Elf przykucnął niedaleko rannych. W koło krzątanina. Opatrywano rannych, znoszono drwa, ktoś z mozołem sposobił się by skrzesać ogień. Wszystko przykryte ciemnością nocy zdawało się nieporadne i na swój sposób trudne.
Biedacy nie potrafią nawet właściwie podwiązać ran. Ta rana musi się otworzyć. Nikt nie znajdzie pożytku w cierpieniu tych biednych ludzi. Pamiętasz synku jak pokazywałam tobie jak to należy uczynić? To nie takie proste…
Lori spoglądał z nienachalną uwagą, a jednocześnie doglądał strzał. Jedna z nich pękła. Przebiła komorę i gdy zwierzę upadało strzała prasła. Nic nie dało się z tym uczynić. Piękne, sezonowane drzewo jesionu. Jego ulubiony na brzechwy. Pamiętał jak ją wykonał. Był piękny słoneczny dzień. A teraz? Elf z wyraźnym smutkiem obracał w rękach złamaną strzałę. Upierzenie – stożkowe, bo i takie od lat preferował ponad gładkim czy klasyczną trójką – nie nadawało się do niczego. Niektórzy strzelcy pielęgnowali je i naprawiali. Głupcy. Lori systematycznie zmieniał upierzenie dwa do trzech razy w sezonie. Wszystko w zależności od pogody. Pozostał jeszcze grot. Lekki, ostry, precyzyjny. Zdawał się nie naruszony. Elf zręcznie odseparował go i schował do sakwy. Posłuży za bazę do produkcji nowej brzechwy.
Wstał. Rozejrzał w koło. Po czym zwrócił się do sierżanta, ale na tyle głośno aby inni mogli go słyszeć:
- Jeśli przyjdzie nam obozować to stracimy trop. W parę godzin zniknie pod śniegiem, a wtedy cała ta wyprawa będzie na nic. Niezdolni do dalszej drogi niech wrócą po śladach do osady, a reszta powinna ruszać teraz.
Sierżant zdawał się wyraźnie zaskoczony.
- Posłuchajcie! – zakrzyknął młodzieniec Mause. Wszyscy zamarli.