Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-02-2022, 10:55   #54
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
VANESSA BILLINGSLEY

Brigit nie marnowała czasu i Vannessa szybko ponownie znalazła się na siodełku jej motoru.

Tym razem jednak Brigit zjechała kompletnie z drogi i jechały po wertepach, wąskimi, polnymi dróżkami, w najlepszym przypadku szutrówkami. Bardzo szybko Vannnessa, a w zasadzie jej tyłek, odczuły różnicę między drogami. Motocykl, mimo całkiem dobrego zawieszenia, nie był pojazdem terenowym i każda nierówność, każda dziura i każdy wykrot to było rodeo. Jednak nawet na tych wertepach Brigit utrzymywała ostre tempo. Takie, że o mało kilka razy nie znalazły się w rowie. Ale przynajmniej zostawiły dym płonącego miasta za plecami.

Wokół nich wznosiły się teraz liczne, zielone pagórki, tu i ówdzie porośnięte niskimi drzewami czy krzewami. Byłoby nawet pięknie, gdyby nie okoliczności, w jakich tutaj trafiły.

Brigit zatrzymała się na jakimś szlaku, którym do tej pory zapewne chodzili piesi, jeździli rowerzyści i być może czasami jakiś inny pojazd. Szlak był oznaczony klasycznym, turystycznym drogowskazem. Na ramieniu jednego z nich, poza napisem informującym o Rezerwacie Północnego Yorku Vannessa rozpoznała oznaczenia dworu Fae.

Wspomnienie uderzyło w nią z siłą narkotycznej wizji.

Siedziała w jakiejś zamglonej sali, a ktoś, monotonnym głosem, prowadził jakieś szkolenie. Dotyczyło Odmieńców, jako potencjalnych przestępców.

- Zarówno Ukryty Dwór jak i Jasny Dwór nie są naszymi sojusznikami ani przyjaciółmi. Podobnie jak Martwi, to potencjalne zagrożenie dla Żywych. I jako takie powinniście je, jako Regulatorzy traktować, panie i panowie. Pamiętajcie. Nie lubią żelaza. Znają dziwne sztuczki. I pod żadnym pozorem nie podajecie im swojego prawdziwego imienia. W sensie, prawdziwe imię to to, które dali wam rodzice, różne sytuacje społeczne i życiowe wraz z nazwiskiem panieńskim matki. Czyli moje niemal całe prawdziwe imię brzmiałoby Damien William Sutterbath Wiston.

Sala szkoleniowa, na której Vannessa siedziała - tego była pewna - z grupką innych kobiet i mężczyzn. Regulatorzy. Była jedną z nich? Chyba tak. Kiedy? Nie potrafiła sobie tego przypomnieć.

- Jesteśmy już blisko. Omówmy plan, dobra. Na wszelki wypadek, gdyby nas rozdzieliło czy coś. Ty będziesz z nimi rozmawiała. Jako Druidka masz do tego największy dar. Powiedz im, że chcemy dostać się do Filey, ale Skrzydlaci zaatakowali. Że chcemy przejechać przez ich ziemię. No i teraz nasz cel. Małe miasteczko Filey nad Morzem Północnym. Mildford Street 63. Stary hotel to nasza placówka. Tam musimy znaleźć się, jak najszybciej damy radę.

Nie tracąc dalej czasu na nic więcej niż mały łyk wody, Brigit znów odpaliła manetkę i ruszyły w dół niezbyt stromego wzniesienia wzbudzając za sobą wstęgę kurzu i pyłu.

Trzy mile później były już na wrzosowiskach i suchych łąkach. Wokół nich były tylko ptaki płoszone przez silnik ich motoru i słońce nadal stojące w tym samym miejscu na niebie.

To, że coś się wokół nich zmieniło, Vanenessa poczuła jako mrowienie. Najpierw czubkach palców, potem na głowie, a następnie te "mrówki" zaczęły tańczyć już po całym jej ciele. Wokół nich, mimo że pogoda przecież była słoneczna, widoczność pogorszyła się, jakby wjechały w sferę mgieł lub oparów.

Magia. Glamour. Lśnienie.

Była wszędzie wokół nich. W powietrzu i w ziemi.

Silnik motoru zakrztusił się i zgasł. To było oczywiste. Szum Duchowy był tutaj tak potężny, że nawet maszyna chroniona silnymi znakami musiała ulec. Technologia i magia po Fenomenie Noworocznym w najlepszym przypadku tolerowały się. Najczęściej jednak Całun, jak czasami też nazywano Szum Duchowy, tłamsił wszystko, co miało w sobie chociaż odrobinę elektryki, elektroniki czy nawet mechaniki.

