Karl pod postacią sowy odleciał tak by z chaty nie było go widać. Zatoczył kilka kółek nad domostwem i okolicą upewniając się, że są sami. Przemienił się wtedy ponownie w człowieka. Kislevczycy byli uciekinierami, widywał takich w Imperium i słyszał, że teraz mocno zapuszczali się w te okolice. Nie był do nich wrogo nastawiony. Ratowali swoje życie a on i tak był w ciężkiej sytuacji. Bez domu, być może bez poddanych. Na swój sposób obdarty z tego co miał jak i oni. Co prawda sytuacja Kislevczyków była po wielokroć gorsza, nie mniej dostrzegał w tym pewną analogię. Podszedł do chaty bez zbędnych ceregieli. Był rycerzem w pełnej zbroi więc raczej nie bał się napaści choć był skupiony by nie dać się zaskoczyć. Walnął kilka razy w drzwi wejściowe ręką.
- Wiem, że ktoś tam jest. Nie mam złych zamiarów, nie bój się. - starał się mówić powoli dość głośno ale wyraźnie. Użył też liczby pojedynczej by nie zdradzić ile wie. Jeśli ktoś z przybyszy nie mówił biegle w Reikspielem a tylko trochę w powolne i wyraźne słowa mogły pomóc w zrozumieniu sensu słów lub intencji. - Jestem Karl Von Mutig jesteście w mojej wiosce czy co tam z niej zostało. - dodał lekko ironicznie chyba bardziej do siebie niż do nich. - Porozmawiajmy - ostatnie słowo powiedział ciepłym miłym tonem. Chciał się dowiedzieć kim są ci ludzie by zdecydować co dalej liczył, że być może mogą sobie wzajemnie pomóc.