Wątek: WFRP 2ed - III
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-10-2021, 12:04   #63
Bielon
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Rzeź, którą na kilka pacierzy przerwał grom z jasnego nieba, powoli budziła się do życia. Jednak nie było już w niej tego zapału. Dochodzący do siebie ludzie, ranni po obu stronach konfliktu, próbowali jakoś przeżyć ten koszmar. Ale apetyt na przeżycie miały obie strony. Ludzie z poszarpanymi ciałami, połamanymi kończynami, wlekący za sobą swe wątpia, obmyci w krwi jak podczas ulewy, wytrzeszczonymi z przerażenia oczyma wodzili w koło a gdy tylko dostrzegli kogoś, kto mógł przypominać przeciwnika jeśli mieli dość sił, odsuwali się od niego jak najdalej. Ci słabsi, nie mogący uciec, starali się pierwsi uderzyć. Bo wróg mógł też to zrobić. Szczęk broni słyszany był z rzadka, teraz w ruch poszły kułaki, pazury i zęby. Jęki rozbrzmiewały z każdej strony, bo i wszędzie walały się ludzkie pozostałości wojennego rzemiosła. Od czasu do czasu od kłębowiska odrywały się poszczególne sylwetki starając się wynieść z pola chwały resztki swej skóry. Jak widać niewiele wartej w ostatecznym rozrachunku. Choć najwidoczniej zależało to od tego, kogo pytano. O godności, honorze i sławie raczej niewielu z nich myślało.


***


W czwórkę podjęli decyzję. Świadomi tego, że w stanie w jakim się znajdują, nie przetrwają zimy, powrót na pole bitwy wydawał się pomysłem kiepskim zważywszy na dochodzące od pobojowiska dźwięki. Tam rzeź przerwana została jedynie na chwilę. Na myśl o kłębowisku chcących znów pomordować się ludzi każdy z nich drżał. Nawet Semen, który zdawał się skąpany we krwi i niewiele z niej było jego krwią. Jednak każdy z nich był ranny, może nawet ciężko. Na razie jeszcze działała adrenalina, chęć przetrwania, chęć ucieczki. Ale Theophrastus wiedział to najlepiej, że to minie. A gdy minie padną. Z wyczerpania, wysiłku i utraty krwi. I umrą tu, na wusterburdzkiej łące okrytej jeszcze wczoraj śnieżną czapą a dziś zbełtaną w błoto setkami buciorów atakujących wojsk.

Ruszyli powoli, krok za krokiem. Semen wspierając rannego Theophrastusa i Tupik z Gudrun. Co jakiś czas ktoś mijał ich idąc w kierunku pola bitwy, albo uciekając w przeciwnym. Tych drugich było więcej. Rannych, oszołomionych, szukających kogoś kto wyda rozkaz, albo zwyczajnie da umysłowi jakieś oparcie w tym szaleństwie.

Nie uszli nawet stu kroków, gdy natrafili na miejsce w którym załamała się szarża kawalerii. Bez przeciwnika, zwyczajnie z powodu popłochu, przerażenia, albo tej piekielnej fali uderzeniowej, która zmiotła wszystkich na polu bitwy. Kilkanaście leżących ciał, przygniecionych przez kilkanaście koni z połamanymi nogami, które chrapiąc wołały o cios łaski. Jakiś jeden rycerz, w szmelcowanym pancerzu siedział wsparty o ciało swego wierzchowca ze zdumieniem spoglądając na drzewce ułamanej, własnej najpewniej, kopii sterczące mu z podbrzusza. Inny miotał się pod przewróconym wierzchowcem, który z połamanymi nogami usiłował wstać. Rycerz też najpewniej miał połamane nogi, bo niemożnością było aby nie złamały się jak zapałki pod wielkim perszeronem. Kary kwiczał tak żałośnie, że pewnie by go dobili, gdyby nie czuli się równie żałośnie. Musieli oszczędzać siły.

-Pomocy - jęknął ktoś w starej łuskowej zbroi, którego twarz była cała rozbita, jakby dostał kopytem w twarz. Leżąca obok herbowa tarcza miała w czerwonym polu złotego jelenia. Jeleń też był zbryzgany krwią.

-Wody! - inny siedział obok zrzuconego hełmu z jakimś zwierzakiem w czele. Po bretońsku, z fantazją. Tyle, że jasnowłosy młodzian w kolczudze za nic w świecie nie miał w sobie nic fantazyjnego. Jego rozbiegane oczy dowodziły, że chciałby by być wszędzie, byle nie w tym miejscu. - Oni nadejdą! Nadejdą! Ja chcę do domu… - rozkleił się zupełnie i zaczął szlochać. Obraz godny współczucia. Ale współczucie też w nich umarło. Obojętni. Sami oczekiwali współczucia, ale świat się nad nimi nie litował, tylko kładł kolejne kłody pod nogi. Jak choćby ta trójka zbirów, którzy z całą pewnością nie brali udziały w bitwie, ale teraz chcieli zebrać najbardziej wartościowe jej profity bezceremonialnie chodząc od rycerza, do rycerza dobijając rannych i obłuskując ich z co wartościowszych przedmiotów. Jeden wręcz uginał się pod trzema napierśnikami i jakąś kolczugą a wór drugiego pękał w szwach.

