Detlef poczuł się jak za dawnych lat, a jego pochmurne zwykle oblicze wyraźnie się rozpogodziło. Zupełnie jakby to niezbyt wykwintne towarzystwo i wspomnienia z dawnych czasów sprawiły, że ubyło mu ze dwie dziesiątki lat albo i lepiej. Tych dawi (i nie tylko, w końcu człeczyny, czy kudłate pokurcze też takimi profesjami się parali) rozumiał i ufał ich rozterkom i emocjom. Oni mówili co mieli na końcu języków, a na końcu języków mieli to co myśleli. Prosto z mostu, czasem wulgarnie, za to bez krętactw i gładkich słówek. Zdał sobie sprawę jak bardzo brakowało mu ostatnio takiego stanu rzeczy. Prostych spraw, zwyczajnych problemów i mnóstwa nieskrępowanej konwenansami radości, opowieści przy kuflu pienistego, wspólnie wznoszonych toastów i wygrażania pięściami nieprzejednanym wrogom.
Po ujrzeniu dna w kolejnym naczyniu poczucie obowiązku wzięło górę i niechętnie zaczął szykować się do opuszczenia tego, jak się okazało, miłego sercu krasnoluda przybytku. Ze względu na brak innych pilnych zadań postanowił jeszcze odwlec koniec biesiady i wypytał pechowego ochroniarza kupca o szczegóły śmierci pracodawcy. Nie obiecywał pomocy w poszukiwaniu sprawców, ale oczy i uszy mógł mieć na podejrzanych osobników pasujących do zdarzenia jak najbardziej otwarte. I powiadomić stołującego w szynku kuzyna o tychże.
Gdy już udało mu się opuścić gościnne progi postanowił wybrać się do kaplicy, o której słyszał od kamieniarza. Droga idealna na przewietrzenie głowy, a możliwość obejrzenia ponoć świetnej jakości architektury umgi była całkiem ciekawa. I te figury thaggoraki, o których wspominał...