Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-10-2021, 21:27   #46
Ravanesh
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
WSZYSCY

Pod wieczór znów burze i deszcze uderzyły w Twin Oaks. Poszukiwacze wrócili z gór. Z pustymi rękami.
Tym razem szaleństwo żywiołów było nieco mniej dzikie, jakby nawet siły natury poczuły się zmęczone tą nieustanną furią. Ci, którzy znali się na pogodzie wiedzieli, że zwiastuje to w końcu kilka słonecznych dni. Zresztą, koło dwudziestej trzeciej wszystko ucichło, a deszcz przeszedł najpierw w mżawkę, by po północy zupełnie przestać padać. Wiatr przegonił ciężkie chmury i na niebie zamigotały w końcu, dość nieśmiało, gwiazdy.

Napięcie w miasteczku nieco opadło. Groza, jaką wywołała śmierć niewinnej dziewczynki, zamordowanej we własnym domu, nadal napawała serca mieszkańców lękiem rodzącym się ze strachu i paranoicznych fantasmagorii, ale pewne było, że nim minie kilka dni, biedna Mary zostanie tylko w sercach ludzi i na murze szkoły o ile lokalna społeczność uzna malowidło nie za przejaw wandalizmu, lecz za spontaniczny, społeczny manifest.

Grupa młodych ludzi z miasteczka kładła się spać, mniej lub bardziej spokojnie, nie wiedząc że już niedługo zostaną wciągnięci w koszmarny, krwawy horror. Teraz, większość z nich rozmyślało przed zaśnięciem, poza swoimi codziennymi sprawami o dwóch ważnych dla nich wydarzeniach - piątkowym meczu zespołu z Twin Oaks z ich przeciwnikami z innej części stanu oraz o piątkowej imprezie u Leo Stafforda - jednego z elit młodzieżowej społeczności w miasteczku. Piątkowa impreza u Leo to było zawsze coś i brała w niej udział "śmietanka" młodzieży Twin Oaks. A Leo zawsze potrafił zaskoczyć czymś zajebistym, o czym gadało się potem przez kolejny rok. Nie być u Leona - to oznaczało, że jako młody człowiek znajdowałeś się w gronie nic nie znaczących "frajerów". Nic więc dziwnego, że kilka osób, które nie zostały zaproszone, czekały, aż Leo powie im - wpadajcie!

DARYLL SINGELTON

Daryll zasnął. Wiedział, że ma gorączkę. Czuł, że jest mu na przemian to zimno, to znów za gorąco. No i miał sen. Cholernie pokręcony majak.

Ganiał w nim w deszczu. Raz był wilkiem - drapieżnikiem polującym na swoje ofiary. Raz ofiarą - uciekającą przed myśliwym. Raz był czymś innym - jakimś kamieniem, skałą czy czymś podobnym - obojętnym i ślepym na wszystko.

Wydawało mu się, że zbudził się kilka razy, ale nie miał pojęcia, dlaczego. I czy rzeczywiście tak było. A rano obudził go dźwięk budzika. Szkoła. Ten cholerny obowiązek każdego młodego człowieka. Może, gdyby odpowiednio zagadał z matką, mógłby dzisiaj znów zostać w domu?

Czuł się już lepiej. Nie dużo, ale na tyle, że mógł wstać i ogarnąć się jakoś. I odzienie, nadal zabłocone buty, mokre ciuchy i ogólnie - syf z wczorajszego wypadu w góry.

WIKVAYA SINGELTON

Wikvaya też nie spała za dobrze tej nocy. Ją również dręczył jakiś niepokój. Nie były to koszmary, jakich doświadczyła poprzedniej nocy, ale tak czy owak, nie były to najprzyjemniejsze sny.

Raz wydawało jej się, że słyszy gdzieś na zewnątrz, coś, jakby czyjś krzyk. Było to na tyle niepokojące doznanie, że przebudzona, działając w półśnie, podeszła do okna i wyjrzała ostrożnie na słabo oświetlony podjazd. Wydawało jej się, że dostrzega ich nowego gościa, który przemyka ukradkiem w cieniu samochodu, ale człowiek ten szybko zniknął jej z pola widzenia. A może to było zwykłe widziadło? Majak niemal śpiącego umysłu. Poczekała jeszcze chwilę, ale nic nie wzbudziło jej niepokoju, więc wróciła do łóżka.

Obudziła się rano, jak zawsze, przez ptasie trele. Zbliżała się jesień i kilka lokalnych gatunków zdawało się być bardziej pobudzonych, pokazując to światu porannymi koncertami.