-To nasze pole bitwy!! - krzyknął w kierunku nadchodzących. Trzeci, najstarszy rabuś o twarzy chudej z wyłupiastymi oczyma podniósł jakiś miecz i niezręcznie uniósł go wyraźnie starając się sprawiać groźne, bojowe wrażenie.

-Won! Chyba że chcesz bym ci to ostrze wsadził w dupę! - warknął rozeźlony Semen, najlepiej trzymający się z całej grupy. Nawet nie dobył broni. W sumie przecież odrzucił ten kawał stali, którym rąbał klanowych i nieustannie rozglądał się za jakąś szablą bądź toporem, który wynagrodził by mu krasnoludzką beztroskę. Wyłupiasty popatrzył na niego i jakby zmiękł. Cofnął się do tyłu dwa kroki, po czym skinął na chłopków.

-Bierzemy co mamy, reszta jest wasza. Chodźcie, tam pod murem dopiero się obłowimy! - wycofywali się czujnie, ale po kilkunastu krokach stracili na czujności i ruszyli spiesznie w kierunku pola walki. „Ludzkie ścierwa” pomyślała Gudrun, ale była zbyt słaba by to powiedzieć.

Przeszli przez pole na którym załamała się rycerska szarża biorąc po drodze niezbędne rzeczy. Albo takie, które wpadły im w oko. „Ludzkie ścierwa, my” pomyślała znów Gudrun, ale była świadoma, że muszą zebrać jakiś ekwipunek w miejsce tego, który zostawili w mieście, by przetrwać w dzikiej kniei. „Ludzkie ścierwa też chcą żyć”. O ile wśród klanowych łup był mizerny, bo górale nie mieli wielu wartościowych przedmiotów a za ozdoby służyły im żelazne bądź srebrne obręcze a jaki pierścień zdarzał się od wielkiego dzwonu, to wśród rycerstwa rzecz się miała wręcz odwrotnie. Łasy na świecidełka Tupik obłowił się. Martwił się jedynie tym, że nie przeżyje dostatecznie długo, by wydać swą zdobycz. Ale nie raz wiatr wiał mu w oczy i wciąż żył. Może nie było mu jeszcze umrzeć tu, w Wusterburgu. Lepiej więc było się zabezpieczyć.

Konia, dorodnego perszerona, ujął Semen. Zwierzę nie było ranne i stało spokojnie przy swoim poprzednim właścicielu trącając go bezskutecznie nosem. Semen nie musiał się nawet starać. Po prostu ujął lejce i poprowadził zwierzę ku towarzyszom. Wnet posadzili na jego grzbiet najciężej ranną Gudrun i Theophrastusa a sami z Tupikiem mogli penetracji placu boju poświęcić więcej czasu. Pewnie dzięki temu Semen znalazł w końcu solidny berdysz z graniastym obuchem, o długim dębowym stylisku i wzmocnionej stalową osłoną gałce na końcu. Pewnie by poweselał po tym znalezisku, ale na uśmiech nie pozwalał mu rozbity pysk.

Kiedy już oswobodzili rannych i martwych rycerzy ze wszystkiego co wpadło im w oko, ruszyli ku obozowi Lordów. Miejsce jego położenia znaczyły liczne ogniska, choć w bladym świcie widzieli też wyraźnie namioty, wozy i kręcących się po polu ludzi. Chcieli nawet wziąć na drugiego schwytanego wierzchowca jakiegoś rannego rycerza, by mieć pretekst do wejścia do obozu, ale z oddali ujrzeli obraz paniki. Nikt tam nie pełnił żadnej warty a nadchodzący luźnymi kupami od strony pola bitwy ludzie znikali w zatrzymywali się tam jedynie na chwilę i ruszali szlakiem na północ. Za rycerstwem, którego w obozie również nie dało się uświadczyć. Przynajmniej tak to wyglądało z daleka. Dodało im to trochę otuchy i nieco śmielej, już na dwóch wierzchowcach, ruszyli do obozu.

