11 V – pod wieczór, Kanał La Manche, nieopodal plaży w Noirmountier Fitzpatrick z natury był ateistą. Jeśli nawet po śmierci było coś, to raczej łączył to z jakimkolwiek gnojem i ciemnością niźli z konkretnym światem duchów lub, dajcież spokój, z rajem i aniołami. Mówiąc w skrócie, Caspar był zaprzysięgłym bezbożnikiem i pewnym swego zwolennikiem poglądów materialistycznych. Duchy były wedle niego równie prawdopodobne co fakt, że Napoleon bez wchodzenia na stołek wespnie się na konia.
A tymczasem „El Vincejo”, uciekając przed francuską fregatą, wpłynął w całun mgły tak gęstej, że nieprzyjemny dreszcz narodził się w potylicy angielskiego lorda i zimnym, pieszczotliwym dotykiem spłynął aż do pięt. Caspar bezwiednie uniósł dłonie i zasłonił gardło, jakby bał się, że z tej mlecznej zasłony wypadnie ktoś i rozszarpie mu krtań.
Delikatne pasma dymu zawirowały pośród załogi i pasażerów statku. Wydawały się żywe niczym macki ośmiornicy. Lord rozwarł usta do krzyku, lecz z krtani wydobył się jeno cichy skrzek. Pokład zatrzeszczał straszliwie, jakby mgła miażdżyła go w swoim uścisku.
Nieprzenikniona mgła zamknęła się wokół nich. Caspar niemal skradając się, ruszył kierunku swojej kabiny. Lęk, jak zagościł w jego sercu, był na tyle silny, że przynajmniej na chwilę wolał zejść z pokładu. Przeczekać tę dziwną mgłę, która po wysłuchaniu opowieści Wilsona, nie wydawała się zwykłym wybrykiem natury. Młody lord słyszał monotonny głos Matyldy, która modliła się po francusku. |