Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-12-2021, 00:48   #70
Ribaldo
Bradiaga Mamidlany
 
Ribaldo's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputacjęRibaldo ma wspaniałą reputację

“Oplątani jesteśmy w przędzy aytherowej i jeno wątłą nicią w ściegu trójświata jesteśmy”
z nauk noktambulisty Paryuka



Zaiste zwodnicza i podstępna jest torukowa aura. Ledwo cię słonecznym promieniem muśnie, któren pomiędzy dżdżu kroplami lawirować musi, a już w oddali lamentacje wichrów mroźnych słyszysz. Wiesz tędy, że chmury płowe co po niebie bieżą, wnet posinieją na krawędziach i nadymać się zaczną, jako brzuch kobiety ciężarnej. Obejrzeć się dwa razy nie zdołasz, a już na licu swym, zimnicę spływającą czuć będziesz.

Skoro tylko łowczy na splei rozległej stanęli, kedy sosny rosłe ku niebu się pięły, torukowa aura już się do salta sposobiła, które na powrót strugi deszczowe sprowadzi.

Wpierwej chmury mdłe, lico oeynowe przesłoniły, przez co polana w szarzyźnie tonąć poczęła. Widzialność tem sposobem spadła i zdać się mogło, że mocarne ramiona mętności dymnej wokół łowczych się zaciskają.

Kędy Aaron na jedną sosnę, a Aranaeth na drugą gramolić się poczęli, szum w koronach drzew się rozległ. Pomruk ten grozę niewymowną w sobie krył, tak iż ogary ujadać przestały i uszy po sobie położyły. Struchalały bestie obie, jakby je kto w potulne kotki zmienił, abo ze wszelkiej zajadości wyzuł.

Dłoń harukowa, co w rękawicę skórzaną obleczona była, na psim łbie spoczęła. Przykucnął shyta i głową to w lewo, to prawa kręcił, niczem ogar co trop łapie.
- Aytheru struny drżą bojaźliwie - półszept ostrzegawczy zza maski się wydobył i w uszach Wrony echem gromkim zadudnił - Baczaj na wszystko.




Szept ukochanego wyrwał ją ze stuporu w któren popadła, gdy w okolicy fluktuacje się zanurzyła. Ciepło jego oddechu czuła, choć nawet blisko jej nie był. Tęsknota w materię i ułudę się ubrała i zmysły jej mamiła.
Odezwał się. Słowa do niej, choć oschłym tonem wypowiedziane, to przeta z głębi serca płynące. Troska w nich się kryła i imperatyw, któren stróżować mu nad nią nakazywał.
Kojące ciepło po każdym sercu się rozlało, aleć choć tkliwością ją to napełniło, to nijak nie stłumiło to trwogi w jej wnętrzu wibrującej, ledwo okiem po koronach powiodła.

Rab elbeński, którego jeno z vandalem widywała, pień smukły, jak kochankę najdroższą obejmował. Piął się on ku koronie, która nieodgadnioną grozę kryła.

Krzyknąć ku niemu chciała. Ostrzec, jak to Haruk szeptem względem niej uczynił, aleć nie zdołała. Plwocina ohydną grudą w gardle jej stanęła i słowa ni jednego wyrzec nie zdołała.




Aaron dłonie na pniu splótł, jakby druha serdecznego z dawien niewidzianego witał. Linę wokół bioder oplótł, jak mu razu pewnego wędrowny bartnik ukazał. To z pomocą tej sztuczki prostej, pasiecznicy miód z uli pszczół dzikich wybierają, a on teraz ku koronie rozłożystej się piął.

Ruch każden wolno, ślamazarnie niemal wykonywał, coby by w sztuce tej niebezpiecznej uchybienia żadnego nie poczynić. Wprawy wszak w tym nie miał i chyba jeno chęć wykazania się, go do takiej brawury skłoniła. Udowodnić kciał, że nie tylko w struny vandelu uderzać umie, aleć w inne cenne przymioty posiada.

Tak był Aaron na perfekcyjnym, kolejnych ruchów czynieniu skupiony, że nie spostrzegł, że mgła popielata w objęcia go wzięła. Zawiesiła go ona tym samym w próżni siwej, tak iż ni ziemi, ni nieba dojrzeć nie mógł.

