21 Calistril 4721, rano
Choć poranek był mroźny, gwar ludzi i niziołków wypełnił mały rynek Jastrzębiej Dziupli.
Plotki o znikających ludziach zdołały już oblecieć całe miasto z szybkością błyskawicy. Ludzie, krasnoludy i niziołki rozmawiali o tym przez cały ostatni tydzień, jednak zdało się, że nie wpłynęło to na nastroje w mieście. Jeśli mieszkańcy odczuwali strach, to nie dali tego po sobie poznać. A przynajmniej, jeszcze nie.
Z zajazdu Hultaj, który znajdował się zaraz przy ryneczku, wyległy zwyczajne o tej porze postacie. Większość z nich zmierzała to do tartaku przy dokach, to do kwater Konsorcjum Handlu Drewna, wreszcie, w stronę murów miejskich, aby ruszyć do pobliskich zagajników na wycinkę. Byli to flisacy, i drwale, choć czasem między nimi znalazło się też parę urzędników.
Było jednak dość czasu przed rozpoczęciem zwykłego dnia pracy - wielu z nich zatrzymywało się i rozmawiało od czasu do czasu, czasem zatrzymując się przy pobliskich kramach, których było parę na rynku. Parę kupców z południa oferowało jedzenie, przyprawy i błyskotki, ale w jednym z kramów siedział zasuszony starzec otoczony szklanymi fiolami o różnych kształtach. Zdaje się, mistrz sztuki alchemicznej. Powietrze przecinał rytmiczny stukot niedalekiej kuźni.
Pomiędzy nimi byli także podróżnicy, którzy ostatnią karawaną przyjechali do Jastrzębiej Dziupli -
wojowniczka Amiri, paladynka Iomedae Seelah, zaklinacz Idir, tropiciel Harry i łotrzyca Merisiel.
Wcześniejsza podróż poszła prawie dobrze - prawie. Podróżnicy przeżyli swoją cześć walk, które były wywoływane częściowo przez dzikie bestie, jakie napotkali na szlaku. Spora jednak z nich była wywołana przez łowców niewolników z Cheliax, którzy grasowali w okolicach zachodniej granicy Andoran. Na szczęście, wszystkim udało się dotrzeć tutaj. Mieli szczęście - nie wszystkim podróżnikom z karawany udało się dotrzeć do Jastrzębiej Dziupli.
Przybycie wędrowców do miasteczka zostało w zasadzie niezauważone. Nieznajomi pojawiali się i znikali na szlaku. Wielu wędrowców, po zaopatrzeniu się w miasteczku, ciągnęło dalej na południe, w stronę Almas, nie chcąc zostać tutaj na dłużej z wiadomych powodów. Niewielu także zadawało pytania co do ich pochodzenia i tego, co zamierzali tutaj robić.
Z ich piątki to
Amiri ze swoim ogromnym mieczem ściągała na siebie najwięcej uwagi. Od czasu do czasu ci, którzy wychodzili z karczmy poświęcali im krótkie spojrzenie.
Na środku rynku znajdowała się studnia, a zaraz obok niej - mocno zniszczona statua jakiegoś jegomościa patrzącego w niebo, zdaje się, założyciela tego miasteczka. U jej stóp uwagę zwracał mężczyzna ubrany w pstrokate kolory które kłóciły się z powszechną szarością. Nawoływacz perorował żywo:
- ... bowiem za dekretem naszej umiłowanej wieszczki Irvine z domu Tenevrax, ci, co raz na zawsze przepędzą zło, które zaległo nad Jastrzębią Dziuplą, zostaną nagrodzeni złotem, które jest dowodem miłości i szczodrości naszej pani wieszczki!
Głos agitatora wywoływał różne reakcje. Większość przechodzących ludzi wzruszała ramionami i odchodziła. Jakiś krasnolud podszedł do niego i zadał parę pytań, a potem pokręcił głową i odszedł w swoją stronę.
Przed karczmą stał potężny mężczyzna o rudej brodzie. Był znany wszystkim - był to Gereleth, ongiś podróżnik i wagabunda, który zerwał z dawnym życiem i osiadł już chyba na stałe w Jastrzębiej Dziupli. Olbrzym sączył potężny antał piwa, nie bacząc na wczesną porę i z rozbawieniem przyglądając się krzyczącemu mężczyźnie.
Nieco dalej, na północ od rynku,
Harry zauważył paru klęczących ludzi, a przed nimi raczej topornie sklecony symbol Iomedae - drewniany miecz wbity w ziemię. Było ich parunastu - czasem dołączali się do nich inni, kolejni odchodzili.
Symbol i kapliczki bogini wyrastały w miasteczku jak grzyby po deszczu, a do bogini modlili się głównie ci, których dzieci lub krewni zaginęli w lesie na północy.
Podróżnicy stali przed “Hultajem”, czasem tylko widząc znajome twarze. Były to głównie twarze flisaków, którzy zmierzali w stronę doków na kolejny dzień pracy. Spora część z nich zmierzała do kwater Konsorcjum, które znajdowało się na zachód od rynku.
Seelah zauważyła po raz kolejny absolutny brak dzieci na ulicach. Nie było to dziwne - już wcześniej usłyszeli, jak wszystkie prewencyjnie poddano aresztowi domowemu, dopóki sprawa nie zostanie wyjaśniona.
- ...sto pięćdziesiąt sztuk złota! - krzyczał tamten. - Sto! Pięć! Dzięsiąt! Ten, kto znajdzie powód i sprowadzi je z powrotem, nasza miłościwie panująca wieszczka Irvine zobowiązuje się na swoje dobre słowo i miłość bogów! Wiedzcie i działajcie, rozumcie i czyńcie! Na pohybel wiedźmom!
Nagle,
Idir zauważył kogoś - w stronę pstrokato ubranego herolda zdążał wolnym krokiem przystojny mężczyzna odziany w pancerz i z mieczem przy pasie, zdaje się, człowiek straży miejskiej. Wyglądał, jakby chyba niósł do niego jakąś wiadomość.