Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-09-2021, 03:20   #167
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 41 - 2051.03.16; cz; południe + bonus

Czas: 2051.03.16; cz; południe
Miejsce: okolice Miami; Malaryczne Bagna; 1-1,5 dnia drogi od Miami; bagna
Warunki: na zewnątrz jasno, ciepło, zachmurzenie, powiew



Wszyscy



Obcy nie miał większych szans z trójką przeciwników. Za późno zorientował się, że jest okrążany a i tak chyba do mistrzów skradania się nie należał. Próbował uciekać ale wyraźnie kulał na jedną nogę. W takich okolicznościach trójka kobiet dopadła go wspólnie bez większych kłopotów. Widząc, że nie umknie padł na kolana i złożył dłonie jak do modlitwy albo prośby o łaskę.

- Pomiłujcie! Pomiłujcie brzemiennych czynów albowiem będziecie cknić za wciórności w ogniu piekielnym jak inni drabi! - krzyknął przerażony mężczyzna trochę nie wiedząc do której z trójki otaczających kobiet powinien mówić. Był w jakichś spodniach i bluzie z nasuniętym kapturem. Ale to wszystko miał mokre i ubłocone jakby wpadł w błoto czy którąś z licznych tu kałuż.

- Że co? Ale pajac. - prychnęła chyba trochę rozbawiona a trochę zaskoczona Kimberly. Miała minę jakby obcy trochę ją rozbawił tą nieporadnością i dziwnym językiem a na pewno zaskoczył. Coś nie wyglądał zbyt groźnie. Nie widać było przy nim żadnej broni poza nożem przy pasie. Ale w tej okolicy to było raczej użytkowe i uniwersalne narzędzie. Tropicielka podeszła do niego ściągając mu kaptur aby lepiej mu się przyjrzeć. Ukazała się wtedy młodzieńcza twarz u progu dorosłości. Brudna od trawy i błota a także mokra jak reszta jego ubrania. Wyraźnie przestraszona na widok trójki uzbrojonych kobiet.

Podczas wcześniejszej rozmowy Cambell nie do końca była pewna czy tutaj nie da się dojechać. Bo wrak wypalonej ciężarówki ewidentnie pokazywał, że się da. Podobnie jak tropy kół jakie stąd wyjechały. Musiała przyznać, że to możliwe. I jak ktoś tu przyjechał to pewnie z miasta. Znaczy z Miami. Bo poza miastem mało kto miał sprawny samochód a i w mieście było o nie trudno. Tylko Kimberly nie bardzo widziała sens aby przyjeżdżać właśnie tutaj. Po co? Tu nic nie było. Same bagno dookoła. A jak ktoś chciał kogoś rozwalić to każde miejsce w tropikach było dobre. Po co przyjeżdżać na to “nigdzie”. Rangerka nie bardzo umiała sobie na to znaleźć odpowiedź.

Pytanie Rity o okolicznych też nie bardzo miała gotową odpowiedź. Właściwie nikt tu chyba nie mieszkał. Jej towarzyszki same miały okazję się przekonać o tym wczoraj i dzisiaj jak bardzo jest to “rozkoszna” okolica. Nie na darmo się to nazywało “Malaryczne Bagna”. Trudno tu było o czystą wodę a łatwo o złapanie jakiegoś syfu. Prędzej czy później każdy musiał z kimś pohandlować na leki czy to co akurat było potrzebne. A do miasta daleko, do jakichś osad w dżungli czy nawet pojedynczych zamieszkałych domów też.

- Może ktoś tu i zamieszkał. Ale sam miałby rozwalić kilka uzbrojonych osób? Nie sądze. To by musiało być chociaż z kilka osób. - Kimberly na głos zastanawiała się kto to mógł być. I chociaż wspomniała coś o możliwej grupie myśliwych, indiańskich wojowników, jakiejś bandzie degeneratów, nawet mutków to raczej tak tonem luźnych rozważań. Bo nie słyszała aby w tej dzikiej i bezludnej okolicy ktoś mieszkał.

