Wątek: WFRP 2ed - III
Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-11-2021, 11:45   #130
Bielon
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Ciepły kąt, suchy, był wszystkim czego, po tym co ostatnio doświadczyli, potrzebowali. Ciepło bijące z glinianego pieca przyjemnie rozleniwiało zamieniając zmarznięte skorupy odzieży w wilgotne szmaty. Było jednak na tyle ciepło, że mogli się rozdziewać. Przestraszona chłopka, która przedstawiła się Iga, wyraźnie zdumiona wręczoną jej monetą, szybko zagoniła smarki na piętro poddasza, gdzie musiała być wspólna izba sypialna, oddając gościom kuchnię i jadalnię w jednym. Na odchodnym postawiła na stole misę z kaszą, chłodną już, ale za to pełną. Bochen chleba, częściowo już skrojony, dopełniał wykwintny posiłek, ale nie grymasili. Mieli w sakwach co nieco, krasnoludy też im przecie nie szczędzili własnej strawy. Z pełnymi brzuchami, w cieple domowej izby, myśleli już tylko o tym by choć chwilę spokojnie odpocząć. Jakaż to była odmiana od wusterburskich zgliszczy i piwnicznej nory. Dopiero teraz, mając dach nad głową i piec grzejący całkiem całkiem, dostrzegali tę różnicę.

Dzieciarnia z góry zerkała przez otwór, ciekawa wszystkiego co robili goście, ale posłuszna nakazowi Ingi nie naprzykrzała się gościom. Theo w spokoju mógł obejrzeć rany i z miłym zaskoczeniem stwierdził, że żadna z nich się jątrzy. Ciała, co było zdumiewające nawet dla niego, goiły się szybciej niżby powinny w warunkach w jakich przebiegała rekonwalescencja jego pacjentów, ale nikt nie miał zamiaru na to narzekać. Theophrastus obejrzał wszystkich a na końcu i siebie. Dopiero wówczas przypomniał sobie Ingwara i jego lordowską mość. Z niechęcią, kierowany poczuciem obowiązku, medyk podniósł się i obwieszczając kompanom dokąd idzie, odział się w mokre już łachy i ruszył do sąsiedniej chałupy. Kilku krasnoludów krzątało się w obejściach i przy stajni naprawiając chłopskie ogrodzenie, ostrząc broń, majstrując coś przy zawiasach wrót stodoły. Reszta siedział przy ogniskach gaworząc w swoim szorstkim, gardłowym języku. Ktoś mrukliwie nucił jakąś pieśń. Nie zatrzymywał go nikt, raz tylko któryś z „walczących” ze sztachetami khazad pozdrowił go gestem. Jeśli krasnoludy planowały jakąś zdradę, skrzętnie to ukrywały.

Ingwar drzemał wsparty o ścianę, kiedy Theo odwiedził go w chłopskiej chacie. Zbudził się niemal od razu i na poły przytomnym wzrokiem wodził po izbie kiedy Theo zamykał drzwi. Otwarte palenisko słabo oświetlało ciasną izbę w której pod ścianą było legowisko w którym barłożył się kosmaty chłop z dwoma babami, czeredą dzieciaków, dwoma psami i kotem. Tylko kot podniósł się z miejsca i błyszczącymi oczyma obserwował przybysza jeżąc sierść.

-To ty medyku. - na poły spytał, na poły stwierdził Ingwar, który ogarnął się wcale szybko. Theo podszedł do leżącego lorda sprawdzając puls i stan ogólny pacjenta.

-Sprawdzić przyszedłem co z nim. - cicho, by nie budzić gospodarzy, powiedział medyk sprawdzając oddech leżącego na ławie lorda. Zdawało się, że oddycha głęboko i spokojnie, twarz miał zaróżowioną i tylko krwawe nacieki na twarzy pozostałe po operacji Theophrastusa, wskazywały na to, że odniósł poważną ranę. Bandaża nie zdejmował świadom tego, że lepiej póki co było zostawić ranę samej sobie. Lorda zdawał się być chłopem na schwał i póki mu się nie pogarszało, lepiej było go zostawić w spokoju.