Pora w końcu zrobiła się odpowiednia, żeby zająć się przygotowaniami do szkoły. Matka pewnie już krzątała się gdzieś na dole, pomagając szykować śniadanie dla nich. Debra była tak samo rannym ptaszkiem, jak pierzaści przyjaciele zamieszkujący lasy po drugiej stronie rzeki. Wi postanowiła również sprawdzić, czy u Daryla wszystko w porządku.

DARYLL SINGELTON i WIKVAYA SINGELTON

Spotkali się rankiem. Jakby obojgu, po wczorajszej rozmowie, zaczęło bardziej zależeć na tym, by częściej spędzać ze sobą czas. Oboje jednak wiedzieli, że to tylko chwila ulotna. Że za jakiś czas, gdy emocje po zabójstwie koleżanki odejdą w zapomnienie, ich więź znów stanie się nieco mniej intensywna. No chyba, że nie, na przekór wszystkiemu.

Daryl czuł się już lepiej i, podobnie zresztą jak Wi, był głodny. Na dole, w kuchni, spotkali tylko panią Bennet - jedną z pracownic - sympatyczną i starszą kobiecinę - która podała im solidne, chociaż niewyszukane śniadanie. Zaserwowała im je na tarasie, gdzie mogli cieszyć się słonecznym, pięknym, chociaż rześkim porankiem i gdzie często jedli posiłki turyści, rozkoszując się widokiem rzeki, lasu i gór i napawając ciszą i majestatem krajobrazu.
Matka nie schodziła na jedzenie, co było dość dziwne i budziło niepokój. Gdy już podjęli decyzję, że podejdą do jej pokoju, zapukają pytając o samopoczucie, na podjeździe zatrzymał się policyjny samochód. Wysiadł z niego Jack Falls. Oboje wiedzieli, że ten policjant dość często zagląda do ich pensjonatu. Możliwe nawet, że "startował" do ich matki. Tym razem jednak coś było nie tak. Twarz Jacka była nienaturalnie ponura, wręcz blada.

- Możemy pogadać - powiedział funkcjonariusz zatrzymując się przed ich stołem.
- Dzień dobry. Matka jeszcze śpi - odpowiedziała, bardziej społecznie otwarta Wi.
- No właśnie w tym problem, że nie - Jack miał naprawdę ponury wzrok. - Dzisiaj znaleziono ją na pół żywą, przy moście. Została zaatakowana. Ktoś zadał jej kilka bardzo poważnych ran. Lekarze walczą o jej życie w szpitalu.

BART SPINELI

Bart spędził tę noc u babci. Wcześniej odpowiednio doprawili się z seniorką jej leczniczymi ciasteczkami, więc nic dziwnego w tym, że Barta męczyły jakieś dziwne sny. Na szczęście nie tak intensywne, jak wcześniej. W miarę wyspany, z jakiś niewiadomych powodów, wstał dość wcześnie.

Za oknem słońce radośnie oświetlało ulice. Grało w szybach sąsiednich domów. Z okna mieszkania babci rozciągał się nawet ładny widok na miasteczko i góry za nim. Zupełnie inny, niż gdy spojrzało się na drugą stronę, gdzie krajobraz szpeciło kilka stalowych konstrukcji należących do kompanii górniczej oraz kominów tartacznych.

Telefon zabrzęczał się na stoliku i odebrała go babcia.

- Do ciebie, wnusiu - powiedziała seniorka. - Tata.

Bart wziął słuchawkę, z lekkim niepokojem.

- Cześć, Bart - głos ojca był nieco podrażniony. - Czemu to babcia, a nie ty gania do telefonu, co? Zajmuj się nią, jak należy.

Potem jednak złagodniał i wszedł w bardziej życzliwą nutę.

- Sprawdzam, czy wszystko u was dobrze.
- Jest OK.
- To OK. Słuchaj. Będziesz miał dzisiaj zadanie bojowe. Musisz pójść do rodziców Mary Mac'Bridge. Potrzebujemy jej zdjęcia, może kilku drobiazgów. Rodzina zleciła nam zajęcie się pochówkiem, gdy tylko policja zakończy badanie zwłok. Ty znałeś ją najlepiej. Będzie ci łatwiej coś wybrać. Coś takiego, aby rodzina czuła się dobrze w tej trudnej chwili. Załatw to do jutra. Najlepiej dzisiaj po szkole. Wczoraj już dogadałem z Tommym, ojcem Mary, że przyjdziesz. Mogę na ciebie liczyć?

Telefon, przez który rozmawiał, stał przy oknie na główną ulicę. Bart zobaczył swój karawan podjeżdżający pod dom babci. Najwyraźniej odstawiono go po wymianie opon. Widok wysiadającego z samochodu Bryana Chase spowodował, że serce Barta podeszło do gardła. Przypomniał sobie o wczorajszym spotkaniu i o tym, że sterydy zostały na posterunku. A może obecność syna mechanika była czystym przypadkiem?