Roxy zaś na ile mogła się zorientować w tych polowych warunkach to mogła stwierdzić, że rany od bełtów były poważne. Wszystkie oscylowały w okolicach klatki piersiowej. Ktoś strzelal aby zabić albo przynajmniej wyłączyć z walki przeciwnika. Bełty musiały przebić płuca na kilka centymetrów co już było poważnym obrażeniem. Takim co może nie zabija od razu ale skutecznie powala i spowalnia. W połączeniu z ranami postrzałowymi a potem dymem i ogniem sprawiły, że ci co oberwali musieli zginąć dość szybko. Najpóźniej przy eksplozji ciężarówki. Bo jak ludzie umierali z braku tlenu jak podczas pożaru to zwykle kulili się a ci leżeli jak szmaciane lalki. Więc pewnie zginęli w walce albo od efektów ran tuż po. Czy groty były zatrute to nie była tego pewna tylko je oglądając w ręku. Ale jeśli nawet musiałaby to być jakaś błyskawicznie działająca trucizna aby zabić wcześniej niż kule, groty, eksplozja i dym z ogniem. Nic co miało czas działania dłuższy niż liczony w minutach nie zdążyłoby zadziałać prędzej niż te czynniki związane z walką i eksplozją. Ale na razie to ona jak i jej koleżanki patrzyła na trzęsącego się ze strachu, zabłoconego młodzieńca jakiego udało im się osaczyć.



---



Bonus




Czas: 2051.03.16; cz; południe
Miejsce: Miami; okolice miasta; droga w dżungli
Warunki: na zewnątrz jasno, ciepło, zachmurzenie, powiew



James i Melody



- Mam iść z tobą? - usłyszała głos kierowcy gdy wysiadała z samochodu. Ale nie chciała aby szedł z nią. Wolała sama załatwić tą sprawę. Osobiście. Okazało się, że jak się pracuje dla jednego z ważniejszych ważniaków w tym mieście to życie potrafi być całkiem proste. A nawet przyjemne. Senior Cantano miał naprawdę wielkie możliwości w tym mieście. Takie o jakich przy pierwszym czy drugim spotkaniu można się było tylko domyślać. Właśnie widziała ich próbkę. Skutecznie opóźnił wyjazd kierowcy pewnego Wranglera z miasta. Nawet nie ruszając się ze swojego wieżowca. Nie musiał. Miał od tego swoich ludzi. I reputację. Nazwisko kogoś kto zasiadał w radzie miasta wiele znaczyło dla mieszkańców tego miasta. Jak Black Jack kogoś odwiedzał to nawet wiele nie mówił. Zwykle po hiszpańsku. I działało jak magia. James odbijał się jak piłeczka od muru spraw jakie nagle okazywały się nie do zrobienia i załatwienia. No ale w końcu uzbierał i paliwa i opony jakie dziwnym trafem ktoś mu poprzebijał, i uszczelki pod głowicę no i był wreszcie gotów do wyjazdu. I wyjechał. Wtedy ta zabawa Cantano się chyba znudziła bo wezwał ją do siebie.

- Załatw go. - no to pojechała. Zapakowała się do jednego z wozów i ruszyła w ślad za zbiegiem któremu udało się wkurzyć jej nowego szefa. Trop był świeży. Nie wiedziała jak jego ludzie namierzyli James’a ale podwieźli ją prawie pod sam cel. Wysiadła i ostatni kawałek musiała przejść pieszo. Zastała go oczywiście przy swoim Wranglerze. Mocował się z jakimś konarem aby odblokować drogę dla swojego wozu. Był tak tym zajęty, że dostrzegł ją dopiero jak stanęła przy masce wozu.

- Melody? A co ty tutaj robisz? - zdziwił się puszczając konar gdy zobaczył kruczą postać zapiętą pod samą szyję pomimo tropikalnego gorąca jaki tu wszędzie panował. Wreszcie wyrwał się z tego cholernego miasta! No ale jednak stan florydzkich dróg był opłakany. I szło mu jak krew z nosa. Ale mimo wszystko nie spodziewał się tu nikogo. A już na pewno nie Federatki za jaką w końcu nie przepadał. Z wzajemnością.

- Mam dla ciebie wiadomość James. - powiedziała czarnowłosa postać nie poruszając się ani o włos. Jeszcze nie wiedziała jak to rozwiąże. Ale wiedziała, że za chwilę sytuacja stanie się bardzo gwałtowna. Stali naprzeciwko siebie w odległości może tuzina kroków. Ona przy masce. On przy konarze. Zorientowała się, że ma shotguna opartego o starą barierkę. Pewnie wyszedł razem z nim. Ale i tak ona swoją katanę miała jeszcze bliżej. Tylko ten tuzin kroków ich dzielił.

- Wiadomość? Dla mnie? Od kogo? No to mów. - mężczyzna wzruszył ramionami ocierając pot z czoła. Obserwował tą bladolicą postać oszczędną w ruchach i słowach. Po co tu przyszła? Jaką wiadomość?

- Pan Cantano nie lubi jak się go robi w wała. - odparła Fedratka patrząc na cel zimnym wzrokiem. Właściwie mogła go podejść znienacka. Wyskoczyć w ostatniej chwili i załatwić sprawę. Ale to było niehonorowe. Tak mógł postąpić jakiś ninja. A nie samuraj. Więc chociaż nim pogardzała i z satysfakcją odrąbałaby mu ten bucowaty łeb to uznała, że jednak jest wojownikiem. I zasługuje aby zginąć jak wojownik. Z bronią w ręku.

