Markiz de Szatie | Oeyn jasność odwrócił, chmury z nieba wyparło, wiatr trawy ukołysał, cisza sypła się czarno… Gunari, guślarz molsuli
Nie wiedział Aran czemuż to wspomnienie go z nagła ukuło. Prawda, że każden znak, co ukrytego ma. Ale wejrzeć weń można jedynie eksperiencją swą, czuciem i zmysłem. Młodzian dopieroż co pierwsze kroki stawiał w guślarskiej biegłości kształcon, a i to nad wyrost określeniem było. Chłonął jedynie te aurę, co skromny szałas Gunariego nasycała, lecz to przecie jedno zaczątek pewnych obrzędów i o jakim wtajemniczeniu być jeszcze mowy nie mogło. Gdy z Basirem na łazęgę wyruszali, co ostatecznie los im niepodobny wyznaczyła, garść wiedzy przeczuciami się karmiącej jeno posiadali. Małoż tego i mizerny był to zapas, abyż z tajemnicami mokradeł się mierzyć i lada tryumfu zaznać. Lecz serce mężne młodzika, odwaga w czynie i molsulowe dziedzictwo, aytherem podlane, płomyk nadziei dawały kłopoty przemóc, w które nieopatrznie otrok webrnął. I brodził w nich nadal, niczem w ruchomym trzęsawisku, gdzie każdy uczyniony krok zapaść większą zdolny był przyprawić…
Złotością omamiony, błyskiem zaślepion nie pomniał nauk i ostrzeżeń. Karmił się tym blaskiem, ciało swe umęczone lecząc i od boleści je zwolniwszy, lekkość niespożytą czując. O troskach, głodzie i pragnieniu zapomniał podrostek, jakby jednym łyśnieniem zostały ugaszone. Chętnie by rozmiłowany w tym uczuciu pozostał, co przenikało go lubością i otulną pieszczotą wymościło, lecz jakowaś moc nieznana do upadku go z nagła przymusiła, podniebne szybowanie kończąc jak myśliwego grot, co kobuza lotnego strąca…
Zgorzeliznę poczuł, jakby ciało opiekł, przez zbytnie z ogniem swawole. Do tegoż mrowienia nieprzyjemne i kurcze dotkliwe. Leżał na plecach dech łapiąc i oczy przymrużył, lustr już szczerze dość mając. Boguny uciechę wyraźną żywiły, harcując nad oszołomionym otrokiem. Gniew wielki Aran uczuł, nie tylko z powodu bolesności członków, aleć z tego, że istoty otwarcie kotowały zeń, igraszkę wyborną mając. Upuszczony prętek pochwycił, by nauczkę im dać złością wiedziony. Smagnął wokół jak oprawca knutem, chcąc rozpierzchnąć te naporliwe stadko. Z wysiłkiem na kolana się podniósł. Znowuż wzrokiem powiódł, czy coś w krajobrazie się podmieniło? Mozolnie pragnął wędrówkę podjąć, wierząc, iż chrominy, co uprzednio dostrzegł nie omamem się okażą…
Z towarzystwem naprzykrzających się stworzeń pogodzon ruszył tam, gdzie pierwej obaczył chaty. Nieustępliwością i hardością sycony, co zwykle przymiotami wytrawnych nomadów były. Powtarzał tegdy słowa siłę z nich czerpiąc, by kroku i rytmu nie pogubić: - Jam Aranaeth, duma molsuli, wędrówką mój los, tam gdzie oddech mgieł i wiatru tęskny głos…
Ostatnio edytowane przez Deszatie : 09-01-2022 o 22:04.
|