Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-02-2022, 23:46   #52
Ravanesh
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
To był koszmar. Inaczej nie dało się tego nazwać. Miasto, w którym przyszłam na świat, miasto, w którym żyłam znikło i zamiast tego pojawił się ten koszmar z mojego snu. Mogłabym uwierzyć, że gdzieś tutaj pośród trupów wędrowała jedna z Zapomnianych, ta sama która mi się przyśniła. Kimkolwiek byli Zapomniani i cokolwiek uczynili nie wydawało mi się, aby było gorsze niż to co teraz zgotowali ludziom Skrzydlaci. Poza tym zrozumiałam już co miał na myśli Jehudiel mówiąc o bolesnej śmierci. Okazało się, że ci którzy umarli szybko byli tymi, którzy mieli lepiej, bo oszczędzono im bólu. Cała reszta miała wić się w agonii nie wiadomo jak długo. To było tak chore, tak bezduszne, że aż nie mogłam w to uwierzyć. Potem chciałam coś z tym zrobić, przerwać to, ale nie miałam pojęcia jak. Finch chyba też nie wiedział, jak to zakończyć i próbował mnie stamtąd jak najszybciej odciągnąć. A później staliśmy się świadkami tego co może spotykać głupiego anioła latającego samotnie. Nie każdy mieszkaniec tego miasta był bezsilny wobec Skrzydlatych. Benedykt i ferajna udowodnili to rozdzierając go praktycznie na strzępy.

Złapałam Fincha za rękaw nie bardzo wiedząc co powinnam zrobić. Serce podpowiadało mi jedno a umysł drugie. Obydwa zgadzały się tylko w jednym, nie zgubić mojego towarzysza podczas tej całej rozróby. Finch spojrzał na mnie, a potem na swojego ojca. Widziałam jego oczy za lekko zaparowaną szybą. Widać było, że podejmował jakąś cholernie dla niego trudną decyzję.

Zdałam sobie sprawę, że ściskałam jego ramię prawie do poziomu bolesności, ale nadal się nie odzywałam ciężko łapiąc oddech przez maskę. Myśli biegły chaotycznie przez mój umysł, kiedy próbowałam odnaleźć się w tym szaleństwie i znaleźć właściwą drogę.

Poczuł mój nacisk, widziałam to, co mu chyba nieco pomogło, chociaż nie wiedziałam, w czym.

- Ojcze! Uciekaj! - krzyknął w stronę Benedykta, który na ten dźwięk poderwał łeb zakrwawiony srebrną, świetlistą krwią aniołów. W jego oczach zobaczyłam zrozumienie i lęk. Lęk o syna, którego w jakiś sposób poznał pomimo maski na twarzy. Benedykt widząc anioła, lądującego obok nas, ruszył Finchowi z pomocą.

- Nieee – król ssaków ryknął niemal niezrozumiale. - Ty za mną! Bezpiecznie!

- Co?! - Krzyknęłam do Fincha, nic nie rozumiejąc z tej wymiany słów pomiędzy nimi.

- On chyba chce, byśmy za nim szli - wyjaśnił O'Hara.

Anioły były niemal przy nas. Marcel i jego kompani cofali się pędem w stronę bramy, z której wybiegli. Benedykt wahał się, spoglądając na syna.

- Po co? - Pytanie zawisło w powietrzu wypowiedziane przeze mnie.

- Nie mam pojęcia! - odkrzyknął, wyraźnie się wahając.

Skrzydlaci byli tuż, tuż.

Ja także się wahałam. Z jednej strony czułam, że nie powinniśmy mieszać się w to wszystko tylko robić swoje, z drugiej strony odczuwałam taki gniew i żal, że chciałam się wmieszać.

- Chodź! - Krzyknęłam i pociągnęłam Fincha za rękę biegnąc w stronę Benedykta.

Nie mogliśmy czekać w nieskończoność, więc podjęłam decyzję. Widziałam wahanie Fincha i wydawało mi się, że on tego właśnie chciał tylko nie potrafił się zdecydować.

Widząc, że biegniemy w jego stronę Benedykt przepuścił nas przodem. Finch biegł równym krokiem, aż wpadliśmy do bramy.

