Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-10-2021, 18:00   #171
Dydelfina
 
Dydelfina's Avatar
 
Reputacja: 1 Dydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputację
Gdyby na skali od 1 do 10 ktoś kazał zaznaczyć Moirze Bender na ile ocenia swojego pecha, bez wahania wybrała opcję "a idź pan w chuj", zamazując obszar daleko poza prawym końcem owej skali. Była jedna rzecz, której nikt o niej nie wiedział: za cholerę nie chciała przemierzać bezimiennej głuszy w pojedynkę, obracając się przez ramię co parę metrów. Niestety zasadniczo nie miała w tej kwestii nic do powiedzenia i nie chodzi tu o żadne zarządzenie losu, siłę wyższą, klątwę, życiorys zapisany w gwiazdach w najdrobniejszym szczególe czy przeznaczenie, którego nie da się zmienić ani oszukać. Moira zwyczajnie miała Pecha. Chociaż nie, to nawet nie było tak: Pech miał Moirę. Trzymał mocno, nie puszczał, śledził jak cień, czepił się jak rzep psiego ogona, wierny niczym najlepszy przyjaciel, zawsze gotów, by pokrzyżować jej plany i zwalić pod nogi nie kłodę, a cały ich stos. Jak inaczej opisać całe niemożliwe wręcz do opisania koło zbiegów okoliczności które doprowadziły dziewczynę z Hegemonii aż na Florydę? Pech traktowała z taką samą powagą jak wszystko inne. W swoim życiu zarówno zawodowym, jak i osobistym spotkała wiele ludzi, którym stała się krzywda tylko dlatego, że zdarzyło się coś, co normalnie się nie zdarzało. Jak choćby jej kumplowi Jackiemu z którym wbili się w zieloną, parną ścianę dżungli. Jackiemu Meksykańcowi urodzonemu w Juarez, a wychowanemu przez Zielone Piekło okolic samego Monterrey... zmarło się od ukąszenia zmutowanego dziadostwa po dwóch dniach maligny i biadolenia od rzeczy. Tyle dobrego że pozostawił po sobie maskę gazową i zapasy wody oraz żarcia - rzeczy jakie uratowały Moirze życie i bez jakich szybko sama padłaby trupem.

Nienawidziła dżungli, a dżungla odwzajemniała te gorące uczucia, lejąc parnym wrzątkiem jakby po złości. Tu nawet oddychanie stanowiło wyzwanie. Gdyby nie wypady do Zielonego Piekła w przeszłości, Bender szybko podzieliłaby los swego nieodżałowanej pamięci kumpla. Najgorszy był duszny, mokry skwar. Widziała jak komary się w nim taplają i jak to w ich zwyczaju, gryzą żarłocznie, powodują swoimi nieustannymi atakami rodzaj wariackiej wścieklizny, mogącej doprowadzić człowieka do nieobliczalnej w skutkach ostateczności. Te małe, głupie, podłe zwierzaki są czym najbardziej wszawym, najohydniejszym, najzjadliwszym, krótko mówiąc, czymś najbardziej cholernym ze wszystkiego, co istnieje na świecie. Nękają, kłują, włażą gdzie się da, a zwłaszcza w nos, oczy, usta, uszy. Oślepiają, ogłuszają, wywołują opętańcze kichanie, wpadają w usta, gdy je tylko człowiek otworzy na sekundę, chcąc zaczerpnąć świeżego powietrza. Drażnią wtedy przełyk, aż się zbiera na wymioty, no i kłują wszędzie, w gołe ciało i przez koszulę, włażą w skarpetki i w buty. Wszędzie się gnieżdżą tak, że na całej skórze wyskakują bąble i czerwone pryszcze, które bezzwłocznie, w mgnieniu oka paskudzą się, swędzą, pieką...

Banitka walczyła ze sobą, z wysysającym siły upałem i z nimi, przede wszystkim z robactwem. Samotna walka z góry skazana na porażkę tym boleśniejsza, że Jackie doskonale wiedział sokami których roślin się smarować aby odgonić insekty. Sprawdzało się powiedzenie, że pechowiec to i palec w dupie sobie złamie.Sytuacja jednak dziś się zmieniła, gdy przy śniadaniu jedzonym w większym towarzystwie na niebie pojawił się znak zapowiadający te zmiany. Czarnowłosa dziewczyna siedziała na kamieniu przy brzegu strumienia żując niemrawo rosnące w ustach racje MRE, a małpy siedziały wśród gęstej roślinności na drugim brzegu rzeczki, nonszalancko zrywając liście oraz kwiaty i wpychając je do pysków. Stado liczyło około dwudziestu zwierząt. Przyglądały się obcej poważnie, lecz bez obawy. Większość stada stanowiły młode osobniki i samice o jednolitym, rudawym zabarwieniu sierści. Wyglądały absurdalnie komicznie, gdyż ich długie nosy były zadarte ku górze jak u cyrkowych klaunów. Jednak stary samiec, przywódca stada, miał jeszcze śmieszniejszy wygląd. Siedział wysoko w rozwidleniu drzewa, a jego długi ogon zwisał jak sznur u dzwonnicy. Ruda sierść kończyła mu się raptownie w pasie, miednicę i ogon porastało mu białe futro, a tylne łapy miał brudnoszare, więc wyglądał jakby ubrany w ceglasty sweter i białe kąpielówki. Jednak najbardziej zdumiewającą cechę stanowił ogromny flakowaty nos zwisający mu na pysku niby czerwony, rozdeptany banan. Był tak dużym że wydawał się rzeczywistym ciężarem dla właściciela, gdyż przeszkadzał mu przy jedzeniu i zwierzę musiało sięgnąć łapą wokół nosa i pod nim, żeby włożyć pokarm do pyska. Bender wtórowała mu, a napełniwszy ściśnięty żołądek resztę żarcia rzuciła pod nogi. Zaraz też leżący obok plecak poruszył się i jedzenie zaatakowało ni to biały ni to płowy, przerośnięty stwór przypominający szczura.
Żarł szybko, wzbudzając zainteresowanie rudych małp.Jedna z nich, młodsza i mniejsza, zeskoczyła na ziemię. Chwilę niuchała robiąc ruch jakby chciała po kamieniach przeskoczyć strumyk, ale wtedy szarawy zwierz zasyczał i zaczął się drzeć jakby go ze skóry obdzierali. Szczerzył przy tym wąski pysk pełen ostrych zębów podobnych pinezkom, co skutecznie zahamowało dzikiego stwora który wolał wrócić do swojej michy i nie wchodzić w interakcję z żywym kłębkiem wściekłości.

