“Nie do opisania są uroki i dziwy trójświata naszego.”
Yargazli noktambulista
Przedziwne konstrukcje, mchem i listowiem porosłe, piętrzyły się wokół nich na podobieństwo drzew powalonych. Zaborcza przyroda, napastliwą miłością otoczyła, każden słup, przęsło, czy inszy nadgryziony zębem czasu fragment pradawnych konstrukcji. Pulsująca i kołysząca się na wietrze, soczysta zieleń, tak gęsto otulała porzucone dziedzictwo ludzkiego Imperium, że z trudem można było je odróżnić od drzew i krzewów prawdziwych. Błyszczące ongiś w słońcu stalowe rusztowania, teraz przypominały gałęzie drzew, porywistym wiatrem połamane, które mech w obfitości wielkiej obrósł.
Doprawdy w zadziwiające miejsce molsulskie pacholęta przybyły. Duch zamierzchłej i jak ględy erzahlerów mówią, chwalebnej przeszłości, z każdego kąta, z każdego źdźbła trawy potężnie emanował. Cząstka aeyry każda w rytm prastarych wibracji falowała. Wrażenie przez co nieodparte powstawało, że jakby tylko człek uszu nadstawił, to echa dawno wybrzmiałych rozmów, by posłyszał.
Stał, więc Aranaeth pośrodku pól torfowych gęsto turzycą i czermieniem porosłych, a wokół sosny i świerki tęgie do samych niebios sięgające, a pod powiekami ilekroć oczy zmrużył powidoki sprzed wieków mu się jawiły. To wieżę monstrualną z samych kijów metalowych wzniesioną ujrzał. To znów talerz z białej gliny uczyniony, takiż sam w jakim matula mu polewkę ze świeżych korzeni łopiany podaje, jeno po tysiąckroć większy. Gwar też odległy do niego dochodził i stłumione szmery rozmów w uszach mu dudniły. Ilekroć mamidło kolejne mu się objawiło, tylekroć dreszcz po plecach mu zimny przechodził. Czuł się molsuli młody, jakby go kto tundurmą spleśniałą napoił i umysł mową parszywą karmił.
Zawieszony w czasie czucie praktycznie stracił i wszelką świadomość realności. Z każdym ziarenkiem piasku, które się w kosmicznej klepsydrze przesypywało, w większy zachwyt popadał i mocniejsze pradziejów doznawanie.
“Niestabilność świata, źródłem naszej iteracji.
Cień pierwotnego chaosu, generatorem naszych pragnień”
Cymelia, wersety Oczywistości
odpis homogeniczny z kopii z Quizoon
Metaliczny zgrzyt deflorował czas i przestrzeń z nieposkromioną brutalnością, rozjuszonego gymroka. Rytmiczny trzask wprawiał w drżenie całą ziemię.
- Wiązka strumienia alfa, pięćdziesiąt piktanori plus trzy - grzmiał ktoś donośnym basem.
- Wzmocnić przepływ w kwadrancie 32. Niech kwertony zajmą się uzupełnieniem bioprofili - dodał starczy głos, pełen kojących nut.
- Brak canto dynamiki w międzyokresie. Wskaźniki na farnie i durleksie gwałtownie spadają.
- Utrzymać przepływ za wszelką cenę.
- Subcząstki w przesterach. Spadki we wszystkich sekcjach. Czy mam przekierować wiązkę?
- Nie! Kontrpozycjonowanie na pięć. Wszystkie halektory otwarte. Spróbujmy zachować dotychczasowy impuls.
- Panie Spetrano… - rozpaczliwie piszczący głos zamarł w pół słowa.
Jasność nieokiełznana, wybuchała raptownie z każdego możliwego kata. Przeraźliwy huk zdekonstruował materię do samego jej jądra.
Niewysłowiona indyferencja fonii, zawieszona w bezcząstkowej płaszczyźnie zdarzeń. Sfatygowane wiązania materii lewitowały w pośród nieobecnych osjanicznych niebytów.
Nieobecny konglomerat wypełniał każdy kwant czasu. Nieskończone eony płynęły w mroczną iluminację nieskończoności.
Aromat spleśniałej ziemi, mieszał się z oparami mokradlanych łąk. Oplatał zmysły młodego molsuli, na podobieństwo wici oślizgłych, jakimi resmony swe ofiary chwytają. Odory pleśniowy na powrót jaźń aranową w ciele osadził. Drętwienie i uczucie wzgardy do tej utkanej z sznurów mięśni i ścięgien mięsnej konstrukcji, wypełniały całe jego jestestwo. Nie pasował sam do siebie, jakby go kto w gacie młodszego brata próbował ubrać. Wszędzie go coś piło, uwierało i swędziało. Sam dla siebie za ciasną klatką był w której sam siebie dusił.
- Araaaaan! - krzyk lękiem do granic możliwości nasączony, wyrwał go z impotencji zmysłów i myśl.
Dookoła wciąż tylko bluszczem porosłe stalowe przęsła i dźwigary, a takoż i zbite w jeden kołtun ażurowe plecionki, rdzawym nalotem pokryte. Z tą jedną różnicą, że teraz kształty i profile naturze obce, co przed wiekami wzniesione w gęstym i lepkim do deszczu mroku tonęły.
- Araaaaa! - rozległo się znowuż pośród leśnej głuszy, aż się wszystkie yooki do lotu na raz poderwały i ze skrzekiem donośnym ku gwiazdom pofrunęły.
Łacno Aran miejsce nalazł, skąd wołanie się dobywało. Pośród kłębowiska stalowego, co ogromny szałas przypominało, które mchem porosły był, ziała dziura przepadlistą czernią smolistą zionąca i fetorem osobliwym.
Dojrzeć nic Aran nie mógł, bo i jak kędy wszędy ciemność i mrok jeno. Wątpliwości żadnych jednak nie miał, że głos Basira z dna czeluści pochodzi. Lęk sercem aranowym zawładnął i niemoc paraliżującą w członki wszytkie rozlał.
- Araaaan -wybrzmiało po raz kolejny, tym razem jednak cicho, cichuteńko, że słych wytężyć trzeba było, żeby to nawoływanie posłyszeć.
Po nim zaś cisza przeokrutna zapanowała i tylko odległy trzepot yookowych skrzydeł znać dawał, że to wszystko to nie majak senny, a realność oeynechenowa.