-Chcę wam podziękować. - głos Ingwara łamał się lekko, nienawykły widać do wypowiadanych słów podzięki. - Bez was by sczezł na polu i wilcy by go ogryzali już pewnie. A i to coście mu z głową robili pierwszy raz w życiu widziałem na oczy, a widziałem wiele. Musicie panie być prawdziwym mistrzem w swoim fachu, bo przecie widzę gołym okiem, jak mu się polepszyło.

-Do pełnej poprawy daleko jeszcze, wciąż nie jestem pewien czy znów nie będzie mu się w głowie krew zbierała. Jeszcze nie mogę rzec, czy przeżyje. - Theo wolał być ostrożny w swoich sądach, ale był dobrej myśli. Wiedział jednak, że nie ma nic gorszego niż raz rozbudzona nadzieja, która nagle umiera. - Cerebrum decompression, to trudny zabieg. I to nawet w odpowiednich warunkach. Tu … jeszcze wiele może się wydarzyć, ale… musicie być dobrej myśli. Wyśpijcie się i wy, rano chcemy ruszać, musicie odpocząć.

-Prześpię się, prześpię. Ale chcę byście wiedzieli, że jestem wam wdzięczny i dłużny. - Ingwar przytrzymał rękę medyka, który chciał machnięciem zbyć niezręczne słowa starego sługi. Ich spojrzenia się spotkały i Theo ujrzał w oczach swego rozmówcy łzy. - On mi jak syn panie, jak syn. Życie bym oddał z radością, gdyby to mogło go ocalić. Dla tego jestem wam wdzięczny i wierzcie mi, spłacę swój dług wobec was. Byle byśmy w Teoffen już byli.

-Rano ruszamy, prześpijcie się. - powtórzył Theo niezręcznie uwalniając się z uścisku sługi. Pochylił się jeszcze nad unieruchomionymi w prowizorycznych łupkach nogami rycerza poprawiając mocowania, tu i tam dociągając lub luzując nadmiernie zaciśnięte węzły. Ranny jęknął cicho, ale nie zbudził się. Widać było, że wraca mu zdrowie. Medyk ukontentowany tym co widzi przykrył na powrót lorda futrem i podniósł się. Ingwar poklepał go po ramieniu w podzięce. Theo raz jeszcze przykazał mu się wyspać, po czym wyszedł wracając do kompanów. Dopiero gdy wrócił i obwieścił, że z Lordem Eryckiem i Ingwarem wszystko jest w najlepszym porządku a ranny wraca do zdrowia, podparli wrota ławą i powoli układali się do snu ustalając kolejność czuwania. Wszystkim im potrzebny był spoczynek a ołowiane powieki domagały się swego…



***


Sen spłynął na śpiących niczym całun muślinu. Dobry, kojący, gojący ból i troski. Dający siłę nad ludzkie wyobrażenie. I mimo swej dziwności… dobry…

Wyłom pełen był trupów, które równym zwałem otaczały potężną, ryczącą, rogatą bestię. Wielką nad ludzkie pojęcie, muskularną… piękną. Jej krwawe topory wyżynały krwawe żniwo w szeregach obstępujących ją z każdej strony ludzi powalając ich całymi grupami. Jednak to piękne dzieło, ukoronowanie rzemiosła mordu i rzezi na skalę nigdzie nie spotykaną, nie znajdowało uznania wśród podłych ludzi nie rozumiejących potęgi tego, co widzieli własnymi oczyma. Choć to też nie była do końca prawda. Byli i tacy, którzy podporządkowując się woli bestii, rzucali się na swoich towarzyszy potęgując zamęt. Topór kreślił łuki wyrzynając zarówno jednych i drugich. Silny, mocarny, sprawiedliwy. Niosący ulgę w cierpieniu, łaskawy dla tych których spotykał na swej drodze, bowiem po zetknięciu z nim nic już nie było ważne a wszelkie udręki odchodziły w niebyt jednym rozbłyskiem jaźni. „Jestem Twym Panem, winieneś mi posłuszeństwo i krew! Jesteś mój!” ryczała skrwawiona, piękna bestia magnetyzującymi oczyma zaglądając w głąb duszy. Żądając tego co jej było należne z mocy wszechrzeczy i samego istnienia. Ofiarowując po równi cierpienie ponad ludzkie wyobrażenie i potęgę o nieludzkich wręcz rozmiarach. „Skąpany w mej świętej krwi, zrodzony w boju, błogosławiony spojrzeniem Pana! Błogosławiony braterstwem krwi! Jesteś mój do końca swego istnienia!”







