| - Brr… Zimne – Rust skrzywił się nad kuflem. Orsini truchtał w obstawie szpicli i widać było, że nie idzie jako pryncypał, chroniony przez przybocznych, ale skazaniec wiedziony na męki. Kapota, grób, mogiła. Odbicia patrona z kazamatów bezpieki De Groat nawet nie rozważał. Do tego trzeba by małej armii. A teraz było strach otworzyć dziób do kogokolwiek, bo z czarną krechą nad Orsinim wszyscy jego ludzie byli na cenzurowanym i wpadali w kategorię zwierzyny łownej.
Szukać pomocy, rekrutować, kombinować, łazić po znajomkach, którzy wisieli Lupo Orsiniemu grube przysługi… Nie było celu. Oswald i jego smutni panowie gasili najtrwalsze przyjaźnie. Rust wiedział, że Orsini to wie. I wiedział, że nie będzie miał mu za złe, że tak szybko postawił na nim kreskę.
Pomyłki się zdarzały, owszem, ale jeśli to była którakolwiek z tych nieszczęśliwych pomyłek, to można było tylko wyczekiwać szczęśliwego rozwiązania. I liczyć, że kiedy już Orsini wyzwoli się z trybów bezdusznej maszynerii Oswaldowych służb, jego rekonwalescencja będzie krótka. I że na uboczu odnajdzie spokój i ciszę. Do swojej pozycji już nie wróci. Nie w tym zawodzie. Ci, którzy żyli z powiernictwa i cichej służby innym nie mogli liczyć na powrót do zawodu, kiedy rozniosło się, że przeszli przez magiel bezpieki. - Zimne jak cholera… – W smutnym spojrzeniu, które skrzyżował z Klemensem decyzja była wyraźna. – Starczy. Idziemy, bo się człowiek zaziębi. * * *
Kobieta, która otworzyła okute żelazem sięgała pukającym może do piersi, a to mimo dających parę centymetrów obcasów. Drobniutka, podlotkowata, z oczami jak u łani, musiała być gotowa na pytanie: Czy zastanę rodziców? Czy jest może ktoś dorosły?
Rust wiedział, że otworzyć mogłoby choćby dziecko, dla goryli w drzwiach nie ma potrzeby. Kiedy weszli w zaułek byli już obserwowani. I najpewniej na muszce. Na wypadek, gdyby coś. I tak poza tym, na wszelki. - No i co tam? – zagaiła kiwając głową, jak na starych znajomych, których złapiesz przy straganie. - Czołem. – Klemens zasalutował kpiarsko. – My do nygusa. - No wchodźcie. – Zsunęła się i puściła gości do środka. Prosta, surowa izba z fotelami, piecem i pryczą. Na fotelach byczyli się dwaj goryle. Czyli jednak byli i na miejscu, tak dodatkowo. Jeden kiwnął na Rusta sponad kart, które wertował. Rust odkiwnął. Znali się. Rust dla koleżeństwa dawał mu się czasem ogrywać w karty na nieduże sumy. - Coś konkretnego, czy przelotem? - Przelotem. – Rust rozłożył ręce. – Chłopaki walczą coś u Ewki? Słyszałem, że wpadło dużo sosu Gierojowi, dobra choina posypała. - Walą, a jak – potwierdził z aprobatą osiłek. – Drugi dzień, pod sernik, więc trochę poleci. - Grane? - A nie wiem, ale możesz zastukać – zachęcił. – Pewno nie trybią, ale nastroje morowe. - A się może złapiem – uśmiechnął się fałszywie Rust. – No, ale tera będziem lecieć. * * *
Dziewczyna dźwignią, pochylnią czy inną jakąś fidrygałką zwolniła mechanizm w ścianie i puściła przybyszy w głąb korytarza. Pod ziemię, w Ranaldowy Kwartał, gdzie wytchnienie znajdowała alternatywna ekonomia, jak nazywał półświatek Orsini.
Strefa była uświęcona, więc tu pod groźbą wykluczenia z szeregów szanujących się kryminalistów (i sympatyków) nie można było przelewać krwi. Burdy, bitki owszem. Noże nawet, ale mordowanie na uświęconej ziemi było tabu. Czyniło pariasem i wciągało na listę celów do odstrzału u wszystkich szanujących się ludzi honorowych.
Odpocząć, odsapnąć, pohulać nawet – tu można było na spokojnie. Szkopuł w tym, że o ile w obrębie Kwartału byt chroniły niepisane zasady, o tyle zaludnienie sanktuarium honorowymi ludźmi było dla opuszczających przybytek jak znamię na czole. Jeśli komuś ziemia paliła się pod nogami i można było na nim zarobić, można było mieć pewność, że jak tylko wieść się rozniesie, a tu roznosiła się szybciej, niż gdziekolwiek indziej, honorowi znajdą sposób, by to wykorzystać poza murami Kwartału.
Owszem, nie współpracowano ze strażą i władzami – tu były jasne zasady… Choć pewnie niejeden zuch złamał i to sacrum, skuszony okazją. Ale już zachachmęcić komuś łup, sprzątnąć sprzed nosa ustawiony temat, okraść melinę, czy zakatrupić, jeśli się opłaciło – a, to już i jak najbardziej. Nie, nie było honoru między złodziejami. - Dobra, Klemens, nie przesiadujmy tu za długo. Kawa na ławę. – Rust wstrzymał kompana w bocznej salce przed kapliczką Ranalda. – Jeśli wiedzą tyle, że bezpieka zgarnęła Orsiniego i przez to my mamy kłopoty, to tylko najgorsze gnidy mogą chcieć nam zaszkodzić… Ale i tacy się znajdą. - Zanim to się rozniesie, chwila minie – przyznał Löwenstein. – Ale wiadomość spadnie w końcu na dno, w odpadki. I tam już nikt nie ma skrupułów. Szczególnie, jak wyjdzie na czym położyliśmy łapy. - Dokładnie. – Rust wszedł w oświeconą kagankami, pustą przestrzeń kaplicy i przysiadł z druhem w pierwszej ławie. Prosty ołtarzyk, obwieszony dla kontrastu ekstrawaganckimi błyskotkami, które złodzieje złożyli w swej rabunkowej dziesięcinie. Proste ławy, poryte nożami w tuzinach ksywek, haseł i pozdrowień. Zapach kadzideł i wosku przenicowany idącymi z sąsiednich pomieszczeń woniami tytoniu, wódy, potu i tanich, ordynarnie mocnych perfum. – Mieliśmy ustawiony temat, zostaliśmy sami ze skorpionem na dłoni. Ranald świadkiem, duży to hazard, ale… Ja podjąłbym grę. - Dwa tysiące karli – wyszeptał niemal bezgłośnie. - Warto – potwierdził Klemens. - Zwijajmy się do chłopaków – Rust po złodziejsku ucałował pieniążek i rzucił go na stosik pod ołtarzem. – Mam plan, jak sprzedać tego śledzia. Rzuty: 89, 17, 23, 94, 93.
Ostatnio edytowane przez Panicz : 13-11-2021 o 19:49.
|