JESSICA HALE

W nocy Jess bolała głowa. Z tego powodu też nie pospała za dobrze i była nieco zmęczona. Na dodatek tatuś źle zareagował na jej strój. A przecież chciała go mile zaskoczyć.

Kiedy zeszła na dół, zastała tam tylko matkę i rodzeństwo.

- Twój ojciec musiał szybko wyjść - wyjaśniła nieobecność tatki jej mama. - Coś się znów stało. Za chwilę będzie tutaj pani Gerta. I ja podrzucę cię do szpitala na zmianę opatrunku.

Pani Gerta była wesołą, drobną kobietką, która zajmowała się Jess, gdy ta była mała. A teraz pomagała matce przy niektórych obowiązkach domowych. Mieszkała po drugiej stronie ulicy i od kiedy Jess sięgała pamięcią, zawsze dorabiała, jako taka pomoc. Jess lubiła panią Gertę - z wzajemnością. Zresztą rodzeństwo Jess też szalało za tą drobną, wesołą kobietą, o oczach zawsze roziskrzonych iskierkami radości.

W samochodzie, gdy były już tylko we dwie z matką, ta spojrzała na Jess i poważnym tonem zaczęła niezbyt przyjemną rozmowę.

- Słuchaj mnie uważnie, Jess. I nic nie mów. Wiem, że jesteś młoda. Wiem, że wydaje ci się, że masz cały świat u stóp. Ale jeżeli zależy ci na tym całym Marku, musisz się szanować. Wiem, co mówią ludzie. Wiem, co wczoraj widzieli. Jesteś córką szeryfa. Twojego ojca w pracy obsadza rada miasta. Na czele rady stoi Fitzgerald. A ta rodzina. To nie są dobrzy ludzie. Wykorzystują takich ja ty. Jak ja. Jak twój ojciec. Wszystkich, których mogą wykorzystać. No i, to najgorsze, przylgnie do ciebie łatka. Wiem, bo do mnie też przylgnęła. I bardzo trudno taką łatkę odczepić, szczególnie w takiej gównianej dziurze, jak Twin Oaks. Musisz się szanować, córuś. Bo jak się dowie ojciec. Jak się dowie, to … On może zrobić różne rzeczy. Naprawdę. A ja nie chcę, by komuś stała się krzywda.

Podjechały pod szpital. O dziwo, był tam też spory tłum dziennikarzy, jakiś samochód transmisyjny i jej ojciec, odpowiadający na coś jakiemuś pismakowi.

- Co, do kur .. - matka zorientowała się, że Jess siedzi koło niej. - Coś się chyba stało. I to poważnego.

BRYAN CHASE

Bryan nie spał za dobrze tej nocy. Miał ataki duszności. Przewalał się w łóżku, w czymś na kształt półsnu. Nic więc dziwnego, że obudził się jeszcze przed ustawionym budzikiem i był nie tyle zmęczony, co podenerwowany.

Ojciec zaczął dzień, jak niemal zawsze, od piwa. Wczoraj pochlał ostro taniej whisky. Zawsze tak było, gdy spotykał się z tą całą Allison Oubre. Jakby chciał zalać coś alkoholem. Ale Bryana chuj obchodziło co.

Gdy powiedział, że odwiezie karawan klientowi, stary tylko wzruszył ramionami i wskazał, gdzie trzyma kluczyki, co zresztą Bryan doskonale wiedział.

Rzęch Spineliego dziwnie pachniał w środku. Na podłodze walały się jakieś śmieci, ale silnik pracował całkiem znośnie i auto prowadziło się dość dobrze.

Poranek był słoneczny, chociaż dość rześki. Dom i warsztat Chase'a leżał na wylotówce z miasta - jedno z ostatnich zabudowań przed tablicą pożegnalną, ale niezbyt daleko od innych domów. Do centrum jednak było ponad półtorej mili, więc karawan przydał się chociażby do podwózki.

Mijając most nad rzeką - jeden z trzech niewielkich mostów prowadzących do doliny w której wznosiło się miasteczko, Bryan zobaczył stojący wóz policji. Odruchowo zwolnił, chociaż okazało się, że świnie zajęte są czymś nad miejscem, gdzie brzeg opada prosto w nurt rzeki, a nie łapaniem ewentualnych kierowców z zapałem do przekraczania prędkości.

Po kilku minutach Bryan dotarł pod adres, gdzie miał dostarczyć samochód. Dom pogrzebowy Spinelich. Teraz trzeba było tylko znaleźć tego ćpunka i dowiedzieć się, czemu go wystawił, no i odebrać "dopalacz".

Dzień naprawdę zapowiadał się na piękny.