Sen spłynął na śpiących niczym całun muślinu. Dobry, kojący, gojący ból i troski. Dający siłę nad ludzkie wyobrażenie. I mimo swej dziwności… dobry…


***



Budzili się powoli, niespiesznie. Pierwszy raz od wielu tygodni. Ida krzątała się cicho po izbie zastawiając stół podanym serem, jajami i wyjętą skądś słoniną. Na zewnątrz słychać było już krzątające się krasnoludy. Gwar rozmów, jakieś śmiechy, żarty, niezrozumiałe bo wypowiadane w twardym, khazadzkim języku. Zjedli szybko, szybko też się oporządzili świadomi tego, że pośpiech jest wskazany. Dzieciaki zlazły z dołu i z ciekawością zerkały na nich z kąta przy piecu a najodważniejszy, chyba Hunc go matka wołała, odważył się nawet dotknąć topora, który Semen postawił przy stole. Wnet jednak przegoniony ścierką Idy skrył się pośród rodzeństwa i z wypiekami wdał się w szeptaną rozmowę malców. Zebrali się sprawdzając opatrunki, odzież która przez noc zdążyła wyschnąć, przypasując oręż. Na stole zostawili gospodyni drugą monetę i wyszli.

Padało. Tym razem śnieg mieszał się z deszczem zamieniając powoli piargi białego puchu w błotną breję. Wiosna. Czuć ją było w powietrzu, widać też było. W błotnych, burych kałużach w które powoli zmieniał się zaścielający wszystko w koło śnieg. Krasnoludy gotowały się również do wymarszu. Pogaszono ogniska, obok zostawili stos narąbanego drwa. W kilku miejscach widać było, że niektórzy khazadowie z nudów albo z wdzięczności dla kmiotków naprawiło płotki, świeże drewniane sztachety wyróżniały się jasnym drewnem na tle pozostałych, omszałych i szaroburozielonych. Kilku krasnoludów stało na placu wokół którego stały wszystkie chałupy wioski. Wśród nich był ich stary znajomy. Thrmund, dowódca oddziału. Widząc ich, wychodzących z chałupy skinął im głową na powitanie i ruszył w ich kierunku.

-Zbieracie się człeczyny? Dobrze. Wieść przyszła, że po bitwie pod miastem w mieście wszystko jakby zamarło. Ponoć posłano tylko jeźdźców na wszystkie strony, ale tu nikogo nie było. Ale wojsko zbiera się pod Eigenhof do drugiego szturmu. Posłaliśmy już wieść do Rotenbach, nasi nie mieszkając ruszą, by zastąpić im drogę a i my do nich dołączymy. Potem, jak się sprawy wyjaśnią pójdziemy na Wusterburg. Do Rotenbach macie drogę wolną, ale widzicie jaka pogoda. Jeśli szlak nie rozmókł w południe tam staniecie. Chyba że wolicie zostać? Chcecie nam towarzyszyć? - pytanie rzucił do wszystkich, ale wyraźnie spojrzenie wbił w Semena, Gudrun i Eleonorę, choć dziewkom poświęcił mniej uwagi. Nim kozak zdążył odpowiedzieć do rozmowy włączył się Tupik.

-Nie panie McRound. Nie możemy. Każdy z nas ma swoje przeznaczenie, swoją misję. Rozumiecie. Jeden miecz, topór czy łuk nie będzie dla waszego hufca żadnym wsparciem a nasza zwłoka zagrozić może misji. - mówił powoli, poważnie. Mając nadzieję, że krasnolud nie będzie nalegał. O Semena się nie martwił, wiedział że ten nie pali się do bitki.

