Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-11-2021, 02:11   #262
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Bonus 50 - Akcja Świniak cz.6

Czas: 2054.10.01; cz; zmrok; 18:35
Miejsce: okolice Sioux Falls; na pn od miasta; umocniona farma; wnętrze farmy
Warunki: chlewnia; na zewnątrz jasno, pogodnie, chłodno, łag.wiatr


Ramsey, SFPAT i Thunderbolts



- Ramsey! Ramsey jesteś tam?! Już tu są Thunderbolts! Ramsey?! - detektyw drgnął gdy usłyszał z zewnątrz krzyk Mayer. Wróciła?! Tego się po niej nie spodziewał.

- Mayer?! Mayer tutaj! - odwrócił się do okienka i krzyknął do niej. Usłyszała go więc podbiegła na zewnątrz ale nie bardzo wiedziała z którego okienka on krzyczy. Więc darła się aby dał jej jakiś znak. Już widziała jak wozy Thunderbolts hamują obok jej pożyczonego radiowozu i wyskakują z nich ubrani na czarno komandosi.

- Tutaj! Pośpieszcie się to jest już blisko! - Ramsey żałował, że nie ma swojego policyjnego munduru i wyposażenia. Mógłby poświecić latarką czy co aby dać znać gdzie jest. A tak to po prostu cisnął przez okienko swojego Sauera który bez ammo i tak był bezużyteczny. A z ammo przeciwko temu bydlakowi co pruł właśnie korytarz właściwie też.

- Tutaj! Są tutaj! - Mayer darła się jak opętana machając do wojskowych komandosów i wskazując na okienko z którego wyleciał i upadł na ziemię pistolet detektywa.

- Niebiescy, weźcie otwieracz i jazda! Złoci, wchodzicie z drugiej strony! Czerwoni za mną! - Steve widząc, że ubrane na czarno sylwetki wyskoczyły z wozów szybko wydał dyspozycje. Druga drużyna miała pomóc Mayer wydostać kogo się da. Trzecia minąć ją i zacząć szturm od strony rzeki czyli niejako od tyłu farmy. A on sam poprowadził pierwszaków do tego wejścia jakim wcześniej weszli Tim i jego ludzie. Nie było czasu na finezję. Po prostu biegli. Słyszeli te mrożące krew w żyłach trzaski pękającego drewna. Dobrze, że Tim ich zdołał ostrzec, że to jakaś maszyna! Mieli czas dobrać odpowiedni sprzęt. 888. Sygnał 111 to nuda i spacerek. 999 zwykle oznaczało całkowite zniszczenie oddziału więc raczej taki oddział nie był w stanie go wysłać. A Tim nadał 888. Czyli byli o włos od unicestwienia.

- Odsuń się! Odsuń i zasłoń oczy! - krzyknął porucznik niebieskich odciągając policjantkę jaka z całego ekwipunku policyjnego miała tylko kevlarową kamizelkę. Ta dała się odciągnąć obserwując gorączkowo jak część na czarno ubranych komandosów minęła ją, część wbiegła do środka znikając jej z oczu a część podbiegła do niej. Dwóch z nich zaczęło chyba coś przyklejać do ściany pod tym okienkiem skąd dobiegały największe hałasy.

- Ej wy tam w środku! Odsuńcie się od okna! Będziemy wysadzać! Zrozumiano?! - krzyknął porucznik podnosząc głowę w stronę okienka. Głupio by było zabić czy uszkodzić kogoś kogo chciało się uratować.

- Czekaj! Odciągnę go! - Ramsey jeszcze przed chwilą był pewien, że to coś zaraz go zmasakruje tak samo jak wszystkich wcześniej. Ale te krzyki i głosy wlały nadzieję w jego serce. Przecież to byli Thunderbolts! Cały pluton! Cały cholerny pluton specjalsów w pełnym uzbrojeniu! Sam ich przecież wezwał jak gadał z tym ich snajperem co tu warował gdzieś w okolicy! No cholera nie chciał teraz ginąć jak pomoc była już tak blisko! I nie wiedział co oni chcą wysadzać ale Tim to był oparty o ścianę właśnie pod oknem. Chyba stracił przytomność bo głowa zwisała mu bezwładnie na piersi. Podbiegł do niego, złapał go za uchwyty i odciągnął w stronę zapłakanych dziewczyn jakie kuliły się w narożniku.

- Teraz! Dawaj! Wysadzaj! - krzyknął mając nadzieję, że ten na zewnątrz go usłyszy. I lepiej by się pospieszyli bo te metalowe szczęki to już były parę kroków od nich. Otulił sobą Tima i dziewczyny czekając na eksplozję.

- Fire in the hole! - krzyknął saper boltów po czym wcisnął detonator. Kierunkowy plastik uformowany mniej więcej w owal eksplodował kierunkowo. Bez trudu przeciął zwykłe pustaki z jakich była zbudowana ściana chlewni. Wybuch nawet nie był jakoś przesadnie głośny. Zrobiło się trochę dymu a do wnętrza korytarza poleciał gruz. Te mniejsze kawałki to nawet trafiły w metalowy pysk bestii. To jej jednak nie zatrzymało.

- O matko, co to jest?! - krzyknął zdumiony porucznik gdy przez wyrwę zajrzał do środka i ujrzał przerażające, metalowe monstrum odległe ledwo o parę kroków od niego.

- Wyłazić! No już, jazda! Zabierzcie je stąd! - Ramsey nie zwlekał. Ledwo eksplozja przebrzmiała a zerwał się na równe nogi i szarpnął za nadgarstki obu sparaliżowanych strachem dziewczyn. Półprzytomne poderwały się na nogi a on wypchnął jedną a potem drugą podając je w dłonie wojskowych antyterrorystów.

- Chodź tu chłopie no już! Rusz się! Rusz się do cholery! - warknął detektyw wracając te dwa kroki po nieprzytomnego porucznika. Widząc, że ma z nim kłopoty oficer niebieskich wskoczył do środka i obaj go złapali po czym podali tym na zewnątrz.