Potem Vannessa poczuła inne zawirowania. Wokół nich, gdzieś w tej nienaturalnej chociaż niezbyt gęstej mgle, poruszały się jakieś cienie. Wyraźnie słychać było szepty, dziwaczne podmuchy - niczym westchnienia, aż w końcu z oparu wyłoniły się trzy otaczające je i niesprawny motor sylwetki. Każda z nich wysoka na jakieś pięć stóp i sześć cali. Każda odziana w poszarpane szaty skrywające ciała i sylwetki. Szaty te przypominały bardziej całuny, które szarpał niewidzialny wiatr, niż jakikolwiek inny strój. Każda z twarzą zakrytą czymś, co przypominało ślubny woal lub zasłonę trędowatego. Istoty te pojawiły się na tyle blisko, że Vannessa nie tylko wyczuwała ich energię - zimną i złowrogą, ale nawet widziała ich oczy, mętne i białe, niczym u trupów lub niewidomych. To były banshee. Wiedziała o tym. Trzy silne banshee. Otoczyły Brigit i Vannessę, chociaż na to, jak się zachowywały, lepiej pasowało słowo - osaczyły.

Poza tą trójką Druidka wyczuwała jeszcze coś lub kogoś. Silniejszą emanację, ukrytą gdzieś tam, w miejscu, gdzie opary mgły były gęstsze. Kogoś, komu banshee były posłuszne i wierne. Komuś znacznie od nich silniejszemu i komuś na granicy zdolności kontroli Vannessy.

- Nie mam zbyt dużego doświadczenia z fae - szepnęła Brigit przyjmując pozycję, z której równie dobrze mogła zaatakować, jak i się bronić. - Co robimy?


EMMA HARCOURT


Pożegnali się dość oschle. Benedykt nie kwapił się, aby ich odprowadzić "do kajaków". To zadanie otrzymał Tędyk, co oznaczało chyba trochę wędrówki pod ziemię. Oby nie "gónwem", które szczurołak tak bardzo lubił.

Padło kilka słów. Obietnic, że skontaktujecie się ze sobą, jak już Finch dołączy do Towarzystwa, ale oczywistym było, że to tylko kurtuazja i loup-garou raczej nie zechcą współpracować ze "sługami aniołów", teraz - kiedy świat ginął pod okrutnymi razami Skrzydlatych.

Tak, jak się Emma tego obawiała, musieli przemieszczać się tunelami. Pocieszającym było jednak to, że tym razem nie kanalizacją, ale jakimiś betonowymi i wąskimi przejściami technicznymi, pełnymi kabli, rur i innych przewodów. Wiedziała, pracując w MR, że pod Londynem istnieje drugi, podziemny świat, ale nie przypuszczała, że tak rozległy i zróżnicowany.

"Tedyk" prowadził ich szybko, pewnie i ostrożnie. Atak nastąpił, gdy akurat Finch przeciskał się przez zwężenie wykute niedawno w betonie i cegłach - łączące ze sobą dwa korytarze. Ich Pieczęcie znów zapłonęły ogniem bólu, jakby ktoś podpalił pod ich skórą wszystkie zawiłe linie tworzące Pieczęć Jehudiela. Ból był tak intensywny, że Emma musiała usiąść na podłodze krzycząc wewnątrz maski z cierpienia. Finch musiał czuć się podobnie, bo osunął się plecami po ścianie, siadając pod nią z podkulonymi pod brodę kolanami. Ich przewodnik musiał wiedzieć, że dzieje się coś niecodziennego, bo zatrzymał się w odpowiednim dystansie, gdyby okazali się dla niego niespodziewanym zagrożeniem i przeczekał, aż atak minie.

Kiedy Emma doszła do siebie, zobaczyła O'Harę, który nadal siedział pod ścianą, ale zdjął maskę. Trzymał w rękach manierkę i pił z niej drobnymi łyczkami. Emma znalazła w sobie dość siły, aby dostać się do niego i osunąć obok. Finch, jak zawsze w pewnym chyba nieuświadomionym odruchu, podał jej manierkę.

- Czułaś to? - pytanie - zupełnie debilne, też zdradzało, podobnie jak twarz Fincha, jakiego cierpienia przed chwilą doświadczyli.

- Wiesz, co to było?

Nie wiedziała. Nadal jednak miała zbyt mało sił, aby odpowiedzieć.

- Grey został ranny. Mocno. Zaczerpnął z nas, aby sobie pomóc. Jesteś w stanie iść?

Twarz Fincha nie wyrażała zbyt wiele emocji. Ale oczy tak. Bał się. Bał się, chyba po raz pierwszy od czasu, gdy go poznała. Wiedziała, o czym myśli. O "Radości". O tym, czy Skrzydlaty został zraniony tam, gdzie miał zanieść syna Kopaczki? Czy gdzieś indziej?

- Tędyk! Szypko! Szypko! Tędyk!

Przewodnik skakał koło nich.

- Rzyka niedaliko! Chodźta! trza leźć!

Finch wstał, wyciągnął do niej rękę, pomagając podnieść się z podłogi korytarza.