- Tutaj - odmieniony już Marcel, cały ochlapany srebrną krwią wskazał nam wejście do piwnic. Zobaczyłam sigile i znaki nad wejściem chroniące przed istotami Celestialnymi. Na pomniejsze w Hierarchii Anioły powinny zadziałać.

Finch skręcił i zbiegł w dół o mało nie zabijając się na schodach. Przytrzymałam go powstrzymując jego ryzykowny i szaleńczy bieg po schodach.

- Spokojnie - Wydyszałam przez maskę.

- Staram się - wychrypiał. - Ale mam ochotę przestać się powstrzymywać.

W wąskim korytarzu piwnicznym czekał na nas jeszcze jeden loup-garou.

- Tędyk! Szybkuśko! - ponaglił nas ruszając dalej ciemnym korytarzem.

Nie było już innej opcji, więc podążyłam za nim wskazanym tunelem.

Za sobą słyszeliśmy jakieś zamieszanie i jeszcze kogoś, kto szedł za nami. Całun wokół szalał od dzikiej emanacji Zmiennokształtnych i to z rodzaju tych potężnych, jak mało co.

"Tędyk" prowadził. Dzięki nekro-wizji widziałam drogę przed sobą całkiem dobrze. Dotarliśmy do dziury w betonie, która prowadziła głębiej. "Tędyk" zeskoczył i usłyszałam chlupot czegoś, co brzmiało trochę jak woda, a trochę jak szlam. Dzięki masce nie czułam smrodu, ale wiedziałam, że tam niżej, muszą znajdować się tunele sieci kanalizacyjnej.

- Tędyk! Choćta! - ponaglił nas nasz przewodnik.

Finch złapał mnie za ramię.

- Zejdę pierwszy, dobra?

- A nie chcesz czasem wrócić na górę zamiast babrać się w kanalizacji? – Zapytałam chociaż sama wiedziałam, że teraz nie dałoby się tego zrobić.

- Teraz już chyba nie ma takiej szansy. Skrzydlaci nas widzieli. Ciężko będzie wyjaśnić. Dla nich będziemy podejrzani. A nie chcę mieszać w to Greya. Jednego jemioła może bym załatwił. Trzech. Raczej nie mam szans.

Przechyliłam lekko głowę na bok i pogłaskałam go po głowie.

- No przecież wiem. - Stwierdziłam krótko. - A teraz właź do dziury. Będę tuż za tobą.

Kiwnął głową, przytrzymał chwilę moją dłoń w swojej i zsunął się w dół.

- Gówno - usłyszałam jego głos dochodzący z dołu. - Uważaj, Em, bo jest śliskie.

- Dobre gófno to ślizgie gófno - potwierdził nasz przewodnik. - Dziuocha tyż skacze. Tędyk!

Za mną pojawił się Marcel. Chyba mnie nie poznał, kiedy miałam na sobie maskę.

- Damy przodem - mruknął w ten dziwny, wibrujący sposób, w jaki potrafili mówić jedynie kotowaci zmiennokształtni.

- Tam naprawdę są ścieki? - Zawołałam na dół do Fincha. - Bo jak tak to się rozmyśliłam, wolę zaryzykować starcie ze Skrzydlatym.

- Są. Ale mamy maski więc tylko się upaćkamy po łydki. Ja już to zrobiłem, więc … dołączaj do zabawy.

Marcel szczerzył się do mnie, wyraźnie rozbawiony. Jednak chyba mnie rozpoznał.

- Czego się cieszysz Marcel? - Wydyszałam przez maskę - Nie sądziłam, że się lubisz babrać w gównie.

- Ja swoje balasty zakopuję. Spokojnie. Też mi się tam nie podoba. Ale tam mamy potem wodę. Wszystko się ładnie zmyje.

- Co tam się zakorkowało - sapnięcie zza Marcela zdradziło, że Benedykt też już był w podziemiach.

- Z butów i spodni kurde tak się ładnie nie zmyje - Sapnęłam i zaczęłam bardzo ostrożnie zsuwać się w dół.

- Złap mnie, proszę - Te słowa skierowałam w dół do Fincha.

- Skacz! Dam radę. – Odpowiedział.

- Oby - Rzuciłam do niego i rzuciłam się w dół.