- Ty też! Wypad! - wrzasnął niebieski otwierając ogień z bliska ze swojego karabinka. W przeciwieństwie do policyjnych kolegów po fachu miał amunicję pośrednia a nie pistoletową a do tego dzięki wymianie w ostatniej chwili przeciwpancerną a nie zwykłą czy ekspandującą. Ramsey nie zamierzał się upierać. Wyskoczył przez wyrwę a zaraz za nim komandos boltów zrobił to samo.

- Granaty! Przeciwpancerne! - rozkazał do swoich ludzi. Skoro wewnątrz nie było już zakładników ani sojuszników to teraz można było użyć granatów. Dwaj koledzy stanęli przy wyrwie i wrzucili do środka jeden i drugi z okrągłych pojemników po czym odskoczyli od wyrwy. Przez chwilę słychać było szaleńcze kłapanie metalowej szczęki i pękające dechy. A potem eksplozję. I kolejną gdy wybuchły granaty.

- Tu Niebieski 01 do wszystkich! To wielkie, pancerne bydlę! Ale mamy Ramseya, Tima i dwie zakładniczki! Powtarzam wydostaliśmy całą czwórkę! - zameldował porucznik aby dać znać głównie pozostałym dwóm drużynom jakie powinny już być w środku jak wygląda sytuacja.

- Zrozumiałem Niebieski 01. Macie zabezpieczonych zakładników. My już jesteśmy blisko. Dopadniemy bydlaka. - Steve odparł mimo wszystko nieco zduszonym głosem. Przebiegli przez chyba większość stodoły. Aż zaczęli natrafić na ślady walki. I ciała. I krew. Dużo ciał i krwi. Byli komandosami, niejedno już widzieli. Ale trudno było im sobie przypomnieć miejsce takiej krwawej rzeźni. Najpierw natrafili na ciała dwóch chłopaków Tima. Jeden nie miał głowy. Drugi się chyba już zdążył wykrwawić gdy to coś oderwało mu całe ramię. Trzeciego znaleźli jak się zdołał odczołgać. Zostawił z nim Donniego i Werdena. Była szansa, że chociaż jego da się uratować. A potem już ostrożnie przyszli tutaj. Do rzeźni.

Miejsce wprost ociekało krwią. Jakby byli wewnątrz jakiegoś wielkiego miksera. Najstraszniejsze chyba było to, że te wszystkie głowy, ramiona, nogi, korpusy należały do kobiet. Młodych, nieuzbrojonych kobiet. Wciąż jeszcze niektóre dawały oznaki życia. Słyszeli charczące oddechy czy kasłanie.

- Tu Czerwony 00. Będzie potrzebne wsparcie medyczne. Wiele, wiele ciał. - mruknął cicho Krótki idąc przez to miejsce krwawej kaźni. Ale nie mogli się tu zatrzymać. Słyszeli jak to bydlę cały czas rozwala korytarz. A potem wybuch. I drugi. I meldunek niebieskich. Dał znać Dingo i ten wychylił się ostrożnie. Dojrzał niezły bajzel. Jakby ktoś rozjechał buldożerem jakiś korytarz. A na końcu był i ten buldożer. Wielkie, metalowe bydlę na dwóch łapach. Jak jakiś kurczak albo tyranozaur. Odwrócił się do swoich i pokiwał głową na znak, że złapał kontakt.

- Przeciwpancerne. Mike dajesz. - szepnął Krótki i obserwował jak jego chłopaki wyjmują granaty i szykują zapalniki do rzutu. Tylko Dingo wziął zamiast zwykłych granatów ciężkie miny magnetyczne. Miały mocny ładunek kumulacyjny jaki mógł przepalić naprawdę solidny pancerz. Ale wadą był skrajnie krótki zasięg. Właściwie trzeba było ją przyczepić do pancerza do czego jednak przydawały się magnesy zamontowane na płaskim końcu miny. A Mike co był ich ekspertem od ciężkiej broni miał LAW-y. Teraz kapitan dał im znać, że czas załatwić tego blaszanego rzeźnika. Resler zdjął z ramienia pancerzownice, rozsunął ją i skinął głową do dowódcy na znak, że jest gotów.

- Czerwony 00 do wszystkich. Będziemy walić z ciężkiej rury więc odsuńcie się od ściany. - Steve odruchowo mówił szeptem. Jak usłyszał potwierdzenia od Złotych i Niebieskich dał znak Reslerowi aby zaczynał.

Mike wyskoczył zza narożnika i skorzystał z chwili w jakiej ten blaszak się zawiesił czy co. Żołnierz spokojnie przykląkł, wycelował w plecy tego czegoś i pociągnął za spust. Bronią szarpnęło gdy 66-milimetrowa rakieta pomknęła rozwalonym korytarzem zostawiając za sobą błysk wylotu i całą masę dymu. Trafiła w cel bo eksplodowała i kraniec korytarza pochłonął dym i wzbity kurz.

- Rykoszet! - krzyknął Mike bo tuż przed wybuchem dostrzegł jak wystrzelony pocisk poszedł ciut za bardzo w bok i trafił właśnie w bok bestii. Więc chociaż eksplodował i trafił to większość roztopionej plazmy poszła bokiem. Wyrzucił więc pustą rurę i sięgnął po kolejną. Zaczął ją wysuwać aby przygotować do strzału gdy wszyscy usłyszeli złowróżbne, mechaniczne kroki jakby nie zabili potwora a tylko przebudzili go z drzemki.

- Granaty! - zakomenderował Krótki chociaż cel jawił im się jako niewyraźny kontur w tym dymie. A granaty przeciwpancerne to raczej nie były obszarówki. Kilka z nich pofrunęło przez korytarz. Spadły jednak albo obok potwora albo sturlały się po jego ażurowej konstrukcji. Ten zaczął ruszać gdy te eksplodowały. Nie zdołały jednak zatrzymać mechanicznej bestii.