W oddali, przy trakcie na Eigenhof, którym uciekała z pola bitwy większość pobitych i rannych, jakiś rycerz miotał się w siodle starając się krzykiem powstrzymać cieknący strumień dezerterów. Jednak obóz pustoszał a kto tylko mógł starał się zgarnąć swoje tobołki i dołączyć do wyprzedzających go kamratów. Kilkoro posłusznych zbrojnych stanęło niepewnie u wylotu lasu i czekało na rozkazy rycerza, który jednak cały czas pokrzykiwał na uciekających zagrzewając ich do tego, by się zatrzymali. Równie dobrze mógłby tamować wodę sitem. Ktoś tam dostał płazem miecza, innego powalił miotający się wierzchowiec. Uciekinierzy poprzez okalające trakt krzaki i las wyciekali jeden za drugim. Co najwyżej pozostawiając na szlaku jaki wóz. Wola walki w wojskach rycerskich zniknęła. Pozostała wola przeżycia. Pewnie historia nazwie ten manewr odwrotem do punktu koncentracji, czy czymś podobnym, ale ci, którzy widzieli to na własne oczy wiedzieli swoje. Wojska uciekały w popłochu. A z niedobitkami wojsk, obozowe ciury, służba a nawet towarzyszące wojsku dziwki.

Do splądrowanego przez uciekinierów obozowiska weszli ostrożnie. Obawiając się, czy zaraz ktoś ich nie okrzyknie, nie wezwie do raportu i tłumaczenia się kim są i czego chcą. Może tak stało by się godzinę czy dwie wcześniej. Teraz nikogo nie interesowało nic, poza ratowaniem życia. Wszędzie panował chaos. Poprzewracane zagrody, namioty, rozkopane ogniska. Sprzęt wojenny walający się na każdym kroku. Jakieś wywrócone wozy z których wysypały się całe pęki strzał, bełtów, kusz i łuków, mieczy i włóczni powiązanych w pęki, kociołków, polowych łóżek, koców, bukłaków i innego wojennego ekwipunku bez którego żadna armia nie jest w stanie się obyć. A nawet pełnowymiarowa harfa. Powywracane rycerskie proporce. Gdzieniegdzie tylko sterczące niczym prześmiewcze wypomnienie.

Przy jednym ze stojących jeszcze namiotów leżeli ranni. Ciężko ranni przykryci byli kocami i w zasadzie pozostawali w bezruchu pozbawieni przytomności. Z tymi wyjątkami, które jękami i krzykiem dopominali się pomocy. Na ziemi, obok nich leżeli lub siedzieli ci lżej ranni. Z twarzami wykrzywionymi bólem starając zebrać się i ruszyć w ślad za uciekającymi. Umazani błotem, zakrwawieni, niektórzy mieli nawet założone przeciekające bandaże. Kaleki pozbawione w niedawnej hucpie kończyn i modlący się do wszystkich bogów jakich znał Stary Świat. Wołający o wodę, o pomoc, o dobre słowo, o zmiłowanie. O cokolwiek. Stół chirurgiczny stojący obok namiotu nosił ślady pracy. Zakrwawiony, z porozrzucanymi narzędziami. Jakaś rozwarta torba ukazywała kolejne sterczące szpikulce, igły i jakieś flakony. Theophrastus wiedział, że w tej chwili to skarb. Podobnie jak kolejne stojące w jedynej nie zniszczonej zagrodzie spętane wierzchowce, pozostawione na zamarznięcie. Nie potrafiące nawet przedrzeć się do leżących pod ścianą jednego z namiotów worków z obrokiem.

Obóz został zostawiony na pastwę losu. Los jednak obchodził się z nim wyjątkowo podle. Ogrom porzuconego majątku był niepojęty, ale z drugiej strony mając do wyboru ratować życie czy majętność, mało kto zbiera swoje paki i skrzynie. Namiot dowódcy, Lorda Erycka z Treoffen, stał dumnie na wzniesieniu. Sztandar wodza, gryf walczący z niedźwiedziem na zielonym tle, wisiał smętnie na długiej, wbitej obok wejścia do namiotu, tyczce. Gdy podjechali i tam, ujrzeli suto zastawione stoły, jakieś mapy, srebrne misy i talerze i sztućce i pełnowymiarowe łoże z baldachimem oraz dywan. Stojący przy stole piecyk żarzył się smętnie oświetlając wszystko krwawym blaskiem. Na trzech stojakach w tyle, obok łoża, wisiały zbroje, wypolerowane i błyszczące. Podobnie jak stojące w stojaku ostrza. Ciekawym było, czy Lord Eryck uroni łzę po swej stracie? O ile przeżył, co wcale nie było takie pewne.

-A wy co tu robicie? Coście za jedni? - to była pierwsza osoba w obozie, która nie żądała od nich pomocy, ni ocalenia, ni niczego więcej. Stary mąż w solidnym kubraku z jaką ozdobioną herbem pana na Treoffen, spoglądał na nich podejrzliwie. Jednak nie przerwał pakowania do skrzyń rozłożonego po namiocie rycerskim dobytku. Jakby w sumie było mu obojętne co odpowiedzą. W sumie byli tak poranieni, że być może nie stanowili dla niego przeciwników.

W sumie czuli się tak, że być może nie stanowili by przeciwników dla bandy niemowlaków.


***

5k100

.
 
__________________
Bielon "Bielon" Bielon
Bielon jest offline