Szli. Śnieg chrzęścił pod buciorami żołnierzy, chrzęścił pancerz i chrzęściła stal. Dźwięki, które Lars tak kochał. Dźwięki, przed którymi uciekał. Kolumna marszowa z trudem dotrzymywała kroku saniom. Lars czuł przy każdym kroku szarpanie w nodze, ale wiedział że to nic wielkiego. Ból był dobry. Ból, który czujesz, oznacza że wciąż żyjesz. Idący obok niego zbrojni ukradkowo zerkali w jego stronę. Znał takie spojrzenia. Ważące, oceniające czyś wróg, czy przyjaciel. Lars nie miał im tego za złe. Sam by w taki sposób mierzył obcych, którzy nocą w leśnej głuszy dołączyli by do jego oddziału. Nieufne spojrzenia. Nieufne myśli.
-Jak cię zwą? - spytał jeden z tych, którzy szli obok niego. Może najodważniejszy a może wypchnięty przez innych kompanów przed szereg, bo nim zapytał, coś tam sobie szeptali. Lars zmierzył go uważnym spojrzeniem. Nie był z całą pewnością młody. Broń miał porządną i nie pętała mu się pomiędzy nogami. Norsmen uśmiechnął się lekko po czym przełożył topór do lewej ręki i wyciągnął doń prawicę.
-Lars. Lars Høflig - powiedział, po czym dodał - To na waszą mowę znaczy „Grzeczny”. Tam skąd pochodzę ktoś kto zasłuży na imię, dostaje je. Jest Człowiekiem Imiennym.
-Ja jestem Arne Wecker - powiedział żołnierz i ujął prawicę Larsa. Ostrożnie. Jakby niepewnie. - Dawnoś tu przybył?
Grzeczny zamyślił się nad wszystkim co sprawiło, że teraz jest w tej leśnej głuszy z dala od domu. Przed oczyma stanął mu kupiecki nef. Wysokie fale przewalające się przez pokład, ryk wichru i jęki załogi. Jego jęki. A wcześniej dom. Płonący. I krzyki mordowanych. Szczęk oręża, wycie, dzikie wrzaski nie przypominające żadnej z bitew w których brał udział a raczej jesienne dożynanie bydła.
-Nie - nie mógł więcej powiedzieć. Nie chciał. Ale wiedział, że musi. Inaczej by mu nie zaufali. - Musiałem opuścić rodzinne strony. Mój dom… nie mam już domu ni rodziny. Tam gdzie mieszkałem, na Północy, nastały ciężkie czasy.
Ciężkie czasy. A kiedy były lekkie? Głód, mróz, ciągłe najazdy dzikich. I głód po raz wtóry. I wojna. Lars nie pamiętał już kiedy zaznał spokoju. Chyba dopiero tu, na ziemiach tych miękkich ludzi. Żyli tak spokojnie i przez to właśnie byli miękcy. Twarde czasy rodzą twardych ludzi.
-Spalili naszą wieś, wyrżnęli wszystkich. Jak bydło…
-Cóż… - żołdak wyraźnie zbity z tropu nie wiedział co powiedzieć. Bo co można na coś takiego powiedzieć? Bąknął tylko - ...wybacz że pytałem. - i zamilkł.
Ciszę, która zapanowała przerywał tylko chrzęst. Kroków, broni, odzieży skuwanej mrozem. I para buchająca z rozgrzanych marszem piersi. Cisza. Nie mogła trwać wiecznie.
-Jam jest Detlef - przerwał milczenie ten z drugiej strony. Uśmiechał się przyjaźnie. Przyjazne uśmiechy są najlepszą zasłoną dla ostrzy. - Miałem być mnichem, nawet uczyłem się pisać, ale jakoś tak… No nie wyszło. Ale znam modlitwy. Wy też się modlicie? Tam u was? Do Sigmara? Czy raczej Ulryka? Kogo tam u was się wyznaje?
-Nie. - Lars jeszcze przed oczyma miał obraz popiołów, które pozostały z jego domu. Sczerniałe deski, opalone krokwie na które drzewa z dawno wyciętego lasu przyniósł jego pradziad. I zapach pieczystego, którego nie był w stanie wyrzucić z pamięci. - U nas nie ma takich bogów. My wierzymy w Księżyc. Mówi się u nas, że jak Księżyc kogo ukocha, to ten będzie miał szczęście. Wiedź… taka jedna starucha we wsi mówiła, że mnie Księżyc ukochał. - Grzeczny ciężko westchnął, po czym splunął siarczyście pod nogi na ułamek chwili zwalniając kroku. - Tak, kurwa, jestem pierdolonym szczęściarzem. Jak bym inaczej mógł trafić do waszej drużyny? - uśmiech Larsa był wymuszony. Ale musiał coś zrobić z zaciskającymi się zębami i pięściami zaciskającymi się do bieli knykci. Powidoki. Wciąż te powidoki. Musiał zmienić temat. Odrzucić przeszłość, bo zmarli poszli do błota i nic nie przywróci im życia. - A wy co tu robicie w leśnej głuszy? I co to za jedna? - nie odwracając się nawet kciukiem wskazał za maszerujący oddział zbrojnych, gdzie na łańcuchu wleczono niewolną. W sumie było mu obojętne co powiedzą. Byle gadali. Byle usunęli mu spod powiek powidoki.
.