- Fire in the hole! - krzyknął Resler gdy wcisnął spust drugiego LAW-a. Znów poczuł wstrząs wywołany odpaleniem pocisku a rakieta pomknęła przez korytarz. Eksplozja po raz kolejny wstrząsnęła zdemolowanym korytarzem. Ale ku swojej grozie komandosi nie usłyszeli łomotu powalonej maszyny. Tylko na moment jakby jej kroki wybiło z rytmu.

- Cofnąć się! Brać się za karabiny! - krzyknął Steve szybko dostoswując się do sytuacji. Bestia chyba nie miała broni zasięgowej to uznał, że nie będzie głupie trzymać ją na dystans. Jego ludzie odskoczyli do tyłu, mieli chwilę nim maszyna nie wybiegnie z korytarza.

- O, trafiliśmy na imprezę?! - zawołał Donnie który akurat razem z Werdenem dobiegli do pozostałych. Zrobił co mógł z Tarzanem. Albo wystarczy albo nie. A na słuch to słyszeli, że kontakt z przeciwnikiem został nawiązany. Więc spieszyli się aby dołączyć do kolegów.

- Dingo wracaj! - krzyknął Krótki widząc, że Indianin został na swoim miejscu. Wciąż przyczajony za narożnikiem i trzymając przygotowaną minę magnetyczną. Odgadł jaki jest jego zamiar i przez moment się zawahał. To wystarczyło aby i maszyna i Dingo zrealizowali swój plan. Indianin wykazał się wyśmienitym refleksem i idealnie wymierzył moment aby wyskoczyć na potwora gdy ten przebiegał obok niego. Walnął miną jak obuchem a dalej zadziałały magnesy przytwierdzając się nawet do obłej powierzchni. Bestia albo tego nie zauważyła albo miała zbyt wielki rozpęd aby zdążyć na to jakoś zareagować bo biegła dalej z przyczepioną dodatkową tuleją do swojego korpusu.




https://i.imgur.com/ccvCqt2.jpg


- Ognia! - krzyknął Mayers widząc, że Dingo został z tyłu za bestią. Wciąż blisko celu jaki obrali ale był pewny ich strzeleckich umiejętności. Ci otworzyli ogień ze swoich szturmówek. Wojskowe triplety krzesały iskry na powłoce bestii, czasem krzesały iskry ale coś tam też jej odłupywały i coś od niej odpadało. Nawet trysnął jakiś niebieskawy płyn przez co wyglądało jakby poczwara zaczęła krwawić. A jednak Italiano albo zamarł na moment za długo gdy zorientował się, że bestia jego obrała na cel albo do końca liczył na wybuch miny lub wymierny efekt tego strzelania. Zdążył zasłonić się karabinem jaki stwór chwycił w swoją metalową paszczę i zakleszczył w niej. Zaś żołnierz nie miał już nic przeciw łapie z mechanicznymi szponami jakie chlasnęły go na odlew z miejsca powalając. Italiano wrzasnął gdy padł jak ścięte drzewo. Stwór może by go wykończył ale właśnie wówczas wybuchł granat kumulacyjny zamocowany przez Dingo. Struga roztopionej plazmy trafiła w trzewia maszyny przepalając się przez nie jakby były z papieru. Mechanoidem wstrząsnęło jakby zbierało mu się na wymioty albo zamierzał się rozpaść. Zamiast tego okręcił się wokół własnej osi i nadwyrężona drugą rakietą Mike’a noga ukręciła się i potwór runął na ziemię tuż obok powalonego Italiano.

- Zabierzcie go! - kapitan krzyknął do Ricky’ego i Denisa. Ci podbiegli do powalonego kumpla i złapali go za ramiona. Każdy za jedne chcąc go odsunąć poza zasięg szponów potwora. Ten okazał się jednak szybszy. Uniósł swoje metalowe szpony i przyszpilił żołnierzowi nogę do podłogi. Italiano zawył od tej nagłej fali bólu. W sukurs przyszedł im Dingo. Doskoczył do potwora i na jej łbie umieścił drugą i ostatnią magnetyczną minę jaką zabrał z wozu. Potwór albo poznał się na zagrożeniu albo po prostu zaatakował kolejnego przeciwnika. Sieknął bowiem nogę Indianina rozpruwając ją i powalając na podłogę tak samo jak przed chwilą jego kumpla. Dingo krzyknął krótko ale wrzaskliwie. Tym razem Donnie rzucił mu się na pomoc a, że stwór go nie przyszpilił to jakoś go odwlókł poza zasięg jego szponów. Monstrum zaczęło pełzać w ich stronę ale kapitan mając już teraz czyste pole ostrzału rozkazał dać ognia. Osłabiona drużyna komandosów i tak miała ogromną siłę ognia więc waliła po pełzającym celu ile popadnie. A chwilę potem wybuchła druga z min Dingo i ten straszny przeciwnik wreszcie padł i ostatecznie znieruchomiał.




Czas: 2054.10.01; cz; zmrok; 18:40
Miejsce: okolice Sioux Falls; na pn od miasta; umocniona farma; wnętrze farmy
Warunki: chlewnia; na zewnątrz jasno, pogodnie, chłodno, łag.wiatr



Thunderbolts i Doktorek



- Tutaj są. - porucznik Złotych wskazał na jedne z drzwi swojemu dowódcy. Spóźnili się na rozwałkę tej metalowej pokraki. Okazało się, że ta najkrótsza droga była najdłuższa. Najpierw zamknięte drzwi, potem jakieś barykady, potem jakieś składy, warsztaty, cholera wie co. Jak wydostali się z tego labiryntu to zdążyli oddać tylko kilka salw do tego rzeźnika. Większość sprawy załatwili Czerwoni. Ale za to Złoci przejęli coś ciekawego. I teraz mogli pokazać to Krótkiemu. Ten wszedł do czegoś co wyglądało na mieszaninę gabinetu lekarskiego, pokoju sypialnego i jakiejś graciarni. Od razu wiedział o co chodzi. O tych trzech co stali z rękami na ścianie pilnowani przez dwóch Złotych.