Złapał. Miał silne ramiona. I nie było wysoko.

- Mam cię też nieść? – Rzucił do mnie.

Rozejrzałam się. Byliśmy w betonowym tunelu, dość wysokim i szerokim. Na dnie stała ciemna maź, czy też gęsta woda, a ściany ociekały wilgocią i jakimś szlamem czy też grzybem. Nasz przewodnik, niewysoki, lekko zgarbiony facet ze zmierzwioną brodą, podskakiwał w wodzie, na której unosiły się dziwne kawałki wyglądające jak coś organicznego i rozlazłego.

- Iziemy. Iziemy. Tędyk! – Ponaglał nas.

Po czym ruszył zwinnie, nie przejmując się cieczą sięgającą mu do kolan.

- A możesz mnie nieść? - Odpowiedziałam pytaniem Finchowi trzymając się go mocno podkurczając przy tym nogi, żeby nie dotknąć obrzydliwości na dnie kanału.

- Jasne. Dla ciebie, wszystko. Co prawda wolałbym cię przenosić przez próg, ale przez ścieki też się chyba nada, co? Jako okazanie uczuć, czy coś.

Nie było źle, bo starał się żartować.

Za nami z gracją w szambie wylądował Marcel.

- Się kawaler nie wpierdoli w szlam - mruknął zmiennokształtny.

- Nie, postaw mnie, tak tylko gadałam, przecież nie będziesz mnie niósł cholera wie jak daleko. - Zaczęłam osuwać się na dół.

- Mogę nieść. Ty, tam z przodu, daleko mamy przez te gówno? - Finch przytrzymał mnie w powietrzu.

- Nie. Nie daleko. Zaraz. Blisko jusz nie bundzie gónfa. Szkuda.

Przestałam się osuwać.

- Naprawdę chcesz mnie nieść przez to całe gówno? – Dopytywałam.

- Czemu nie. Jeśli cię to uszczęśliwi, albo przed nim ochroni, to mogę cię nieść milami.

Marcel minął nas posyłając mi dziwne spojrzenie. Jego oczy lśniły kocim blaskiem w ciemnościach.

- Słodkie z was gołąbeczki - syknął cicho.

Za nami, do wody, z zadziwiającą zwinnością wskoczył Benedykt.

- Ciii - Powiedziałam do Fincha - Bo Marcel jest zazdrosny i będzie się dąsał.

- Pajac - mruknął O'Hara.

Nie odpowiedziałam a skoro nie mogłam pomagać to przynajmniej starałam się nie przeszkadzać rozkładając najlepiej jak potrafiłam swój ciężar.

- Jak ci ciężko to mnie postaw - odezwałam się po chwili.

- Nie ma potrzeby. Dam radę.

Finch brodził w brei. Minął nas Benedykt przyglądając się O'Harze z lekko rozbawioną miną.

Ja całkiem umilkłam i milczałam, aż do końca tej drogi i niesienia mnie przez Fincha.

A to całe "niedaleko" okazało się całkiem długim tunelem. Finch niósł mnie z uporem chociaż widać było, że jednak wymagało to od niego sporo wysiłku. W końcu znaleźliśmy się na dużym i rozległym skrzyżowaniu, które chyba nazywano kanałami burzowymi. Zbudowane były z betonu oraz stali i były zdecydowanie nowsze niż pierwsza część, którą szliśmy, ale niestety tylko odrobinę czystsze. Zmiennokształtni, wraz ze swoim królem, czekali na nas na metalowym podeście rozciągniętym jakieś trzy i pół jarda nad tunelem. Aby tam wejść, musiałam wspiąć się po drabinie.

Finch doniósł mnie do tej drabiny więc złapałam się szczebla i położyłam stopę na wystarczająco wysokim szczeblu, żeby nie dotykać podłoża.

Finch pomógł mi utrzymać równowagę z plecakiem przy okazji podsadził mnie na górę łapiąc za tyłek. A podobno miał się hamować z tym tyłkiem. Zaczęłam wspinać się na górę.

