Arnold
Topornik wzruszył ino ramionami i szybko dokończył jabłko, pochłaniając też bez ceregieli cały ogryzek. Wyraźnie wolałby pobuszować jeszcze po niebronionej przez nikogo kuchni, ale cóż było zrobić, przynajmniej Arnold mu dobrze płacił.
W drodze do zakładu tkackiego, który znajdował się rzut kamieniem od murów miasta kupiec rozmyślał o Adelbercie. Faktycznie nie wiedział nic o tym, by łowca utrzymywał kontakty z jakąkolwiek rodziną. Sprawiał wrażenie odludka, który raczej stronił od jakichkolwiek więzi ludzkich, szczególnie po wojnie na północy, który obdarła go z wielu złudzeń i obranej wiary.
Sam zakład znajdował się przy zakolu rzeki, w trochę obskurnym konglomeracie podupadających faktorii i magazynów. Pozostając poza murami, był bardziej narażony na splądrowanie, z latami pobudowano więc wokół niego liczne improwizowane fortyfikacje, które z braku odpowiedniej zgody między właścicielami i zapewne też i odpowiednich funduszy prezentowały się mocno pokracznie. Ale cóż, przynajmniej podatki były tam dużo niższe.
Przekroczyli skrzypiącą na wietrze, krzywo pozbijaną bramę, machając od niechcenia zapitemu w trupa odźwiernemu o wielkim czerwonym nosie i brudnych posklejanych włosach. Gdzieś przed nimi zatoczyło się ulicą dwóch żaków, którzy zapewne zmierzali do wciśniętego w róg niepozornego punktu drukarskiego, który, jak Arnold kiedyś zasłyszał, podobno drukował różne pisemka i publikacje, raczej z tych nieprzyzwoitych albo w inny sposób publicznie potępianych.
W końcu objawił im się i zakład tkacki. Śmierdziało od niego moczem i wszelakimi innymi barwnikami. Przed drzwiami dwóch jegomościów zdawało się o coś żywiołowo sprzeczać.
- We łbie ci się chyba posrało! Przerwę mam! Odwal się i wracaj do papierzysk gryzipiórku! - Cco? - zająknął się starszy i łysawy.
- Jestem naczelnikiem zmiany! - orzekł wypinając dumnie pierś
- Masz się do mnie zwracać z szacunkiem ty, ty, impertynencie! I natychmiast wracać do pracy, pół dnia tu już przesiadujesz!
Jego rozmówca jednak tylko prychnął i pokazał mu obelżywy gest, wracając do sączenia czegoś z glinianej butli.
Tupik
Cóż, włamanie do Urzędu Kanclerskiego jedynie na podstawie niepopartego niczym przeczucia było na pewno ogromnym ryzykiem i niemałym zuchwalstwem, ale o czymś przecież trzeba było potem opowiadać wnukom.
O tej porze drzwi dla służby były zamknięte i nie zanosiło się na to, by było tam jeszcze dużo ruchu i dało się łatwo prześlizgnąć, gdy ktoś inny by z nich korzystał.
Tupik otwieranie zamków d20(+2 za wytrychy)= 10 sukces
Ale niezbyt skomplikowany zamek nie stanowił dla halflinga żadnego wyzwania. I faktycznie miał szczęście. Napotkał prawdziwy labirynt przejść i składzików dla służby, jednak bogowie dali mu przewodnią nić w postaci charakterystycznego głosu mistrza Semiramidiusa tłumaczącego coś w oddali, prawdopodobnie służącemu, który go wprowadził.
- Niezmiernie mi przykro, że to tak długo trwało, ja wiem, że Kanclerz wpłacił zaliczkę tak dawno, dawno temu, ale musicie zrozumieć. Poszukiwania wymagały długomiesięcznych geomantycznych i astronomicznych pomiarów i analiz, a samo sprowadzenie kamienia z dalekich stron również obarczone było znacznym ryzykiem, do tego te tajemnicze zachorowania wśród pierwszej ekip... - Zamilczcie już lepiej mistrzu - sługa wyraźnie nie dawał sobie wcisnąć kitu.
- Strwoniliście i złoto i czas Kanclerza, a to, czy wasze działania zakończyły się sukcesem, jest nadal wątpliwe. Jego wysokość Marius nic wam już nie zapłaci i módlcie się, by nic nie kazał też zwrócić. Zabieg ma być gotowy w tę pełnię Morrslieba, tak jak było to umówione i lepiej byście nie kłamali, gdy tłumaczyliście, że wiecie jak to zrobić. Tupik wiedza encyklopedyczna d20= 2 porażka
Niziołek kojarzył tylko tyle, że pełnie mniejszego z księżyców poza niektórymi starożytnymi świętami (a na żadne się nie zanosiło w najbliższym czasie) są wielce nieregularne i uczeni stosują skomplikowane tabele, by je przewidzieć.
Wydawało się, że żaden z mężczyzn nie miał tej nocy już nic powiedzieć i mistrza odprowadzano z powrotem do drzwi.
Piegus - Jużeśmy posłali tego dziwaka z mycką. - odburknęli niezadowoleni, wyraźnie mając na myśli Gustava.
- I lepiej by faktycznie pobiegł po znachora, a nie ino czmychnął do miasta, bo inaczej żywot tego tu będzie miał na sumieniu. A że wyście jego kompanem... - dowódca straży posłał mu bardzo wymowny zły uśmiech.
I faktycznie, o dziwo, Gustav wrócił bardzo szybko. I to z jakimś trzęsącym się, ledwo stojącym na nogach dziadkiem.
- Miasta nie znałem i tego przybytku coście rzekli, po ciemku znaleźć nie mogłem, ale ten tu akurat konia na ulicy z jakichś parchów leczył, tom wymyślił, że i człeka... - zerknął przepraszająco na strażników.
- ODSUŃTA SIĘ! - ryknął nagle dziadyga trzęsącym się głosem, przypadając do rannego. Piegus nie miał pewności, ale wydawało się, że dziadyga miał coś z oczami, jego spojrzenie było jakieś takie zamroczone, ale ciężko było powiedzieć, czy był pijany, czy może trawiła go jakaś choroba, albo po prostu starość.
W każdym razie począł srogo uciskać ciało wykrwawiającego się biedaka, mamrocząc pod nosem coś w jakimś niewyraźnym bełkotliwym języku, w którym niziołek tylko z trudem rozpoznawał namiastki klasycznego.
- Arterius trójboczny doznał odsklepienia, trzeba nam amputować niezwłocznie! Najlepiej całość!!! - zakrzyknął w końcu, wyszarpując miecz jednego ze strażników z wyraźnym zamiarem uderzenia w jakąś bliżej niesprecyzowaną część rannego nieszczęśnika. Wszyscy wyraźnie zdębieli.
Gustav zdążył tylko wydusić.
- Ale on w brzuch... to jak to tak... amputować...?
Na szczęście w porę powstrzymali go strażnicy, wytrącając mu broń z ręki. Dziadyga zaczął się szarpać i wrzeszczeć, kopiąc i gryząc i ogólnie robiąc wielkie zamieszanie. Cóż, ale wyglądało na to, że uwaga wszystkich strażników była wyraźnie odwrócona. Jakby chcieli, mogliby dać długą do uchylonej bramy i była spora szansa, że nikt by tego nie zauważył.