- Coście za jedni? - Krótki nie miał dobrego humoru. Zostawił Italiano i Dingo pod opieką Dona. Teren był zabezpieczony. Niebiescy dokończyli sprawdzanie farmy, głównie tego czerwonego budynku. Meldowali o dwóch pobitych tubylcach i jednym co się poddał. Można było więc już sprowadzić z kościoła resztę zwykłych gliniarzy i medyków. Komendant powiedział mu przez radio, że dwie karetki będą lada chwila. Zdziwił się czemu tylko dwie.

- Nie, nie panie komendancie, dwie to stanowczo za mało. Z dziesięć albo i więcej. Tu jest mnóstwo ciał. - pokręcił głową zastanawiając się skąd pomysł aby do operacji tej skali przydzielić tylko dwa ambulanse. No i wtedy Złoci powiadomili go, że mają kogoś i przyprowadzili tutaj.

- Cześć. Jestem Albert ale wszyscy mi mówią Doktorek. Chciałem tylko zgłosić, że nie miałem z tym nic wspólnego. Jestem tylko naukowcem. Ci bandyci mnie porwali i zmusili do współpracy. - powiedział koleś który w tych okularach i nieco rozwichrzonym włosem faktycznie nie wyglądał zbyt groźnie. I na naukowca. Krótki jednak dojrzał zdumione spojrzenia tych dwóch co aż odwrócili głowy od ściany aby na niego spojrzeć.

- A ta maszynka? To twoje dzieło? - facet w czarnej kominiarce i wojskowym hełmie z czarnym kamuflażu wskazał kciukiem na drzwi przez jakie wszedł.

- Tak, to moje dzieło. Fantastyczne prawda? Istna maszyna do zabijania! Ale, ale! Ja to może zbudowałem ale tutaj rządzi Świniak. Taki spaślak, może go spotkaliście. To on za tym wszystkim stoi. On tym wszystkim sterował. Ja nie mogłem nic zrobić. On działał kompletnie bez kontroli. - pucołowaty doktor w białym kitlu tłumaczył im z rozżaloną miną, że nie miał nic wspólnego z tym co się stało za ścianą.

- Aha. Bez kontroli mówisz. Ale widzę, że nieźle się tu urządziłeś. Doktorku. - Krótki podszedł do łóżka bo jeden ze Złotych wskazał mu na coś. Cienka, czarna tasiemka. Ale jak odsłonił kołdrę okazało się, że to biustonosz. Zaś przy samym łóżku dostrzegł skórzane kajdany.

- A to… No cóż, trzeba było sobie jakoś radzić w tej niewoli. No podsyłali mi chętne panienki no to co? Miałem je spławiać? - zapytał raczej retorycznie i uśmiechnął się nawet dość sympatycznie. Chyba ten uśmiech sprawił, że kapitan Mayers podjął taką a nie inną decyzję. A może to te pęta. Albo ta rzeźnia za ścianą. Albo Tarzan co nawet nie był pewny czy jeszcze żyje. Tak, pewnie wszystko po trochu.

- Donnie? Jak tam Dingo? Może być na chodzie? Przydałby mi się teraz. - kapitan w kominiarce wywołał swojego głównego sani przez radio. A oczami wodził po tym zagraconym pomieszczeniu.

- Żyje, będzie kulał ale da radę. Dałem mu szprycę ale jeszcze nie odpłynął. - odparł sani wciąż klęczący wciąż przy Italiano. - A Italiano ma fart. SAPI na nim pękła ale przejęła główną siłę uderzenia. Została ta noga. Właśnie ją sprawdzam. Mówili ci kiedy mają być te karetki? - wyszczekany porucznik jak już się sytuacja uspokoiła to mógł sie zająć swoją fuchą sanitariusza. I się zajmował ale jednak wsparcie innych medyków by mu się przydało.

- Komendant mówił, że zaraz będą. To podeślij mi tutaj Dingo. Mam robotę dla niego. - coś w głosie Mayersa sprawiło, że porucznik jaki właśnie grzebał w rozprutej nodze kumpla zmrużył oczy. Stojący obok Jessie i leżący Dingo też to wyczuli. Kapitan szykował komuś coś paskudnego. I do tego potrzebny był mu Dingo.

- Już idę szefie. Zaraz tam będę. - Indianin wyciągnął dłoń do Werdena, ten pomógł mu wstać i jęknął podnosząc się do pionu. I tak na trzy nogi poszli tam gdzie zaprowadził ich jeden ze Złotych.

- Co jest? - zapytał Dingo gdy wciąż wspierając się na Werdenie spojrzał pytająco na Krótkiego. Ten gestem kazał wyjść trójce z trzeciej drużyny. Zostali sami czerwoni. Wtedy Mayers wyjął pistolet i bez wahania strzelił w potylicę jednego ze stojących tam mężczyzn. Pozostała dwójka wzdrygnęła się, ten drugi zdążył się przestraszyć gdy kolejny pocisk prześwidrował mu głowę. Na podłogę osunęły się dwa bezwładne ciała a na ścianie zostały dwa krwawe kleksy upstrzone szarawą masą i drobinkami bieli. Na Alberta też trochę tego spadło ale nawet się nie wzdrygnął. Przeciwnie. Uśmiechnął się serdecznie.

- O tak, należało im się! To byli podli ludzie. Cieszę się, że pan jest rozsądnym i racjonalnym człowiekiem. Nie działajmy pochopnie! Taki geniusz jak ja może wam się bardzo przydać! Nawet nie zdajecie sobie sprawy jakie rzeczy odkryłem! - zaśmiał się wesoło przeczesując palcami swoje rozkołysane włosy.

- Oczywiście Doktorku. - zgodził się kapitan i schował pistolet do kabury. Dingo i Jessie wciąż czekali już czując na co się zanosi. Chociaż ten obcy nygus chyba jeszcze nie zdawał sobie sprawy bo jak zobaczył schowaną broń i spokój oficera jaki tu dowodził uśmiechnął się jeszcze bardziej.

