| Profesorowi nie można było odmówić kunsztu i statusu eksperta w swym fachu. Narkotykowe opary, wymieszane z mozolnie rozkręcającym się pożarem, skutecznie i stylowo pobudzały ścieżki neuronowe, rozświetlając i zalewając organizm serotoniną. Towarzystwu w spowitej dymem faktorii było dobrze. Aż za dobrze, biorąc pod uwagę okoliczności, ale któż by tam zwracał uwagę na okoliczności, gdy psychodeliczna wycieczka trwała w najlepsze.
Jakimś cudem - czy to przez bożą opatrzność, czy zwykły łut szczęścia - ekipa przegrupowała się ponownie na świeżym powietrzu. Korin do towarzyszy dołączył pierwszy, wypadając przez okno. Ze swojej pozycji, na wpół siedząco, szczerzył się i wymachiwał zdobycznymi kartami, jakby trzymał w łapach Świętego Graala, a nie średniej jakości elficki tarot. Do tego niepełny. Vimitr wytoczył się drzwiami, jakoś odnajdując swój porzucony miecz i - jak co wrażliwsi pisarze by powiedzieli, co ważniejsze - z nowo nawiązaną przyjaźnią. Tyle że przyjaźń nie potrwała długo, bo profesorowy ochroniarz z którym Kislevita wyległ w objęciach, oberwał płazem miecza przez łeb od Bernolta i tyle tego było.
Kasztaniak był ostatni. Obciążony balastem w postaci Profesora, którego niestrudzenie ciągnął za sobą - to po antresoli, to po schodach, to okrężną drogą wymijając płomienie. W zamroczeniu nie zauważając nawet krwawego śladu ciągnącego się za nimi, a broczącego z krwawiącego gardła, ozdobionego korinowym nożem. Na świeżym już powietrzu zostawił Profesora i przysiadł na taborecie, szamocząc się ze ściskaną skrzynką. Nagły napad głodu, a maślane bułeczki pod pachą! Tyle że szkatuła zgrzytała jedynie mechanicznie, nie ustępując i nie otwierając swych podwoi przed khazadem.
- A chuj na to! - Kasztaniak cisnął skrzynką, naburmuszony.
- Pora się zmywać - oznajmił Bernolt, zgarniając i otrzepując szkatułę z błota.
Miał też rację w swoim osądzie. Brakowało im jednego kompana, w osobie Norberta, ale nie było się co go spodziewać. Płomienie rozszalały się w faktorii na dobre, nadwyrężając drewniany szkielet budynku. Drewno zatrzeszczało w paru miejscach, a belki po których jeszcze niedawno hasał Korin ustąpiły, lecąc w dół. Pożoga ogarnęła faktorię, trawiąc wszystko na swej drodze. Krzyki i śmiechy w narkotykowych oparach przeszły w mrożące krew w żyłach nieludzkie, niemal zwierzęce wycie. Wiedzieli, że nie było co nieść pomocy. Nie było komu.
Do łodzi skrytej w szuwarach dotarli prędko. Trochę spowalniał ich fakt, że trzeźwi musieli prawie że holować słabo kojarzących towarzyszy, którzy chcieli wyrywać się na wycieczki krajoznawcze, pędząc w ślad za majakami czy innymi halucynacjami. Na to nie było jednak czasu i władowali się na powrót do barki, odbijając w pośpiechu od brzegu. W tymże samym momencie ogień w faktorii odnaleźć musiał alchemiczne specyfiki czy składzik z olejem, bo wybuch przetoczył się przez okolicę, a grzybiasty tuman dymu wzbił się w powietrze. Nie czekali. Odpłynęli w stronę Marienburga, wiosłując ile sił w łapach.
Upłynęli tak połowę drogi do miasta, gdy kolejny problem zaczął majaczyć przed nimi i zbliżać się wielkimi krokami. Godzina była wczesna, słońce jeszcze drzemało za horyzontem. Ruch na Reiku był właściwie nieistniejący o tej godzinie, ale w ich kierunku sunęła łódź. I to nie byle jaka, bo na rozświetlonym lampami pokładzie widzieli chłopów w pełnym rynsztunku i przeszywanicach w barwach Marienburskiego Sekretariatu do Spraw Kapitału Handlowego. Rzeczna Straż. Bernolt zaklął. Miał nadzieję, że dadzą radę wyminąć przypadkowy patrol kryjąc się gdzieś w szuwarach, czy odbijając w szmuglerski kanał, ale Ranald nie sprzyjał. Rzeka szła prosto, mus było stawić czoła Straży.
Dwa mignięcia lampy. Bernolt nie miał wyboru i zakomenderował kolegami. Cała stop. Łódź zakołysała się lekko, gdy zrównała się z nimi barka Rzecznych. Sierżant z imponującym wąsiskiem wsparł się jedną nogą o burtę i wychylił w ich stronę, a młody aspirant wyciągnął tyczkę z zawieszoną nań lampą, przyświecając zwierzchnikowi przy oględzinach.
- Dziwna pora na rejsy, co? - Zarechotał sierżant, gładząc wąsa. - Tak po nocy pływać to niezdrowo. I podejrzanie. Zwłaszcza, że tam skąd płyniecie, tańcuje łuna. Wiecie coś o tym, hm?
Sierżant łypał na nich podejrzliwie, a oni na niego. Świadomi tego, że załadowane kusze jego podwładnych nie były dobrym znakiem.
|