże trenerowi, na ile go stać! MARK FITZGERALD Incydent w lesie popsuł Markowi humor. Jak cholera. Nawet niespecjalnie zwrócił uwagę na graffiti na ścianie. Było pewne, że miasto za chwilę będzie wiedziało o tym, jak dał się przyłapać z gaciami w dół, z Jess. Mały skandal, który wkurzy ojca, ze względu na tegoroczną kampanią i starania o reelekcję Szkolna rutyna trochę go uspokoiła. Pozwoliła ochłonąć. Bo co takiego się stało. Ktoś zobaczył jego tyłek, może interes czy cycek Jess. Wielkie rzeczy. Każdy to robił, poza nerdami i kujonami oraz innymi stulejarzami, którymi ktoś taki jak Mark przejmować się nie musi. Zatem problem pozostał tylko po stronie ojca i matki. Pieprzyć to! Nasłucha się i tyle. Przez dwie pierwsze lekcje było ok. Przy trzeciej, był już pewien, że ktoś z tamtej gromadki wrócił do miasta i powiedział komuś, kto powiedział komuś innemu i wieści dotarły do szkoły. A może sama Jessica wypaplała komuś. Była ładna i świetna "w te klocki", ale rozumem nie grzeszyła. Chłopaki na korytarzach zaczęli patrzeć na niego nieco dziwnie - niektórzy rozbawieni, inni z zazdrością - w sumie wielu chciałoby puknąć Jessicę. To oczywiste. Ale i tak czuł się dość dziwnie. To było dla niego coś nowego. Nawet laski, zawsze patrzące na niego z podziwem i pożądliwością, teraz chichotały, gdy przechodził. Walić to! Kolejną lekcją były zajęcia sportowe. On i chłopaki z drużyny mieli trening. Dzielili się na nim na zespoły i ćwiczyli stałe elementy gry, oraz rozgrywali szybki mecz. Nie mógł się doczekać, by wyładować trochę emocji. JESSICA HALE To było bardzo, bardzo słabe. Przyłapali ich "w akcji" z Markiem jacyś ludzie. Najgorzej, że był tam też ten policjant, który pracował z jej tatkiem. A co jak co, tatko chyba nie do końca wiedział, że już jest dorosła i robi dorosłe rzeczy. No i jakiś stary oblech z brodą widział jej cycuszka. Chyba. Miała nadzieję, że Mark jej nie znielubi za to. Nie rzuci. A nawet jakby, to co? Byli jeszcze inni. na przykład Joshua. Na ścianie budy ktoś namalował fajowy rysunek. To chyba miała być Mary. Ładnie wyszło, ale chyba coś się rozmazało czy coś. A może tak miało być. Paulina Dermound dotarła dopiero na drugiej lekcji. Zaspała. Ale od razu spotkały się na przerwie, w ulubionym miejscu ich paczki. - Cześć Jess - cmok, cmok - całuski obok policzków i uśmiechy. Dziewczyny były takie kochane. Aż miała im ochotę powiedzieć o Marku i tym, co się stało w lesie. - Mam dla ciebie ważne zadanie, moja BFF. Twój staruszek to szeryf. Wiesz. Ta kujonka nie powiedziała nam zbyt wiele, chociaż nie sądzę, by nas wkręcała. Wiesz. Tak pomyślałam, że może ty, Jess, coś wyciągniesz z ojczulka. Może podrzucisz jakieś zdjęcie, czy coś? Albo na przykład jakieś notatki. - Po co ci to, Pauli - zapytała jedna z "pszczółek". - Nie twoja sprawa - warknęła ta, niezbyt przyjemnie, ale wszyscy byli jakoś dziwnie podminowani. - Załatwisz to, BFF - Paulina znów spojrzała na Jessicę, a jej twarz rozjaśnił szeroki, promienny, ciepły uśmiech. Gdyby tylko Jessica potrafiła lepiej czytać ludzi, ujrzałaby, że uśmiech ten nie dotarł jednak do oczu, które pozostały dziwnie gniewne i skupione. BRYAN CHASE i MARK FITZGERALD Trening zaczął się niemal normalnie. Zawodnicy podzielili się na grupy. Robili swoje z pasją i zapałem, jak zawsze, gdy rozpoczynała się gra. Na tle innych zawodników wyróżniali się obaj i Mark i Bryan. Można powiedzieć, że obaj byli filarami drużyny, i że reszta chłopaków grała na nich, bo to oni dawali największą szansę na zwycięstwo. - Dawaj! Dawaj! Szybciej! - Pilnuj go! Pilnuj! - Dawaj tutaj! - Uważaj! Okrzyki trenera i zawodników wybijały się na pierwszy plan. I wtedy to się wydarzyło. Bryan jechał na ostrym wkurwie. Nosiło go. Bart nie dał żadnego znaku. Nie pojawił się. Nic. Kurwa, zupełnie nic! Ostra wymiana, Bryan nieco traci kontrolę nad sobą i wchodzi w podanie ostro, może nawet zbyt ostro. Może specjalnie, a może w ferworze gry, to wie tylko on sam. Mark był na drodze Chase'a kiedy ten robi swój blok. Brutalny, ryzykowny jak cholera. Bark wchodzi za wysoko. Mark za nisko. Czuje tylko, jak jego twarz zderza się z ciałem Bryana. A potem nos pęka, i na usta Marka leje się krew. Dużo krwi. Ból jest potworny, ale wkurw jeszcze większy. Czy Bryan zrobił to specjalnie? Mark jest niemal pewien, że tak. Krew leje się po brodzie, brudzi koszulkę. Obecne na treningu cheerleaderki zaczynają piszczeć i krzyczeć, jedna przez drugą, przestraszone. Trener zaczyna coś krzyczeć. Ale Mark widzi tylko wykrzywioną, chyba złośliwie, twarz tego pryszczatego mięśniaka, Bryana Chase'a.
__________________ "Atak był tak zaskakujący, że mógłby zaskoczyć sam siebie." |
22-09-2021, 09:44 | #30 |
Reputacja: 1 |
|