- Dingo porozmawiaj z tym panem. Możesz użyć maczety. - Krótki zwrócił się do swojego kulejącego podwładnego. I widział jak w jego oczach rozjaśnia się błysk krwiożerczej radości. Tak rzadko szef mu pozwalał użyć maczety! A tu nareszcie! Nawet noga go jakby mniej przestała boleć! Z lubością sięgnął po znajomą rękojeść maczety i wyjął ją z pochwy.

- A to Doktorku jest Dingo. Moja maszyna do zabijania. Jak ma maczetę w ręku też działa kompletnie bez kontroli. Chodź Jess. Panowie muszą poważnie ze sobą porozmawiać. - Krótki machnął ręką na łącznościowca i obaj wyszli z gabinetu zamykając drzwi na klamkę. I stanęli kilka kroków dalej. Po chwili dało się słychać krwiożercze wrzaski tego dialogu jaki ich kumpel zaczął z Doktorkiem.

- Nie mogłeś go po prostu rozwalić? Jak tamtych? - zapytał cicho Werden obserwując pobojowisko.

- Mogłem. Ale dla takiego psychola to byłoby zbyt proste. A i Dingo musi mieć coś z życia. Jak kogoś zmaczetuje to potem robi się na jakiś czas spokojniejszy. - Krótki w takich chwilach mógł zrozumieć dlaczego ludzie palą szlugi. Teraz właśnie by chętnie zapalił.

- O. A to nie Betty? Co ona tu robi? - przechodzący obok Denis ze zdziwieniem rozpoznał szatynkę w okularach. Jego dowódca też był nie mniej zaskoczony. Zwłaszcza, że była w cywilu więc chyba nie przyjechała tu służbowo. Miała jednak lateksowe rękawiczki na dłoniach i przyprowadziła kilku policjantów. Szła przez to pobojowisko czasem coś wskazując albo mówiąc do tych swoich gliniarzy. Widząc to Steve podszedł do niej.

- Cześć Betty. To ja, Krótki. Co tu robisz? - odezwał się zdając sobie sprawę, że może go nie rozpoznać w tej kominiarce i bez żadnych naszywek z nazwiskiem.

- Selekcję rannych. Matko Steve, co tu się stało? Jakby tu kombajn kosił. - odparła okularnica. Czuła tą znajomą presję. Przybyła za wcześnie. Albo za późno. Jakby była wcześniej może by się kogoś udało uratować. Jakby była później miałaby czyste sumienie, że już nic się nie da zrobić.

- Coś takiego. Spóźniliśmy się. W czymś ci pomóc? - skrzywił się gdy znów wróciła mu ta natrętna myśl o pozostawieniu na miejscu chociaż jednej drużyny swoich ludzi. Mogło to wyglądać całkiem inaczej.

- Tak. Możesz mi wyselekcjonować i przysłać wszystkich sani ze swoich ludzi? Przydałby mi się każdy paramedyk. I pokieruj proszę mnie tam gdzie są jacyś ranni. Jak lżej to ich gromadźcie przy swoich wozach. Jak nie mogą się ruszać to pokażcie mi gdzie. - okularnica odparła bez wahania jakby co dzień zajmowała się takimi właśnie rzeczami. Steve skinął głową i przez radio wezwał wszystkich sanitariuszy tutaj. Ufał Betty na tyle aby oddać ich pod jej komendę. Niemniej coś mu się tu nie zgadzało.

- A gdzie masz swoich paramedyków? Gdzie ambulanse? - zapytał orientując się, że coś nie widzi tutaj facetów w białych fartuchach i odblaskowych kamizelkach. Nie wiedział co się dzieje na zewnątrz ale nie słyszał też wycia syren nadjeżdżających karetek. Przyjechały na cicho czy jak?

- Zaraz przyjadą. Na razie mam tylko tych panów co zgodzili mi się na ochotnika pomóc. A teraz wybacz Steve ale muszę wracać do roboty. - powiedziała dając znak, że na teraz woli skończyć rozmowę. Sama ruszyła w miejsce tej jatki. Serce jej się krajało jak widziała, że większość ofiar należy do takich gołąbeczek jak jej Księżniczka czy Amy. Co za biedactwa! A w nozdrza wwiercał się ten zapach krwi. W takim stężeniu, że właściwie był to już smród. Podobnie uszy drażniły te dogorywające, agonalne oddechy rozprutych i poszarpanych ludzi. Widziała zielone twarze policjantów. Owszem, byli ochotnikami a jako policjanci przeszli kurs pierwszej pomocy. Widząc, że sytuacja na farmie staje się tragiczna skrzyknęła ich jeszcze w kościele a oni niesieni impulsem braterstwa i chęci pomocy zgodzili się przyjechać razem z nią. Bo przez to cholerne zaniedbanie o zaplecze medyczne nie było na miejscu ani jednej karetki. Ani jednej! Za to miała ochotę oczy wydrapać komendantowi który do tego dopuścił. Ale na razie miała ważniejsze rzeczy do zrobienia. Ustabilizować tak najwięcej rokujących na przeżycie pacjentów ile się da. Już słyszała syreny więc odsiecz była blisko. Ale na razie była sama i miała tylko tą improwizowaną pomoc policjantów. Wkrótce też Steve przysłał swoich sanitariuszy i ci już byli znacznie bardziej użyteczni. A jeszcze potem przyjechały załogi pierwszych dwóch karetek które na jej prośbę z taką niechęcią wezwał komendant.




Czas: 2054.10.01; cz; zmrok; 19:50
Miejsce: okolice Sioux Falls; na pn od miasta; umocniona farma; stary kościół
Warunki: wnętrze karetki; na zewnątrz zmrok, pogodnie, chłodno, łag.wiatr



Ramsey i Betty



- Trzymaj się Betty. Dzięki za pomoc. - Ramsey pozdrowił pielęgniarkę jaka wsiadła do ostatniej odjeżdżajacej karetki. Ambulanse zrobiły już swoje i teraz jak na ziemi już było bardziej ciemno niż widno a nad głowami był nawet ładny zachód Słońca wracały w stronę miasta. Kogo miały zabrać do szpitali to zabrały. Najpierw tych na ostry dyżur, potem tych lżej rannych a w końcu tych z jakimi już nie trzeba było się spieszyć. Do ostatniej wsiadła szatynka którą kilka godzin temu zgarnął spod jej domu. Nie miała własnej fury tutaj to chętnie skorzystała z podwózki.