Łaki czekały, a gdy weszłam na podest ruszyły w górę. Ogólnie, jak oceniłam, czekało nas jakieś osiem pięter wspinaczki po drabinach i rampach. O'Hara szedł za mną. Wydawało mi się, że słyszałam jego ciężki oddech zza maski pod sobą. W końcu znalazłam się, nieźle wymęczona, przy otworzonych metalowych drzwiach. Stał przy nich tylko Benedykt. Tędyk i Marcel gdzieś już sobie poszli.

Król łaków kiwnął na mnie głową i ruszył korytarzem z cegieł rozświetlonym przez jedną żarówkę wiszącą na zwykłym kablu.

Nie narzuciłam zbyt szybkiego tempa kontrolując oddech, a w szczególności pilnując, aby Finch się za bardzo nie męczył, wystarczająco już się umęczył dźwigając mnie.

Korytarz doprowadził nas do kolejnych drzwi, przy których czekał Benedykt. A za nimi, kiedy przeszłam przez próg, znalazłam się w schronie. Schronie pełnym ludzi i Zmiennokształtnych. Ujrzałam tam dzieci, kobiety i mężczyzn. Przerażone tłumy, podzielone na grupki, rodziny, bliskich. Siedzące koło siebie, patrzące nieufnie lub tępo na mnie i sapiącego O'Harę.

- W całym przeklętym Londynie akurat was najmniej spodziewałem się spotkać - Benedykt podszedł do nas. - Cieszę się, że żyjecie. Co ten skrzydlaty skurwiel chciał? Chodźcie za mną, w miejsce, gdzie będziecie mogli zrzucić te klamoty i odpocząć. Finch, wyglądasz jakbyś miał zamiar zaraz zarzygać tę maskę.

Kiwnęłam głową, bo nie chciałam krzyczeć przez maskę, a i ciężko mi się oddychało, więc nie chciałam jeszcze przy tym sapać.

Król zaprowadził nas przez korytarze pełne ocalonych do czegoś, co wyglądało niczym stare biuro. Z ebonitowym telefonem tarczowym, metalową szafą i czymś, co wyglądało jak jakaś nastawnia czy coś takiego. Gdy tylko oboje przekroczyliśmy próg Benedykt doskoczył do Fincha, złapał go za ubranie i walnął nim o szafę, która aż zajęczała pod siłą ciosu. Król zmienił się lekko, nabrał masy i przycisnął syna do mebla.

- Nie mów, że o tym nie wiedzieliście? – Zawarczał.

Z wściekłością ściągnęłam maskę i pieprznęłam swoim plecakiem o podłogę.

- No chyba sobie kpisz! - Warknęłam na łaka. - Naprawdę?! Naprawdę tak uważasz?!

Nerwowo przeczesałam potargane włosy odgarniając je z twarzy.

- Skąd niby do jasnej cholery mielibyśmy o tym wiedzieć?! I przestań nim tak miotać, bo to nie jego wina! – Zaprotestowałam.

Benedykt puścił Fincha. Ten tylko spojrzał na ojca, zdjął plecak, potem maskę i uśmiechnął się do mnie. Na widok tego uśmiechu król łaków zmrużył dziwnie oczy, a potem wybuchnął dzikim, ale serdecznym śmiechem.

- To spojrzenie, chłopcze. To spojrzenie! Niech mnie licho! - Odwrócił twarz w moją stronę. - I ten twój ogień, dziewczyno. Za to cię polubiłem. Za ten ogień w oczach. - Przestał się śmiać. - Przepraszam. Za moje zachowanie. Ale od jakiegoś czasu wszystko wokół zmieniło się w ostry pierdolnik. Siadajcie.

Wskazał krzesła stojące przy konsoli.

- Chcecie coś zjeść lub czegoś się napić?

Zamrugałam zaskoczona najpierw wybuchem Benedykta i brakiem reakcji Fincha na ten wybuch, a później tą nagłą zmianą postawy króla łaków. Stałam przez chwilę skonfundowana ściskając w dłoni maskę, przenosząc spojrzenie z jednego O’Hary na drugiego zastanawiając się co tu się właśnie odwaliło.

- Coś mocniejszego, to chętnie. I jakąś wodę, bo muszę trochę opłukać buty.

Finch skierował się do jednego z krzeseł.
 
__________________
"Atak był tak zaskakujący, że mógłby zaskoczyć sam siebie."
Ravanesh jest offline