ANASTASIA BIANCO

Anastasia, jak jej się wydawało, znalazła miejsca, skąd ktoś zrobił jej zdjęcia. To pod szkołą, musiał ktoś pstryknąć stojąc pod lub za starym dębem rosnącym naprzeciwko high school. To drugie pstryknął ktoś, stojąc pomiędzy budynkami na ulicy prowadzącej do miejskiej biblioteki. To się nawet dobrze składało, bo dzięki temu zdążyła skorzystać z biblioteki i znaleźć interesujący ją wiersz.

Okazało się, że to, co podrzucił jej prześladowca, to cały wiersz 810. Czterowersowy. To była siła tej poetki. Zwięzłe myśli ubrane w starannie dobrane słowa. Ale, niestety, nie było żadnej wskazówki.

Bojąc się wracać sama po zmroku szybko zakończyła wizytę w jednym ze swoich ulubionych miejsc w Twin Oaks i wróciła do domu.

Podobnie, jak wielu innych ludzi, o czym nie miała jednak pojęcia, nie spała tej nocy za dobrze. Najpierw burza, potem dziwne i niepokojące sny, których jednak nie pamiętała po przebudzeniu.

Rano na dole zastała ojca, który krzątał się gorączkowo. Dojadał kanapkę i rozmawiał z kimś nerwowo przez telefon, balansując jednocześnie na jednej nodze i próbując nałożyć buta na drugą.

- Czemu nie wiem o tym pierwszy!
-...
- Dobra. Nieważne. Zdążę.
- …
- Wiadomo kto to?
- ….
- Wiadomo, jaki jest jej stan?
-....
- Kurwa. Hal coś już wie?
-....
- Kto ją znalazł?
- …
- Dzięki. Jestem ci dłużny.

Dopiero wtedy David zobaczył córkę i posłał jej podenerwowany uśmiech.

- Nie chodź dzisiaj nigdzie sama. Przyślę ci taksówkę. To będzie Donovan. Znasz go. Ten starszy facet, co często mnie wozi. Zawiezie cię do szkoły. Jedź tylko z nim. Z nikim więcej.

Gadanina ojca budziła w niej lęk.

- Kocham cię, robaczku - uśmiechnął się. - Nie mam teraz czasu, ale nadrobimy to. Odbiorę cię ze szkoły. Nie wracaj sama ani z nikim, kogo nie znasz.


MARK FITZGERALD

Mark nie spał za dobrze tej nocy. Cały czas coś go budziło, jakieś odgłosy z zewnątrz. Wycie wilków? Za wcześnie - one zaczynały koncertować dopiero w okolicach grudnia? Może psy? Chociaż zazwyczaj kilka solidnych psisk, które chroniły rezydencję Fitzgeraldów nocami, było cichych i spokojnych.

No i ten cholerny nos, złamany przez tego troglodytę. Mark coraz bardziej skłaniał się ku temu, że Chase załatwił go tak specjalnie. W piątek mieli ważny mecz i bez Marka na boisku ten syn patologii i robola, na pewno wypadnie zdecydowanie lepiej. Cwany pedzio. Tego się po nim nie spodziewał. I chyba musiał coś wykombinować w odpowiedzi, żeby nie wyjść na słabiaka.

W końcu jednak zasnął i zdążył nieco wypocząć i gdy wstał rano, nie było najgorzej z jego samopoczuciem.

Ojciec, czego można było się spodziewać, był już na nogach. Po napiętych mięśniach na twarzy burmistrza Mark od razu poznał, że wydarzyło się coś niecodziennego. Ojciec rozmawiał przez telefon bezprzewodowy chodząc nerwowo, w tę i z powrotem, po drogim jak cholera, ręcznie tkanym, dywanie i słuchał kogoś, kto był po drugiej stronie.

- Nie! - wszedł komuś w słowo zdenerwowanym już nieco głosem. - W dupie to mam. Nie chcę słuchać żadnych wymówek ani usprawiedliwień. Chcę efektów. Chcę wiedzieć, kto to robi. Już i tak pismaki nie dają mi spokoju. Ogarnij się i zacznij robić to, co do ciebie należy! Za to ci płacimy! Nie za siedzenie na dupie i ganianie po lesie w pogoni za duchami!

Przez chwilę ktoś, coś mówił, na tyle głośno, że Mark słyszał pogłos ze słuchawki.

- W dupie to mam! - przerwał mu Fitzgerald. - Weź się za to! Koniec rozmowy! Zaraz tam będę. Nie gadaj z dziennikarzami.

Brandon spojrzał na syna.

- Muszę jechać do centrum. Zabierzesz się ze mną? Czy dasz radę sam dotrzeć do szkoły? Nochal ci nie przeszkadza?
 
__________________
"Atak był tak zaskakujący, że mógłby zaskoczyć sam siebie."
Ravanesh jest offline