- Nie ma sprawy Ramsey. Ty też się świetnie dzisiaj spisałeś. I Dina. Oboje byliście wspaniali. Aż trudno policzyć ile żyć dzisiaj uratowaliście. - jak na surową siostrę przełożoną Gibs uśmiechnęła się zaskakująco miło i ciepło. Jakoś mu to pomogło. Pozdrowił ją ręką też się nieco uśmiechając i zatrzasnął drzwi. Westchnęła. Siedziała oparta o burtę wozu na składanym krzesełku. Czuła nieme pytanie u sanitariusza jaki siedział bliżej szoferki. Nie znała go. Większość karetek wezwano z wojskowego szpitala to ich tak nie znała jak tych ze swojego. Nie było się co dziwić. Przecież wezwano ich do mundurowych.

- Robiłaś już to wcześniej? - sanitariusz był młodszy od niej. Teraz dotarło do niej, że to był jeden z tych co przyjechali w tych dwóch pierwszych karetkach. Jakoś nawet nie zwróciła wcześniej uwagi z kim teraz tu wsiada. Pytał trochę tak jakby wiedział jakiej spodziewać się odpowiedzi. Cichym, ostrożnym tonem. Jakby nie chcąc naruszać spokoju zmarłego. Właściwie zmarłej. Młoda dziewczyna, leżała pod prześcieradłem. Potężne szpony wyrwały jej dolne żebra, mostek i wyrywając wnętrzności z brzucha. Jedna z wielu jakie zabrali w podobnym stanie z tej pierdolonej jatki.

- Mogę zapalić? - zapytała cicho gdy potwierdziła ruchem głowy odpowiedź na jego pytanie. Zgodził się bez wahania. Właściwie to nie powinno się palić w karetce. Ale do cholery po tym co tam widział… Jak ona dawała radę? Matko jak mu ulżyło, że to nie na niego spadnie decyzja o tej selekcji. Nienawidził tego. Uważał to za jedną z ciemnych wad jego zawodu. Ale na szczęście nie zdarzało się to zbyt często. Czasem jakiś wypadek czy strzelanina. Ale czasem. A dziś jak dostali wezwanie do strzelaniny na dwie karetki to już poczuł igiełkę niepokoju co zastaną na miejscu. Ale jak dojechali na tą farmę, jak weszli na tą rzeźnię…

- Napiłabym się. Masz coś? - powiedziała równie cicho wydmuchując dym z papierosa jak smok. Znów się nie wahał. Alkoholu też nie powinno się pić, zwłaszcza na służbie. Ale ona przecież nie była z załogi ambulansu. Wstając i podchodząc do jednej z szafek pod sufitem zastanawiał się kim była. Ubrana była w cywilne ciuchy. Ale musiała już robić to wcześniej. Wszyscy jej słuchali. On też. I dobrze! O matko jak mu ulżyło, że to ona się zabrała za zarządzanie tym syfem! Decydować komu udzielić pomocy w pierwszej kolejności. A komu później. Komu dać szansę na przeżycie. A komu ją zabrać. Zwłaszcza, że nie chodziło o jakichś meneli czy gangerów. Tylko o młode, ładne dziewczyny i mężnych komandosów. Potem już było łatwiej bo przyjechały inne załogi ze szpitali. Ale na początku to była ich czwórka i ci sani od boltów. Swoją drogą pierwszy raz ich widział z bliska i przy robocie. Naprawdę fachowcy. Nawet z tego wszystkiego nie było kiedy z nimi pogadać. No i ona. Ta okularnica o kasztanowych włosach co teraz odkręciła butelkę whisky i pociągnęła z niej łyk. A potem znów zaciągnęła się szlugiem.

- Jak ty to robisz? Ja bym chyba nie mógł. I to jak było tyle ciał… A nie jedno czy dwa, czasem cztery. - powiedział cicho patrząc na palącą papierosa kobietę. Trzymała go w jednej ręce a butelkę w drugiej. Patrzyła martwo gdzieś w dal, poza burtę ambulansu.

- Mógłbyś. Po prostu trzeba robić swoją robotę. I nie oglądać się za siebie. Jak zaczniesz to to cię zniszczy. - powiedziała wydmuchując kolejną chmurę dymu. Czuła się pusta. I wypalona. Zmęczona. Chciała wziąć prysznic u siebie. A potem walnąć się na swoje wielkie łóżko i spać do rana. Nie myśleć o tym co się stało na tej cholernej farmie. Ani o tym, że to łóżko znów będzie puste. Pociągnęła kolejny łyk z butelki.




Czas: 2054.10.01; cz; zmrok; 19:55
Miejsce: okolice Sioux Falls; na pn od miasta; umocniona farma; stary kościół
Warunki: wnętrze karetki; na zewnątrz zmrok, pogodnie, chłodno, łag.wiatr



Ramsey



Właściwie mógłby odwieźć Betty do domu. Ale miał tu jeszcze sprawę do załatwienia. A nie był pewny czy ją za nią nie zamknął. Więc wrócił do swojego wozu i wyjął ze schowka mały, kanciasty przedmiot. Spojrzał na niego ale w zapadających ciemnościach niewiele było widać. Poza jaśniejszą plamą pośrodku czarnego prostokąta. Ale wiedział co tam jest. Znał go na pamięć. Detektyw Clint Ramsey, numer odznaki 58797. Schował ją do kieszeni spodni, zamknął drzwi i ruszył do głównych drzwi starego kościoła. Odnalazł tego kogo szukał.

- Panie komendancie. - odezwał się aby zwrócić na siebie jego uwagę. Ten odwrócił się i spojrzał na niego nieprzychylnym wzrokiem. Detektyw odwzajemnił mu się tym samym.