- Pogadamy, jak już sobie pójdzie - wskazał na szczurołaka.

Dała radę wstać i pójść dalej. Chociaż sama dziwiła się, skąd znajduje na to siły. Czuła się obolała, osłabiona, niemal zdewastowana, jakby przed chwilą walczyła mieczem o życie z tłumem wymagających wrogów. A z każdym krokiem czuła się coraz mocniejsza, coraz sprawniejsza, coraz silniejsza. Finch szedł tuż przed nią, ale widziała, że ogląda się co jakiś czas, aby upewnić się, że Emma jest za nim, że nie zniknęła i nic jej nie grozi.

Tym razem "Tędyk" nie kłamał. Było naprawdę blisko. Ściany wokół nich znów stały się bardziej wilgotne, porośnięte jakimś szlamem i zaciekami, aż Emma ujrzała nagle słońce na końcu korytarza, w który skręcili. Dno korytarza pokrywała woda. Cuchnęła Tamizą, ale nie nieczystościami i sięgała ledwie do kostek. Korytarz kończył się kratą przez którą Emma zobaczyła taflę wody i betonowy brzeg po drugiej stronie.

Zaraz przy kracie, na płytkiej wodzie, unosiło się coś przykrytego brezentem. Kilka innych kształtów widać było pod ścianami. To były kajaki. Niezbyt duże, ale pasujące do ich potrzeb. Podchodząc bliżej Emma ujrzała też, że krata to tak naprawdę okratowana brama, zamknięta na kłódkę. Wokół wejścia ujrzała też dobrze i starannie nałożone znaki ochronne - wymalowane sprayem i farbą przez kogoś, kto dobrze wiedział, co robi. Znaki chroniły przed wieloma zagrożeniami, ale nie przez Zmiennokształtnymi, co od razu rzuciło się w oczy Fantomce.

- Kodżaki - Tędyk wskazał czarną od brudu ręką kształty, a potem wyjął z kieszeni solidny klucz. - Jak króle mówiły. Weźta jeden lub dwa, jak wolita.

Lisołak pojawił się, niczym duch. Sheamus O'Braien. Zawirowanie Całunu nie zdradziło jego obecności, bo Szum Duchowy w tym miejscu szalał - ze względu na znaki ochronne na ścianach, jak i obecność Tedyka, który był całkiem potężnym loup-garou. A może to, co przed chwilą działo się z ich Pieczęciami, ukryło obecność drugiego zmiennokształtnego przed ich zmysłami, także tymi nadnaturalnymi? Nieważne. Ważne było to, że lisołak, którego nienawiść była wręcz namacalna, stał w korytarzu z karabinem maszynowym w rękach - wysłużonym, lecz niezawodnym AK, który z tej odległości zrobiłby z nich sito.

- Szejmusz - szczurołak zareagował pierwszy. - Czo ty odpierdulasz?

- Nie wtrącaj się, szczurze - warknął Sheamus nie odrywając wzroku i mierząc prosto w Emmę. - W końcu cię dopadłem. Zabiłaś mojego brata. Sprawa "Gryzadło". Pamiętasz?

Pamiętała, ale słabo. Sprawa jakich wiele zakończyła w pracy dla MR-u. Sprawca zamordował dwie osoby. W tym ciężarną kobietę. Był loup-garou - psołakiem. Pracowała nad nim z dwoma innymi osobami jeszcze przed tym, nim Zmiennokształtni dostali przywilej sami regulować takich wykolejeńców. Wytropiony, wyśledzony i wyregulowany. Kilka dni śledztwa. Likwidacja i raport.

Nie zmieniało to faktu, że lisołak ma ich jak na talerzu. Lufa AK-acza mierzyła w Emmę, ale wystarczyło kilka ruchów, by ołów zalał cały korytarz.

- Jak to przyjemnie, hyclówo? - Lisołak najwyraźniej postanowił przedłużyć na ile się dało swoją chwile tryumfu. - Jak się teraz czujesz, gdy stoisz po drugiej stronie karabinu? Przysiągłem, że pomszczę Adama. I proszę, koniec moich poszukiwań. Hyclówa, która zabiła mi mojego braciszka, sama wchodzi w moje szpony.

Adam. Adam Carver. Przypomniała sobie nazwisko sprawcy.

- Szejmusz - Tędyk najwyraźniej chciał przemówić napastnikowi do rozumu. - Król urwie ci puszty łeb.

- Niech urywa! Kurwa! - Lisołak aż się zapluł, cały czerwony z wściekłości. - I tak wszyscy niedługo zdechniemy wybici przez te skrzydlate dziwadła! Ale przynajmniej przed śmiercią dotrzymam słowa danego małemu Adamowi. Czas zdychać, hyclówo!

Lisołak przymierzył się do otworzenia ognia.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 08-02-2022 o 10:59.
Armiel jest offline