| Duszno, siwo, parno. Kotłowanina w gęstym dymie, sprezentowanym przez alchemiczne cudo Profesora, przycichła nader prędko. Walczyć na oślep, w gryzących w oczy i gardła oparach - na to nikt nie miał ochoty, toteż zaraz zaczął się masowy exodus z siwej chmury. To akrobatyczne harce, to bieg schodami na antresolę, to ucieczka w stronę majączących drzwi. Bernolt dopadł uchylonych drzwi pierwszy, wytaczając się z faktorii i łapczywie zaciągając się czystym, świeżym powietrzem.
Korin z kolei, jak na cyrkowca przystało, wyrwał z powrotem ku górze. Tu skok, tu podciągnięcie się. Szczur przycupnął na belce, ocierając łzawiące od dymu oczy, bezpieczny na wysokości. Kątem oka widział Kasztaniaka i Vimitra na schodach, ale to Profesora obdarzył uwagą. Profesora, który jeszcze przed chwilą buszował w swojej oficynie, a teraz szykował kolejny podarek dla grupy w dole. Butelenka z dziwnym płynem zawirowała w locie, ale wylądować już nie wylądowała. Rozbita rzuconym przez Korina nożem brzdęknęła jedynie, rozbryzgując wściekle syczący i żrący płyn po okolicy.
Antresola zadudniła pod ciężkimi krokami Kasztaniaka. Przebierając kulasami khazad sprintem dopadł do zabudowanej oficyny, nie certoląc się z drzwiami. Drewno trzasnęło jedynie, wyrywając się z żelaznych zawiasów. Proste łóżko na prawo, skrzynia u jego nóg, parę ksiąg ułożonych w piramidę w kącie i biurko zasłane papierami. Oraz skrzynka, cel ich wyprawy za miasto, zajmująca miejsce honorowe na blacie. Kasztaniak zebrał pudełko w biegu ku następnym drzwiom i Profesorowi. Alchemik pewnie przywitałby go, ale nie dał rady. Korinowy nóż w barku posłał go ku ścianie, a khazad przyszpilił go buciorem do podłogi.
Kłęby dymu wylewały się z faktorii przez otwarte na oścież drzwi. Bernolt, zgięty w pół, łapał oddech i czujnie obserwował kotłujące się kształty, z których część ruszyła za nim. Pierwszy wypadł Rocco, ze szramą na poliku, a za nim ciężko wytoczył się Magnus, klnąc w tym dziwnym, norsmeńskim języku. Kolejne kształty zdawały się nadciągać w ich stronę i Bernolt gotów był powitać je żelazem... Tyle że nie musiał.
Rozlana oliwa z lampy złapała w końcu jakąś niesforną iskierkę z paleniska. Błysnął ogień, buchnęły kolejne obłoki dymu. Płomienie rozlały się po prawej stronie, liżąc i trawiąc skrzynki i pudła. Sięgnęły i zalegające pod ścianą worki, które zaraz stanęły w ogniu i dodały do dymno-oparowej mieszanki. Tyle że tutaj dym śmierdział inaczej, palonym zbożem i... Czymś innym. Vimitr, który wrósł w podłogę na widok płomieni, widział jak jeden z ochroniarzy Profesora wypada z mglistych tumanów i chyba rusza ku niemu. Chociaż nie, nie do końca. Zatoczył się w jego stronę, to prawda, ale nader tanecznym krokiem i ze śmiechem w gardle.
Duszno, siwo, parno i gorąco. Wycieczka poza miasto nie była nudna, a narkotykowe opary powoli wypełniające faktorię zwiastowały wycieczkę innego sortu...
|