- To wszystko twoja wina. Ta cała rzeźnia to przez ciebie! To ty nas tam posłałeś! To ty nie chciałeś czekać na Thunderbolts! - miał zamiar mówić spokojnie ale szybko go poniosło i za każdym oskarżycielskim ruchem palca mówił coraz głośniej aż wreszcie praktycznie zaczął krzyczeć więc stali się widowiskiem dla wszystkich co tu byli.

- Detektywie Ramsey proszę zachować spokój! W końcu jest pan detektywem! I przypominam panu, że słyszeliśmy strzały na farmie tuż przed zaczęciem akcji! A rozpoznanie farmy to było pańskie zadanie! Pańskie i Mayer! To przez was nie mieliśmy pojęcia o tym co tam się czai! - komendant zrewanżował mu się tym samym. Przypomniał mu kto tu rządzi i kto tu nie dopełnił swoich obowiązków.

- Wal się bucu! Nie będę gliną póki jesteś na stołku! Odchodzę! - wrzasnął rozjuszony detektyw i wyjął z kieszeni swoją odznakę wciskając ją w pierś komendanta. Ten spojrzał na to co ten mu wręczył. Ten moment detektyw wykorzystał aby zdzielić go z główki w twarz.

- To za Tima! - wrzasnął tracąc panowanie nad sobą Clint. I chyba nie tylko komendanta zaskoczył, że go jednak trzasnął. - A to za jego chłopaków! - walnął go drugi raz, tym razem w żołądek. Komendant upadł i zalał się krwią z rozbitego nosa. Łysol na tym jednak skończył. Odwrócił się i ruszył napięcie w kierunku wyjścia.

- Już po tobie Ramsey! Jesteś skończony! Bez odznaki jesteś nikim! Zwykłym śmieciem! - krzyknął za odchodzącym facetem w dżinsowej kurtce ten w granatowym mundurze. Sam zaś wstał i zaczął szukać czegoś do zatamowania krwawienia. Podniósł głowę dopiero jak zauważył, że podeszła do niego Mayer. Wciąż była w dżinsowej koszuli, tyle, że zdjęła już kevlarową kamizelkę jaką nałożyła przed powrotem na farmę. A policjantka była nieco oszołomiona po tym wszystkim co się stało na akcji. Kojarzyła jak Betty z nią chwilę rozmawiała, że może być w lekkim szoku. Ale ta scysja między komendantem a detektywem jakby wyrwała ją z tego odrętwienia. Podeszła do stołu jaki robił za biurko komendantowi.

- To moja wina? Nasza? Że nie znaleźliśmy tej pokraki? Tak? - zapytała a komendant widział, że chociaż niby mówiła spokojnie to nozdrza jej chodzą w tę i we w tę a usta ma zaciśnięte w wąską linię. Była wściekła. Rozpoznał to i gorączkowo szukał jakiegoś wyjaśnienia. Żałował, że nie są w gabinecie. Temu Ramsey’owi to chciał dopiec za ten strzał a poza tym z nim zawsze były jakieś problemy. Ale i Mayer też potrafiła dowalić. I szczerze mówiąc dlatego zwlekał z udzieleniem odpowiedzi. Nie chciał oberwać drugi raz tego wieczoru.

- Widzę, że tak. Świetnie. W takim razie ja też odchodzę. - powiedziała zimno i ruszyła do łazienki gdzie przed misją Betty pomagała jej się ogarnąć i w ogóle dodała jej otuchy. Prawdziwy anioł z tej okularnicy. Nawet jak tak wpadła jak po ogień zanim wróciła na farmę to też jej pomogła. A musiała wrócić bo tu zostawiła swoją torebkę. A w niej miała swoją odznakę. Nie brała jej na farmę ale teraz już mogła.

- Panie komendancie. - do komendanta z drugiej strony podszedł jeden z młodszych detektywów. Spojrzał w jego stronę zirytowany i zły. Co oni sobie myślą?! Że specjalnie ich tam posłał?! Skąd miał wiedzieć to tam jest?! Kto mógł przypuszczać?!

- Tak Delgado? - zapytał zwracając się do niego z irytacją. To nieco stropiło młodego policjanta w brązowej marynarce.

- Ja też rezygnuję. Inaczej to sobie wyobrażałem. I uważam, że nie powinien się pan pojawić na pogrzebie naszych kolegów. To byłoby niestosowne. - powiedział młody detektyw i chociaż głos mu drżał a mina sprawiała wrażenie jakby się obawiał reakcji na swoje słowa to jednak zachował spokój. I spokojnie, cicho położył na stole swoją odznakę. Tego to się komendant kompletnie nie spodziewał. Ramsey, wiadomo, zawsze impulsywny i robił po swojemu pakując siebie i policję w kłopoty. Mayer charakterna i była twardą babką, nie straszne jej były bójki w barze czy samotne patrole na motorze. No ale Delgado? Ten siuśmajt? Ten szaraczek co wszyscy starsi traktowali go z przymrużeniem oka? Obserwował teraz jego brązowe plecy jak zmierzają do wyjścia tak samo jak przed chwilą Ramsey. Chociaż o wiele spokojniej. Za to zastąpiła go wracająca Mayer.

- I, żeby nie było, że żartowałam. - powiedziała policyjna motocyklistka i z nieukrywaną irytacją cisnęła swoja odznakę na stół. Nie miała ochoty podchodzić bliżej. W zamian odwróciła się napięcie i wymaszerowała w ślad za zbuntowanymi kolegami.




Czas: 2054.10.01; cz; zmrok; 20:30
Miejsce: Sioux Falls; centrum; apartamentowiec; mieszkanie Betty
Warunki: wnętrze mieszkania, jasno, ciepło, cicho; na zewnątrz zmrok, pogodnie, chłodno, łag.wiatr



Betty i Gołąbeczki



- Może coś się stało? Wiecie jaka Betty jest poukładana. Ona nigdy się nie spóźnia. - Amelia siedziała w kuchni obok Shauri na jaką zdawała się mieć uspokajający i terapeutyczny wpływ. Ta nieobecność gospodyni zaczynała być niepokojąca. Zawsze wracała jak w zegarku. Trochę po 15-tej, do 16-tej to już była w domu. A tu dziś minęła 15-ta i 16-ta i jej nie było. O 17-tej też nie ani o 18-tej. Amelia zastanawiała się co się mogło stać. Zachowała obiad dla okularnicy tak jak dla dziewczyn z “Dragon Lady”. One same wróciły po 19-tej a Betty dalej nie było.