-Niech tak będzie. Chłopaki pomogą wam z zaprzęgiem i rannym. - Thormund pokiwał głową nie dając żadnego znaku, czy odpowiedź niziołka mu leżała czy też zupełnie odwrotnie. Nim jednak ruszyli się, by sprawić się do odjazdu podszedł do Semena i wyciągnął rękę ku jego toporowi. - Mogę? - zapytał. Kozak po chwili wahania, jeden topór wszak mu już krasnolud sprzeniewierzył, podał oręż khazadowi. Ten ważył go chwilę w dłoni, palcem przejechał po ostrzu, poskrobał paznokciem jakieś ryty na wzmocnionym żelazem trzonku i oddał z uznaniem spoglądając tym razem na Semena. Chwilę zastanawiał się, jakby ważył co rzec. W końcu powiedział. - Zacny, bardzo zacny oręż. Nasza robota, ale tchnięto weń ducha. Mistrz nad mistrze musiał go zrobić. Przedać nie chcecie? - zapytał, ale chyba znał odpowiedź bo uśmiechnął się tylko na kozacką odmowę. - Niechaj zatem ci służy. Noś go dumnie, bo dumna to broń.

Ingwar wyszedł ze swej chaty i skinął na Theo, który ruszył w jego stronę. Wnet stali w progu domu. Inwar sprawiał wrażenie niewyspanego, padająca mżawka też nie dodawała otuchy, bo mieli wszyscy świadomość, że drogi wnet zamienią się w bajora zgoła nieprzebyte.

-Ocknął się nad ranem i do rzeczy nawet gadał. Chciał, byśmy go do Eingenhof wieźli, alem go odwiódł od tego zamiaru. Ranny tam na nic a w tych warunkach nie dojdzie do siebie nawet przy twojej panie opiece.

Thephrastus pokiwał głową przepuszczając w progu krasnoludów, którzy przyszli pomóc wnieść lorda na wyłożone futrami sanie. Konie osiodłano już i zaobroczono. Dwa kransoludy, z których jednym był Gudren Ap Sandrug, ich wczorajszy znajomek z mostowej warty. Jeśli jednak miał gdzieś jakiś uraz do Semena, to krył go głęboko, bo uśmiechał się szeroko. Może jednak nie miał do nich nic.

Ich skromny orszak gotowy był do drogi w kilka pacierzy. Pożegnali się dziękując za chwilę wytchnienia i pomoc. Ale krótko, bo wszak nie mieli tu ni przyjaciół ni wrogów.

Dopiero gdy ruszali, gdy Ingwar zaciął wprzęgnięte do sań wierzchowce, Theo uzmysłowił sobie, że od wczoraj sługa pana na Teoffen traktuje go jakoś inaczej, z szacunkiem.

Jadąc stępa, powoli wyjeżdżając z Podgajów, żagnani byli krasnoludzkimi, wcale licznymi okrzykami. „Wolność! Równość! Braterstwo! Sprawiedliwość!”. I takie tam głupoty. Oni już wolność głodnej zgrai, równość wisielców, braterstwo trupów we wspólnych mogiłach i sprawiedliwość ludową która to wszystko sprawiła widzieli na własne oczy. Ale pozdrawiali życzliwie krasnoludy, bo i też dały im chwilę wytchnienia. Chwilę na sen. Właśnie, na sen.

-Idziemy do samej wsi? Mijał bym, tam są polne drogi, choć mogą być zasypane. Niebawem to wszystko… - Ingwar prowadząc sanie spytał się głośno, kierując do wszystkich swe pytanie i wskazując na skarpy burego śniegu na drodze i poboczu. - … zamieni się w breję i trzeba by łodzi by się przebić do Teoffen. Za Rotenbach był szlak na Browar Bugmana i droga na Teoffen, przez wzgórza. Tamój pewnie ta jaskinia o której panienka mówiła. - To ostatnie zdanie skierował do Eleonory. - Ale to kawał drogi. O zmroku pewnie byśmy dotarli do wzgórz. Baczenie jednak mieć musimy, wiosna idzie co prawda, ale tam lasy gęste. Jak szliśmy hufcem to nie groźne nam wszystko było, ale teraz?

Konie zacięte ruszyły kłusem, przyspieszając wyraźnie. Szlak póki co, był dobrze ubity i nie rozpłynął się jeszcze, choć padający deszcz pomieszany ze śniegiem już robił swoje. Mimo to jechali spokojniej. Odgrodzeni od ewentualnego pościgu z Wusterburga oddziałem krasnoludów, mając przed sobą wioskę zajętą przez krasnoludzkich rewolucjonistów czuli się nieco pewniej. Mogli w końcu w spokoju przemyśleć swoje położenie. Które w ciągu jednego dnia wyraźnie się polepszyło.


***
5k100
.
 
__________________
Bielon "Bielon" Bielon
Bielon jest offline