Było milo i przyjemnie, do chwili, gdy jakiś osioł nie narobił hałasu... a wtedy zaczęły się kłopoty, które były im potrzebne jak dziura w moście.
Przeklinając hałaśliwego niezgrabę Bernolt zaczął pracować mieczem, to zadając ciosy, to ich unikając. Jeden z oponentów, dziabnięty samym czubkiem miecza w ramię, rozdarł się na całe gardło i wypuścił miecz, który z brzękiem padł na podłogę. A potem sam Barnolt omal nie stracił głowy... na szczęście atakujący go strażnik potknął się o jakiegoś nieszczęśnika, który wcześniej spoczął na nierównych deskach podłogi.
Bernolt wymienił z przeciwnikiem dwa uderzenia, a potem nagle siwy dym ograniczył nagle widoczność. Woźnica machnął mieczem w zasadzie na oślep i jakimś cudem trafił, bo ostrze utknęło w czymś miękkim, które to coś wrzasnęło z bólu.
Nie przejmując się losem przeciwnika Bernolt ruszył w stronę drzwi, po drodze waląc w łeb jakiegoś ktosia, który z niewiadomych powodów wpakował mu się pod nogi. A potem jeszcze sztych w plecy walczącego z Norbertem osiłka... i już był przy drzwiach.