- Nie wiem. Może pojechała do dziewczyn? Mówiła coś takiego? Albo Lamia? - jak Madi wróciła do domu też nie spodziewała się, że okularnicy może nie być. Sama nie kojarzyła nic aby coś mówiła wcześniej, że wróci dzisiaj później. Zwykle jak wracały z Laną do domu to Betty już od dawna tu była.

- Może to coś w szpitalu? Mieli wypadek czy zastępuje kogoś. Takie rzeczy się zdarzają. - Lana spróbowała z innej strony. Może to coś ze szpitalem? Jakiś ostry dyżur albo ktoś się pochorował.

- Bez sensu. Zostawiła furę pod domem to wygląda jakby wróciła ze szpitala. Ale nie dotarła do domu. Mogę pojechać do niej do szpitala i zapytam co jest grane. - Diane główkowała razem z nimi. Nawet była gotowa przymknąć oko na wezwanie policji. Sama oczywiście by się do tego nie zniżyła.

- Można spróbować. To już byś mogła pojechać do dziewczyn. Może one coś wiedzą. - Madison popatrzyła na kumpelę pytająco. Wczoraj co prawda baraszkowały wspólnie u dziewczyn jak robiły otrzęsiny Eve jako nowemu Kosmicznemu Kociakowi no ale też jakoś nie świtało jej aby coś było mówione na temat dzisiejszej nieobecności Betty. A tu już ciemno się zrobiło, po 20-tej było, niedługo 21-sza będzie to może naprawdę ktoś ją porwał spod domu czy co. Więc jak jeden mąż spojrzały ku wylotowi kuchni gdy dał się słyszeć chrobot zamka. I zaraz potem odgłos otwieranej klamki i kroki przechodzące przez próg. I jak jeden mąż rzuciły się we trzy ku salonowi. Tylko Amelia nie chcąc spłoszyć Shauri zeszła w cywilizowany sposób i machnęła jej głową aby podążyć za koleżankami.

- Oh moje gołąbeczki! - rozpromieniła się gospodyni wreszcie wracając do domu. A gołąbeczki uściskały ją ale trochę się zdziwiły jak wróciła do nich z piersiówką herbacianego płynu w dłoni.

- Gdzie byłaś? Coś się stało? - zapytała Madi odbierając podaną butelkę. Betty gdzieś zabalowała? Z kimś? To było do niej niepodobne. Masażystka spojrzała po koleżankach nie wiedząc co o tym myśleć. Rehabilitantka podała butelkę Lanie a sama uklękła pomagając ich królowej zdjąć buty i nałożyć ulubione bambosze w tygrysie paski.

- Musiałam dłużej zostać w pracy. W terenie. Miałam wezwanie. Zgarnęli mnie spod domu. Nawet nie miałam jak wam powiedzieć. Mogę was prosić o kąpiel? Przygotujecie mi? - powiedziała chwilę po prostu stojąc, patrząc na te młode wyczekujące twarze kobiet i ją to wzruszyło. To zaniepokojenie o nią w ich twarzach, głosie, spojrzeniu. Martwiły się o nią. To było miłe. Rozlewało się ciepłem gdzieś wokół serca. Jak im miała powiedzieć o tych wszystkich okropnościach jakie wydarzyły się dzisiaj na farmie?

- Ja się tym zajmę. - zgłosiła się Amelia i ruszyła w stronę łazienki aby napompować i nagrzać wody na kąpiel. Shauri po chwili wahania podążyła za nią. Pozostała czwórka zaś wróciła do kuchni.

- A to? - czarnowłosa Indianka wskazała na butelkę whisky. Pozostałe też niemo wsparły to pytanie. Bo jakoś butelka herbacianych promili niezbyt im się kojarzyła z pracą pielęgniarki. Zwłaszcza tak surowej i z zasadami jak ich jej królewska mość. Gibbs zdała sobie sprawę, że pewnie i tak się dowiedzą. Przecież to będzie afera na całe miasto.

- Pojechałam jako wsparcie medyczne do akcji policji. I Thunderbolts. Znaleźli Świniaka i jego bandę. Rozwalili ich. Ale zginęło wielu policjantów. I zakładniczek. Z boltów niewiele strat. Chociaż Dingo i Italiano zostali ranni i pewnie trafią do szpitala wojskowego. - wyjaśniła im w krótkich zdaniach gdzie była przez drugą połowę dnia. I widziała szok i niedowierzanie na ich twarzach.

- A Steve?! - zapytała szybko Madison o tego najważniejszego dla nich bolta.

- Nic mu nie jest. Wyszedł z tego cało. Rozmawiałam z nim przez chwilę tuż po akcji to wiem, że nic mu nie jest. Powiedział mi o Dingo i Italiano. Ale wybaczcie ja ich w tych kominiarkach i całym szpeju bez oznaczeń nie rozróżniam. Ale dużo ich było. Chyba ściągnęli cały pluton. I Ramsey też tam był. Też mu nic nie jest. Właściwie to on dowiedział się gdzie te łachudry mają kryjówkę. - gospodyni opowiedziała swoim gołąbeczkom na te najważniejsze pytania jakie w pierwszej kolejności cisnęły im się na usta. I sądząc po ich reakcji ulżyło im, że tym najbliższym im boltom nic się stało. A potem zasypały ją pytaniami aż nie wróciła Amy mówiąc, że kąpiel jest już gotowa.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić

Ostatnio edytowane przez Pipboy79 : 14-11-2021 o 02:17. Powód: Edyta linku do fotki.
Pipboy79 jest offline