Przeląkł się lekko, aleć w wspinaczce nie ustał. Uda na pniu zacisnął, po czem linę kolejne pół metra wyżej zarzucił. Już miał niczem niedźwiadek zwinny, biodrami zarzucić by się do oplotu podciągnąć, kędy szum niepokojący posłyszał. Brzmiał on, jakby ludzi gromada słowa rytmicznie ku niemu szeptała. Naraz dudnienie przepotężne się rozległo, jakby kto w tarabany bił.

Strach lodowatą dłoń na gardle mu zacisnął i świadomość przerażająca, co każden ruch paraliżuje, umysł zalała

Opuścił bowiem elben świat, kędy Oeyn świeci i w Topieli odmęty się zanurzył całym swym ciałem z materii utkanym.

Spojrzał w dół, kędy shyta wraz z Wroną i ogarem stać winni, aleć jeno siwe mgły kłęby dojrzał. Ku górze oczy zwrócił i miast sosnowej korony, igieł pełnej, takoż nic poza szaroburym dymu kłębowiskiem nie dojrzał.

Mięśnie miał do granic możliwości napięte, takiż kora chropowata w skórę mu się wrzynała. Znowuż wokół okiem powiódł i dumał, czy w dół iść z nadzieją, że do Oeynechen powróci, li też wspinaczkę kontynuować i w niezbadaną kipiel Topili się zanurzyć.




Chrumkanie głośne z obleśnym sapaniem się mieszało, poprzetykane co i ruszm pluskiem ziemi namokniętej niemożebnie. Gymrok z lubości i błyskiem w swych ślepiach karminowych, ciężaru odjęcie przywitał. Wnet kilka kroków w bok odszedł i ochoczo ryjem glebę jął orać.

Animur z trudem nietomnego chłopaka na pniu złożył. Niespokojnie się Gulgun zaczął poruszać, jakby go jakoweś byty niematerialne za poły koszuliny szarpały. Nachylił się nad nim stracharz i dłoń na czole położył. Żar od głowy spoconej bił, niczem od tandooru rozpalonego. Paluch rychło wsadził starzec, do jednej z sakiew, co u pasa mu wisiały. Kędy go wyjął oblepiony był on zieloną mazią, co aromatem grzybni świeżej biła. Wtarł on paskudztwo w usta otoka, a takoż i dziąsła wysmarował. Nic wszak, tak gorątwy nie tłamsi, jak mazidło z tundurmy i łoju gęsiego uczynione.

Obawę stracharz jednakoż miał, wszak tundurma umysł Gulguna ku Aeynechen popchnie, a tym samym jeszcze większą malignę ściągnąć może. Nadzieja w sercu jego zwyciężyła, przeta ze świata ze snów i aytheru polepionego, choroba młodziana pochodziłą. Toć może i tym sposobem ratunek dla niego najść się da. Poza wszystkim zaś, Gulgun przewodnikiem miał być, któren ich do zagubionego Baydura doprowadzi. Taką przynajmniej wiarę w sobie stracharz podsycał.

Cisza raptem zaległa. Ogary ujadać wściekle przestały i wiedział już Animur, że trop dobry podjęli. Byty niematerialne ku nim zmierzały w mnogości wielgiej. Kości i stawy napuchnięte, nigdy w tej materii nie kłamały. Ból chwycił stracharskie dłonie, tak iż na podobieństwo konarów starych się one powyginały. Zagryzł Animur wargi, aż się krew z nich puściła.

- Hagthruum - wybełkotał chłopak w malignie - Kurkooru, tars nah merthu

Słowa choć niewyraźne i przeinaczone, bez żadnych wątpliwości w Protosie zostały wypowiedziane.

- Hargtroon - rzekł, jakby nieco wyraźniej chłopak.
Myśli w głowie stracharza kotłowały się, gdy usilnie znaczenie tego słowa przypomnieć sobie próbował. Słyszał je przed laty, kędy jeszcze dzieckiem był, pewnie niewiele starszym od nietomnego Gulguna.

- Khorkhuroo fraz neh marthoo

- Czyż fraz, nawoływać nie oznaczało? - pytał sam siebie starzec.

Szum wiatru, co w koronach drzew zawył, uwagę Animura przykuł. Podniósł on głowę i rozejrzał się we koło. Kłęby mgły sinej wszędy się panoszyły, a kompani jego tak Wrona młoda, shyta Harukiem zwany, jak i Morra stali jak zaklęci, jakby im kto dusze skradł.




