Grot wbił się w mięso z miękkim mlaśnięciem. Ciało upadło w błoto i miękką trawę bezwładnie, jak ścięte drzewo, szarpnięte dodatkowo strzały lotu siłą. Opierzonej molsulskim sposobem. Wypuszczone molsulską dłonią.
Wrzasnęła i tym razem świat nie rozsypał się dookoła niej na kawałki. Tylko coś w środku Rune pękło, trzasnęło jak sucha gałązka pod twardym butem.
- Haruk! - poniósł się pomiędzy drzewami Wroni krzyk. Całkowicie ludzki, rozpaczliwy, łamiący się przerażeniem.
Wyrwała stopy z trzęsawiska, zerwała się biegiem ku leżącemu nieruchomo mężczyźnie. Oczy nie chciały uwierzyć w tkwiącą z szyi strzałę, uwierzyć nie chciały w krew jasną, pienistą co z rany wypływała, nie potrafiły uwierzyć, że to koniec. Tak głupi. Tak niepotrzebny. Tak straszny w swojej nagłości.
Stracharka opadła na kolana przy shycie. Szarpnęła, by odwrócić ciało, by maskę jego z błota wyciągnąć, upewnić się, że ziemia jej otworów nie zatyka, by ranę zobaczyć, krew zatamować.
- Mykes! - krzyk drugi: naglący, błagalny. - Pomóż mu!
Błagała, choć wiedziała, że ratunku nie ma. Strzała szyję przeszyła i nie sposób było jej wyjąć, zszyć rany, zatamować czerwieni, która wsiąkała w ziemię, mieszała się z błotem, plamiła jej własne palce. Konał. Odchodził. A jednak błagała. Nie mogła płakać, odebrało jej to ptasie serce oczy odmieniając. Więc tylko dygot całego ciała, oddech rwany, jakby sama tchu nabrać nie mogła, tylko twarz skurczona w żałosnym grymasie.
Poszła za swoim bólem i ból znalazła.
Nie było ratunku, ale ratunku szukała. Sposobu, by śmierć oszukać: implementacji stracharskiej, rany podzielenia. Czegokolwiek. Wszystkiego. Byle ocalić.
- Kamieniu! - krzyk trzeci do winnego skierowany. - Do Aeynechen musimy go przenieść!
Ręce jej się trzęsły, gdy po nóż sięgała, by własnym życiem się podzielić. Chlasnęła po własnym nadgarstku, jęknęła gdy ostrze wgryzło się w skórę, w żyły i mięso rzygnęło krwią.