Zamarł. Tego się spodziewał jeszcze mniej niż jej pojawienia się. Ale nie żartowała. Widział jak kciukiem znacząco wysunęła swoją katanę o centymetr dając mu czytelny sygnał, że zamierza jej użyć. Mierzyli się spojrzeniami. Wiedzieli, że teraz już każdy ruch może zacząć walkę. Obliczał. Miał do swojego shotguna tylko kilka kroków. Wciąż stał tam gdzie go postawił. I klamkę wsuniętą z tyłu spodni. I nóż przy pasie. Ile ona zdąży zrobić kroków nim sięgnie i odbezpieczy klamkę? Trafi ją? Zaraz się zacznie. Wiedział to. Oboje wiedzieli. I się zaczęło.

Ruszyła sprintem jak tylko dostrzegła jak sięga za pasek. Szybki był. On też ruszył, w stronę swojego shotguna. Ale dobył klamki tak samo jak ona swój miecz. Kilka kroków, bijące serce, adrenalina kopiąca w żyły. Suchy trzask odbezpieczanego zamka gdy ona już była prawie w połowie. Strzał! Klamka błysnęła ogniem a ołów przemknął gdzieś w tropikalną dżunglę. Pudło! Kolejny strzał! Trafił! Poczuła jak coś rozgrzanego rozdziera jej biceps. Ale to nie mogło jej zatrzymać zwłaszcza jak już prawie siedziała mu na plecach. Świst katany i metaliczny grzechot. Ostrze trafiło na shotgun jakim James zdołał w ostatniej chwili zablokować cios. Szybki był. Ale już było zwarcie, już nie było czasu ani miejsca aby go użyć. A w walce na broń białą nie miał większych szans z zawodowym szermierzem.

Melody wykonała zjadliwy ślizg ostrzem wzdłuż shotguna jakim cofający się pod jej naporem kierowca znów zablokował jej cios. Rozległ się dziki wrzask bólu gdy ostrze ścięło trzymające ją palce. Te odpadły znikając z widoku walczących a z obciętych kikutów chlusnęła krew. James zawył boleśnie ale się nie poddał. Kolbą trzasnął w tą bladą szczękę aż czarna głowa odskoczyła na bok. Zaskoczył ją, nie spodziewała się po nim takiej zajadłości. Ale bez palców została mu tylko jedna, chwytna ręka. Odskoczyła od niego na krok i widziała jak puścił shotgun. Pozwoliła mu wyciągnąć nóż i widziała, że pod tym bucowatym łbem odwagi mu jednak nie brakowało. Przyzwał ją niemo do siebie tym nożem nawet jeśli już zdał sobie sprawę jak ta walka musi się zakończyć.

Natarła ponownie. Ale w ostatniej chwili zrobiła wypad wypychając swój miecz do przodu, z bezpiecznego dystansu, poza zasięgiem krótszej broni. Kilka centymetrów hartowanej stali dosięgło brzucha Jamesa. Zawył po raz kolejny. Wyszarpnęła miecz z jego trzewi i krzyk ucichł wraz z kolejnym świstem miecza. Zamarła z wciąż uniesionym po ciosie ostrzem obserwując jak głowa spada z ramion i toczy się po spękanym, zabłoconym asfalcie. Bezwładne ciało spadło na nie zaraz potem.


---



Czas: 2051.03.16; cz; południe
Miejsce: Miami; Downtown; wieżowiec Cantano; taras Cantano
Warunki: na zewnątrz jasno, ciepło, zachmurzenie, powiew



Cantano i Melody



- I jak było? - zapytał gdy zastała go na swoim ulubionym tarasie. Stał oparty o krawędź jakby patrzenie w dal z tej wysokości sprawiało mu przyjemność. Widok rzeczywiście był wart pocztówki albo kartki w kalendarzu.

- Załatwione. - rzuciła mu odpowiedź i obły przedmiot w reklamówce. I charakterystyczny kapelusz jaki James tak uwielbiał. Miecz i resztę musiała zostawić na dole. Dalej jej nie ufał na tyle aby wpuszczać ją do wieżowca uzbrojoną. Może po dzisiejszym dniu to się zmieni?

- Znakomicie! - ucieszył się jak chłopiec z nowego prezentu. Widziała już różne reakcje na widok obciętych głów. Zwykle to robiło wrażenie. Złe wrażenie. Było w tym coś odrażająco pierwotnego. Mało kto to tolerował. A jeszcze mniej lubiło. Ale na Cantano jakoś nie zrobiło to większego wrażenia. Roześmiał się serdecznie i bez żadnego skrępowania wziął ją w dłonie jak głowę jakiejś rzeźby.