-Zamknij się Carl - burknięcie Moiry przerwało ciszę. Odkaszlnęła odkręcając manierkę i wtedy to zobaczyła. Dym na horyzoncie, wysoko ponad zgniłą zielenią drzew. Daleko, pewnie kilka godzin marszu. Przez chwilę wahała się, myśląc intensywnie. Z jednej strony ludzka obecność mogła zwiastować nieliche kłopoty. Z drugiej od ponad tygodnia błądziła po tym zadupiu mając wrażenie, że jest ostatnim człowiekiem na ziemi. Decyzję podjęła kończąc wodę z manierki. Przytroczyła ją do paska, na grzbiet zarzuciła pękaty plecak i z oposem siedzącym na ramieniu podjęła wędrówkę ku oznakom cywilizacji.


xXx


Widok ludzi ucieszył srebrnooką, na zmęczonej twarzy noszącej ślady błota i potu pojawił się uśmiech. Obserwowała polanę, skupiając uwagę na kręcących się wokoło ludziach. Jej uśmiech się poszerzył kiedy żadne z obcych okazało się nie mieć charakterystycznej złotej gwiazdy wpiętej w klapy koszul lub kurtek. Brakowało też reszty atrybutów koniobijców z Texasu.

Żywi,oddychający ludzie na tle wypalonego wraku. Wreszcie żywi ludzie których dało się wypytać gdzie, na wszystkie demony pustyni, się znajdują. Ruchy banitki stopował trochę sam wrak, jednak kręcące się wokoło postacie nie wyglądały na sprawców. Uzbrojone w kuszę, czterotakt i zapewne parę noży i broni krótkiej, wydawały się być na miejscu tak samo jak sama Moira. Gdyby dobrze poszło tę z czterotaktem mogła podejść i zdjąć po cichu, następną klientkę ozdobić nową dziurą w głowie, a potem wystrzelać pozostałych - opcja gdyby poszło wedle planu, ale w tej pierdolonej dżungli, z pechem sapiącym w kark i chmarami robali zjadających żywcem nic nie szło wedle planu. Wreszcie postanowiła nie ryzykować zranienia bo w tym klimacie szybko skończyłaby z gorączką, resztkami sił wydłubując larwy much z własnych wciąż żywych ran.

Wstała z kucek, ostatni raz wymieniła z szarym oposem znaczące spojrzenia i splunęła w mokre błoto. Raz kozie śmierć, kto nie ryzykował tego wpierdalały moskity.

Pogwizdując wesoło pod nosem przeszła przez najbliższe zarośla, dając tamtym czas na zorientowanie w sytuacji. Wtedy lekko przeskoczyła kępę wyrośniętej trawy, ukazując się w pełni. Wrażenia nie robiła, o nie. Do standardowego Hegemończyka brakowało jej wzrostu, masy i chyba też wrednej gęby pokrytej bliznami. Była młodym szczawiem, średniego wzrostu, raczej szczupłym. Ubrana w poplamione ciemne jeansy, wysokie buty ze skóry jakiegoś gada, flanelową koszulę i kurtkę moro, kojarzyła się bardziej z teksańskim kowbojem. Miała nawet kapelusz z szerokim rondem i bandanę na szyi, a włosy związane w gruby, czarny warkocz opadający na lewe ramię - wszystko nosiło ślady długiego kiblowania w tropikalnej dziczy. Nawet szeroki pas obciążony dwoma kaburami. Z lewej wystawała rękojeść rewolweru, z prawej jakiegoś niewielkiego czarnego pistoletu. Banitka nosiła też pochwę z noże, przytroczonym do prawego uda, a z szyi zwisała jej lornetka. Na jej prawym ramieniu zaś siedział młody opos łypiąc po okolicy czarnymi paciorkami oczu, a ledwo ujrzał ludzi zaskrzeczał zezłoszczony, co czarnowłosa zignorowała.

-Mierda! Patrz Carl. Mówiłam żebyś dupę ruszył bo nie będzie po co leźć. Znowu nie mamy ognia... - odezwała się zamiast tego pogodnym głosem i raczej do obcych przy wraku. Uniosła ręce na wysokość klatki piersiowej pokazując pokojowe zamiary. - Hóla chicas guapas! Wiecie którędy do Miami? Szlugi mi się na imprezie skończyły. Pomyślałam że skoczę i tak jakoś zbłądziłam. Kumpel zezgonował i tak w czarnej dupie zostałam... a naprawdę Jesus mi świadkiem że zajarałabym i napiła czegoś innego niż ta mulista woda! - skrzywiła się, utrzymując pozornie beztroską minę i pozę, chociaż czujnie obserwowała polanę czekając na ruch po drugiej stronie szachownicy.
 
Dydelfina jest offline