I ujrzałem! Oto koń trupio blady, a imię siedzącego na nim...
Cholera, znów zapomniałem.
Brzytwą odciął sobie głowę i ramiona.
Duchy i koszmary wyszły patrzeć jak kona.
- Panie, weź pan. Co pan? Gdzie ta apokalipsa co ją obyecali?
- Vincent, nie rób sobie jaj. Obudź się! Twój dom się pali!
- Zostawcie mnie! Chcę umrzeć! nie ważne czy to sen czy jawa!
I nagle w głowie Van Gogha zakiełkowała obawa.
Nie będzie więcej kwiatów?
Ani nocy rozgwieżdżonych?
Żadnych łąk pełnych zapachu?
Czy podróży szalonych?
-Już dosyć! Ja nie chcę! - Vincenta ogarnęła trwoga.
Krzyczał jak opętany, zaczął żałować.
- Czy już za późno? Cały mój dom trawi pożoga...
- Zbudź się Vincencie, jeszcze będziesz malować.
- Czyj to głos? Taki anielski i spokojny - spytał zdziwiony.
- Twój?
- Mój?
- Twój.
- Jak?
- Jesteś szalony.
Van Gogh otworzył oczy, wziął wdech i wstał powoli
Uśmiechnął się też na myśl, że nic go dziś nie boli
Podszedł do szatalugi i...
Złamał ostatnią pieczęć!
Krzyknął demonicznym głosem:
- ODPALAM APOKALIPSĘ FRAJERZY!
Kadr z filmu tym razem. Może ktoś napisze do niego zupełnie inną historię.