To było dziwne. „Oczko” wciąż czuł ból głowy i słowa kompanów rejestrował jakby mimochodem. Cały czas miał przed oczyma starą babę z rynku. Jej grobowe spojrzenie. Jak wyrzut. Jak przypomnienie. Jak wyzwanie. Jak… Tak wiele było możliwości, pytań a tak mało odpowiedzi. Nie potrafił się skupić. I cały czas czuł, jak „coś” sączy się do jego głowy, jak jad. Cały czas czuł jej obecność. Nie było o to ciężko, bo cały świat zasnuły ciemne chmury, wiatr porywał liście i odpadki. Jakby nadchodziła jaka burza. Chmury widoczne pomiędzy dachami zamykających się nad nim ruder wirowały w upiornym tańcu. „Złe oko” jak mawiano w jego stronach potrafiło siać spustoszenie nie tylko w umysłach ofiar nim dotkniętych. W wielu przypadkach niszczyło całe wioski. To było miasto. Największe jakie w życiu widział. Ale czy to mogło zatrzymać urok?
***
Umknęli w zaułek kryjąc się przed ciekawskimi spojrzeniami ludzi. Choć wiedzieli doskonale, że w każdej z ruder wśród których klucząc się znaleźli, czaić się może kolejny ciekawski. Inna sprawa, że okolica w jaką zaprowadził ich Tosse i Rip znana była z tego, że jej mieszkańcy pilnują swoich spraw. Czasem jednak „swoje sprawy” oznaczały również cydze sprawy a tego chcieli zdecydowanie uniknąć. Zwłaszcza, jeśli miała to być ich sprawa. Wlokąc skutego, spętanego Sotoriusa, który ciężko sapał i złośliwie „lał się” przez ręce Tosse i Gregera, parli w nieznanym sobie kierunku. Albo raczej nie znanym im wszystkim. DeGroat bywał tu, choć wolał wyrzucić z pamięci te wspomnienia. Bywał i Greger. Durnhelm kilka razy zabłądził w te strony umawiając się na spotkanie z tymi, którzy woleli nie być widzianymi w otoczeniu truciciela. Klemens szedł jak zaczarowany nie mogąc nadziwić się skali ludzkiego upadku, bezmiaru brudu i smrodu. Zgnilizny jedzącej całe domy i mieszkających w nich ludzi. Tosse i Teslar czuli się tu jak u siebie. Prowadzili pewnie, ku nadbrzeżu. Tam były kanały, mieszkalne barki, opuszczone składy i porzucone przez ludzi rudery. Wszystko to zaś osnute ciężkim dymem z hut i manufaktur, które nawet w tak piękny jak ten dzień potrafiły uczynić wąskie ulice mrocznymi miejscami. Dzielnica ruin, spalona ziemia, Gnojowisko - miejsce od lat pośledniej urody, od zawsze cuchnęło na kilometr.
Kilkukrotnie lokalni bywalcy wypełzali z bram i piwnic ważąc w sękatych dłoniach narzędzia do krzywdzenia bliźnich, ale widok zwartej grupy uzbrojonych mężów większość z nich zniechęcała. Tych, którzy byli odważniejsi lub bardziej zdesperowani zniechęcał garłacz, którego Lupus ostatecznie odsłonił i niósł całkiem otwarcie. Gnojowisko to nie było miejsce na półśrodki. Szli więc w sumie niemal nie niepokojeni a Tosse i Teslar dogadali się co do ostatecznego miejsca w którym chcieli na chwilę przycupnąć. Nabrać oddechu. I w spokoju przemyśleć słowa DeGroat’a. Bo było nad czym myśleć, choć to Rust był tutaj prowodyrem. Oni nie mieli być przecież od myślenia. A w tym co robili najwidoczniej byli dobrzy, skoro dotarli bez większego szwanku do tak uroczego miejsca.
-To mój kumpel, kurwa! Zostawcie go i spierdalajcie! - wielki, kudłaty drab wywlekł się z jednego z rynsztoków, który od ulicy w Gnojowisku nie różnił się niczym. Może tym, że więcej tu było śmieci zasłaniających niemal całe klepisko. Pewnie dla tego nie zauważyli go dopóki nie wywlekł się z nory w której się uprzednio zagrzebał. W rękach trzymał solidną pałę, która kiedyś pewnie podpierała strom któregoś z okolicznych, walących się, budynków. Z bram po obu bokach ulicy wyleźli jego kompani w sile siedmiu chłopa. Tak samo upierdoleni, śmierdzący i zgnili jak ten olbrzym. Albo i bardziej, co stanowiło poważne wyzwanie. Dzierżone w chudych, żylastych łapach żelazo wyglądało podle, ale i podłym prętem można było wysłać kogoś w objęcia Morra. Kolejna trójka, która zachodziła wlekących Sotoriusa z tyłu zamykała drogę odwrotu. A więc zasadzka!
-Oddajcie mojego kumpla po dobroci! - warknął olbrzym ważąc w sękatej prawicy ogromny kawał dębiny. I ruszając w ich stronę. Idący na przedzie Rip i DeGroat aż się cofnęli. Nie tylko z obawy ale i z fali smrodu, która w nich uderzyła.
-Bierzesz tego z lewej a ja tego drugiego - mruknął do kompana w bramie obszczymur z zardzewiałym wichajstrem.
-Z lewej? - Niepewnie mruknął jego kompan zerkając nań z ukosa. -
Czyli którego? -Drugiego, kurwa. - odparł nożownik i wyszczerzył zęby w drapieżnym grymasie. -
Mój ma fajne buty, nadadzą mi się.
Podział dóbr za życia ofiar rzadko wychodzi na dobre tym, którzy to planują, ale jak widać ci w planowaniu byli kiepscy. Jeden z tych wyłażących z drugiej strony bramy nie przejmując się widownią właśnie stanął pod ścianą i wywaliwszy chuja na wierzch, szczał na ścianę.
-Jesteście otoczeni skurwysyny! - krzyknął ten z tyłu, który miał w ręku siekierę. Chyba najlepiej uzbrojony człowiek bandy. -
Brać ich! - dodał, czym zmobilizował wszystkich do ruchu.
***
5k100
.