Wprzódy ogar, co go Bury zwali, szarpał się zaciekle i pazurami pień targał, jakby zwalić całe drzew kciał. Ledwo jednak guślarz parę metrów się wspiął, a psisko nagle zamilkło i struchlało całe. Uszy po sobie zwierzak położył i jakby cały zmalał.

Morra to na psa poglądała, to na wciąż malejącą sylwetkę Arana, co ku koronie sosnowej zmierzał, jak i na okolicę całą. Podskórnie czuła, że spleja na którą ich ogary sprowadziły miejscem niezwykłym jest, a i groźnym być może.

Utwierdziła się mykes w tym przypuszczeniu, kędy namonkisy dojrzała. Grzyby, te już samym wyglądem od innych się różniły. Ani to kapelusza nie miało, ani nóżki jak każden inszy grzyb. Miast tego z niskiej łodygi, we wszystkich kierunkach drobne zalążki się rozchodziły, które niczem malutkie dłonie ludzkie wyglądały. Na tem jednak nie koniec ich osobliwej natury. Namonkisy bowiem wędzidłem jaźni zwane były. Ponoć wyrobić z nich można było maść, która duszę ludzką przenieść potrafi, czy to w zwierzę, li też w przedmiot jakiś. Straszliwe ględy o wykorzystaniu tych grzybów krążyły. Na szczęście dla wszystkich, niezwykle rzadko one występowały i jeno w miejscach, kędy się światy schodzą i przenikają.




Pojęła wnet Morra, że skoro sosna namonkisami obrośnięta, tędy pewnie jej korzenie, aż do samego Aeynechen sięgają. Może być nawet, że i jej korona w świat ze snów i aytheru utkany sięga. Wielkie niebezpieczeństwo wobec tego Aranowi groziło, któren śmiało i chyżo na szczyt drzewa zmierzał. A przeta każda niemal ględa, co się świata Aeynechen tyczy o tem mówi, że ciałem materialnym w Topiel, zapuszczać się powinni jeno noktambuliści wprawni. Każden inny na własną zgubę to czyni, bo jeźli życia nie straci, to umysłu pomieszania dostanie.




Pęd jakiś niepohamowany czuł Aran, ledwo ramionami pień sosny objął. Dreszcz podniecenia całym ciałem jego targał, jakby na pierwsze tajemne spotkanie z ukochaną zmierzał. Im wyżej był tym większa ekscytacja i nerwowość się w nim tliły. Pewność niemal miał, że na końcu tej drogi trudnej, rozwiązanie całej sprawy tajemnej się kryje. Wystarczyło tam dotrzeć, a cała prawda mu się objawi, jako Oeyn o świcie, kędy zza horyzontu wyziera.

W połowie drogi się znalazł, kędy spostrzegł, że mgły kłęby siwe wokół niego się tworzą. Nim mrugnąć zdążył, podwoiły one są objętość i coraz ciaśniejszym kręgiem się wokół niego zaciskały.
Lodowaty wicher kark mu owiał i o gęsią skórkę przyprawił. Szum zaś co się podniósł i w koronach drzew zagrał, morze lęku w sercu mu wylał. Zawahał się Aran przed kolejnym kroku podjęciem. Doświadczony był, nie raz i nie dwa, podobne myśli i wrażenia doświadczał. Tak, jak choćby wtedy kędy z druhem swym Basirem na bagnach odległych się zagubił. Aytheru strugi niemal namacalnymi się stały i zdawało się, że starczy oczy zmrużyć, by ich blask tajemnicy dostrzec.

W chwili tej poznał Aran, że jeszcze jeden krok wystarczy, by nie tylko prawdę poznać, aleć też życie swe na zawsze odmienić. Spojrzał w dół, kędy Morra z ogarem stać winna, a tam jeno siwe mgły kłęby. Ku górze oczy zwrócił i oniemiał.

Pośród igliwia gęstwiny dojrzał artefakt prastary, któren mchem porosły, żadną miarą swego dawnego blasku nie ukazywał. Teraz to był jeno kikut martwy przez naturę pożerany, tak jak to sępy z padliną czynią.

Obły kształt kusił niezmiernie, a blask co spośród kęp mchu się przebijał, mamił obietnicą wiedzy zapomnianej, jak i możliwością zgłębienia tajemnic fenomenalnych nikomu już nieznanych.



 
__________________
I never sleep, cause sleep is the cousin of death
Ribaldo jest offline