Rajców nie trzeba było długo zachęcać. Dym powoli wypełzł ze szczelin w sekretnym przejściu potwierdzając słowa Rusta. Sapiąc w złości wynurzali się z niecki nie dbając o strój. Dokładnie zaś o jego brak. Łapane w pośpiechu ręczniki i szlafroki musiały wystarczyć. Był zamach. Zamach! Najpewniej na nich, bo przecież nie na karczmę czy burdel.
-Ilu jest zamachowców? - rajca Osterman chwycił Rippera za rękaw. Wyraźnie poruszony wizją zamachu. -
Poruczniku? -Uporaliśmy się z pierwszą grupą, ale jest ich więcej. Musimy wyjść do ludzi. - Tesslar odpowiedział szybko, bez zająknięcia przyjmując narrację DeGroat’a. Ujął rajcę pod łokieć i poprowadził do wyjścia. W jego ślad szli truchtem pozostali rajcy i służący, wciąż boczący się o wtrącenie go do wody. I Tosse wiodący na łańcuchu Sotoriusa. I reszta chłopaków. Root zamykał pochód zerkając nerwowo przez ramię czy aby pożar, albo co gorsza pogoń, nie wyskoczy przez sekretne przejście.
Minęli salę z drewnianymi leżankami okrytymi ręcznikami i stolikami uginającymi się od różnych smakołyków i napojów. Potem schodami w górę, do wyjścia. W izbie przy wejściu niedbale spał strażnik a dwaj służący zabawiali się grą w kości. Widząc ich pochód unieśli wzrok, pytając milcząco
„Co tu się kurwa odpierdala?” -Zamach, pożar! Wszyscy wynocha! Wezwać straż! Straż!! - rajca von Braun ryknął na całe gardło budząc strażnika. Ten zerwał się nieprzytomny przewracając krzesło na którym siedział i patrząc nic nie rozumiejącym wzrokiem na kondukt wyłażący z położonej w piwnicy łaźni.
-Zamach? Ale gdzie?
-Jaki pożar? W łaźni? -Znajdźcie mi jakieś ubranie! -Pomocy! Ludzie pomocy!! Jestem… - głos zduszony pod workiem, którym Sotorius miał zasłoniętą głowę. I zduszony powtórnie, gdy Tosse rąbnął go kułakiem w brzuch wyduszając zeń resztki woli rozmowy. Głuchy świst wypuszczanego powietrza i jęk.
-Szybciej kurwa! - Rust ponaglił wszystkich tłoczących się w komnacie. Ruszyli do wyjścia.
-Kto to jest? - Bernard Foch zapytał idącego obok Klemensa, gdy przestępowali przez próg. Nie natarczywie, raczej z ciekawością.
„Oczko” nie miał wielu zalet, ale czasami dzika krew objawiała się w nim w najmniej spodziewanym momencie. Czasem to były sny na jawie, czasem jakieś przeczucie. Tak było i w tej chwili, kiedy przekraczał próg łaźni wychodząc z kompanami na zastawiony straganami rynek. Przeczucie, że wydarzy się coś bardzo, ale to bardzo złego.
Wypadli z łaźni wzbudzając ciekawe spojrzenia okolicznych handlarzy, kupczyków, przekupek i mieszczan. Nie codzienny był to widok, kilku rajców w co najmniej skromnym przyodziewku w asyście zbrojnych, którzy w dodatku wiodą na łańcuchu zakapturzonego jeńca. W odległości kilkunastu kroków od miejsca w którym stali zamarły rozmowy, gdzieś ktoś coś upuścił. Ludziska z rozdziawionymi ustami wpatrywali się w notabli, którzy świecili golizną. Zbrojni ochroniarze rajców poderwali się z ław pod ścianami, na których czekali na koniec zabawy swoich pryncypałów. W tle słychać było wciąż gwar reszty nieświadomej tego wszystkiego targowej społeczności. I pokrzykiwania straży po drugiej stronie rynku.
***
5k100
.