- Znakomicie, znakomicie, bardzo dobrze. - cieszył się przyglądając się z bliska odciętej głowie. Zdawał się nie zauważać, że krew plami mu dłonie, rękawy i resztę drogiej koszuli.

- Trzeba było mnie robić w wała? Po co ci to było? Co ci z tego przyszło? Naprawdę sądziłeś, że możesz wydymać Miguela Cantano i sobie wyjechać cało z miasta? Jesteś głupszy niż to z początku wyglądało. - latynoski członek rady miasta mówił do głowy jakby ta wciąż mogła go słyszeć i rozmawiać. Jakby się droczył i upominał z jakimś niesfornym dzieciakiem. A na koniec roześmiał się serdecznie i cisnął głowę gdzieś w czeluść za poręczą tarasu.

- A reszta? - Melody zapytała obserwując jak jej nowy szef wzywa gestem do siebie jedną ze ślicznotek jakie mu zawsze towarzyszyły. Miał do nich oko. To zawsze był długonogie, ślicznotki w bikini. Chociaż ta to jakaś nowa była. Ostatnio była jakaś inna. Teraz przyniosła mu miskę z wodą aby mógł umyć dłonie z krwi.

- Resztą się nie przejmuj. Już się nimi zająłem. One chyba też sądzą, że mogą robić w wała i ujdzie im to na sucho. Ale jak mi przyniosą to czego chcę to może jeszcze dam im jedną szansę. - powiedział gdy ta brunetka odeszła a mleczna czekoladka podeszła z ręcznikiem aby mógł wytrzeć dłonie. Wydawał się być w znakomitym humorze.

- A przyniosą? - o tym nie wiedziała. Właściwie niewiele o nim wiedziała. Zwłaszcza w biznesowych sprawach. Ciąglę z kimś się spotykał, kogoś posyłał po coś, załatwiał sprawy no biznesmen pełną gębą. A czasem posyłał kogoś aby komuś obciąć głowę. Jak dzisiaj.

- Lepiej dla nich aby przyniosły. Widzisz? Nie chciały po dobroci. Żyć jak hrabianki i niczym się nie przejmować. To mógł być początek tak owocnej współpracy! Cóż im zawiniłem? Tym, że zapłaciłem im co obiecałem i to jeszcze z napiwkiem? Tym, że ugościłem po królewsku? Tym, że im zaproponowałem pracę? Mieli jedno zadanie. Jedno. Tylko o jedno ich prosiłem. O mapę. Przecież nie chciałem tego za darmo. No ale nie. Woleli mnie robić w wała. Nawet im dałem dobę na przemyślenie sprawy i też nie pomogło. Zero pomyślunku. Z instynktem samozachowawczym też kiepsko. - mówił jakby zachowanie jej byłych towarzyszy naprawdę go rozczarowało. Jak pracodawca na temat swoich niesolidnych pracowników. Pokręcił głową z pewnym żalem jakby to drugą stronę obwiniał o zerwanie umowy i teraz tylko był zmuszony wyciągnąć z tego konsekwencje.

- Chcesz bym się nimi zajęła? - zapytała upijając łyk z kieliszka. Trochę cierpkie. Trochę kwaskowate. W sam raz na taki upał. A cisza przedłużała się gdy znów oparł się o balustradę i wpatrywał się gdzieś w dal.

- Nie. Na razie nie. W końcu pracują teraz dla mnie. - roześmiał się półgębkiem zerkając na nią przez połowę tarasu jakby udało mu się zmajstrować jakiś figiel. Widząc jej uniesione ze zdziwienia brwi czuł widocznie potrzebę aby coś dorzucić dla swojej satysfakcji.

- Tak, tak, właśnie tak. Pracują dalej dla mnie. Tylko o tym nie wiedzą. - roześmiał się rozradowany i oparł się tyłem o balustradę odwracając się od otchłani za nią.

- Tak, właśnie tak. Zaprowadzą mnie do Zaginionego Miasta czy chcą czy nie. Nie chciały za grube gamble to zrobią to za friko. Widzisz niektórym po prostu trzeba poluźnić smycz. Tak aby odnieśli wrażenie, że jej nie ma. Wtedy wydaje im się, że działają na własną rękę. Ale tak naprawdę wciąż są na smyczy. - powiedział jej jakby zdradzał jej tajniki prowadzenia ekonomii i biznesu. I wyśmienity humor go nie opuszczał. Jakby pomimo pewnych perypetii ostatecznie sprawy znów zaczęły się układać po jego myśli.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline