Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-02-2022, 10:08   #253
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 51 - 2525.XII.33 mkt; zmierzch

Czas: 2525.XII.33 mkt; zmierzch
Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, między ruinami a obozem
Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, mżawka, łag.wiatr, gorąco



Wszyscy






https://f4.bcbits.com/img/a0412358919_10.jpg



- No i jeszcze padać zaczęło. Bo tego błota to za mało już na ziemi było. - mruknęła blondwłosa Kislevitka zadzierając głowę do góry. Na dnie zielonego oceanu rzadko było widać niebo. Chociaż wędrowali w pobliżu rzeki gdzie po prawej wciąż widać było prześwity nieba tam gdzie dżungla kończyła się a zaczynała rzeka.

- Tak, pada. Ale mało. Jednak my jeszcze daleko do obozu. Albo szukać miejsca na nocleg albo iść w deszcz i po ciemku. - ciemnoskóra tłumaczka królowej pokiwała głową na słowa Glebowej i też zadarła głowę do góry. Jak stały obok siebie kontrast między nimi był uderzający. Zoja była jasnoskórą blondynką zaś Majo miała ciemną karnację i włosy. Ubiorem też się znacznie różniły. Kislevitka miała na sobie spodnie obcięte gdzieś do połowy łydki i biała koszulę przez co wydawała się całkiem swojska dla większości mieszkańców Starego Świata. Chociaż tam zdecydowana większość kobiet chodziła w spódnicach. Jednak spodnie dla kobiety wykonującej zawód marynarza czy żołnierza jakie zwykle wykonywali chodzący w spodniach mężczyźni wydawała się być zrozumiałym wyjątkiem. Amazonka zaś niewiele miała na sobie. Przepaskę biodrową i trochę materiału zasłaniającego jej piersi. Gdyby w takim stroju pokazała się na jakiejś staroświatowej ulicy wywołałaby skandal. Nawet w domu czy karczmie uznano by pewnie taki śmiały strój za mocno nieprzyzwoity. Do tego jeszcze te liczne ozdoby, kolczyki, naszyjniki z kłów i korali, tajemnicze malunki i tatuaże na skórze dodawały jej jeszcze bardziej egzotycznego wyglądu. Więc jak te dwie, młode kobiety tak przez chwilę stały obok siebie i patrzyły na kończący się dzień jaki zaczął się monotonną mżawką to każda z nich wydawała się być z całkiem innego świata.

- No cóż za pasjonujący wybór. - sarknęła panna de Schwarz. Ona w swójej czerwono - czarnej spódnicy do samej ziemi wydawała się być wzięta z jeszcze innej bajki. Bardziej by pewnie pasowała do jakichś balów i salonów niż człapania po dnie błotnistej dżungli. Okazywała się jednak zaskakująco odporna na tą niepogodę i trudy podróży. A chociaż zdawała się roztaczać wokół siebie aurę chłodnej niedostępności jaka co jakiś czas prowokowała Glebową do różnych żartów na ten temat to jednak imperialna szlachcianka do wielu spraw podchodziła z humorem i nonszalancją. Jak teraz gdy zdawała się być obojętna na wybór tych opcji o jakich wspomniała tłumaczka królowej. I bardziej martwiła ją zabłocona suknia. Tak można było sądzić po tym jak obdarzała ją krytycznym spojrzeniem. Cały jej dół był mokry i upstrzony kawałkami błota, liści i gałązek. Co prawda wszyscy na to cierpieli z powodu przedzierania się przez tą dżunglę ale na jej dwubrawnej sukni było to chyba najbardziej widoczne.

- Może spróbujesz założyć spodnie? Wydają się dużo praktyczniejsze na tą dżunglę. - zaproponowała bretońska szatynka pokazując na swoje zgrabne nogi okryte spodniami podobnym krojem do tych jakich używała szablistka z Kisleva. Do chodzenia w takich spodniach Izabela już się chyba przyzwyczaiła w ciągu ostatniego tygodnia. I chyba potrafiła docenić ich praktyczną wyższość nad długimi sukniami w jakich do tej pory chodziła. I może dlatego, że też była szlachcianką wydawała się być jedną z niewielu osób jakich czarnowłosa imperialna dama nie deprymowały. Chociaż to właśnie Vivian zrobiła na kapitanie Rojo największe wrażenie. Co prawda zaskoczyła go obecność tak wielu kobiet. Ale nad obecnością Zoji przeszedł prawie od razu do porządku dziennego. Jakby uważał ją za oczywistą część świty swojego kolegi kapitana i skoro on tu był w okolicy to i naturalne było, że Kislevitka też. Ucałował po szarmancku dłoń Izabelli ale młoda dziewczyna z łukiem i w spodniach chociaż ładna i zgrabna nie zrobiła na nim takiego wrażenia sama w sobie. Chociaż traktował ją z szacunkiem należnym szlachciance i siostrze Bertranda. Samemu Bertrandowi uściskał prawicę i skinął głową z szacunkiem należnym między szlachcicami. Estalijczyk bardziej zdziwił się widokiem obu dzikusek jakie towarzyszyły wyprawie. Chyba nie spodziewał się, że można było z nimi jakoś się dogadać skoro miały opinię jeszcze bardziej krwiożerczych dzikusek niż Norsmeni. Całkiem sporą uwagę przykuła pancerna kapitan. Brunetka odziana w imperialne płyty i z wielkim mieczem na chwilę go mocno zaabsorbowała, chyba bardziej niż jej równie pancerny oddział gwardzistów. Ostatecznie jednak podobnie jak Amazonki były niejako jednymi z wielu mieszkańców tej krainy tak i obecność najemników z dalekich stron nie była aż tak wyjątkowa. Chociaż kobiety i to w roli oficera i dowódcy faktycznie zdarzały się o wiele rzadziej. No ale to właśnie imperialna szlachcianka w swojej sukni do samej ziemi wydawała się tu wyglądać najbardziej egzotycznie. I kapitan aż zerkał na nią co jakiś czas jakby chciał się upewnić, że to żadna zjawa i naprawdę tu z nimi jest.

W końcu bowiem kapitan Rojo przystał bowiem na pomysł Carstena, że właściwie to mógłby osobiście się rozmówić ze swoim kolegą po fachu i krajanem. Obaj w końcu byli morskimi wilkami i śmiałkami z Estalii jacy postanowili spenetrować lustryjska krainę aby wydrzeć jej złoto i sekrety. Chociaż negocjacje trwały na tyle długo, że grupie wsparcia znudziło się czekanie zwłaszcza, że ponoć słyszeli głosy tych rozmów. I nijak nie pasowało to do odgłosów walki. No i wszyscy mogli się spotkać i poznać osobiście. Oddział Rojo wyglądał jak banda zarośniętych zbirów i piratów. Ale chyba obie strony były dobrej myśli i ufały sobie na tyle aby raczej rozmawiać ze sobą niż celować do siebie z broni. Doszło też do radosnego i wzruszającego spotkania z Almedo i jego góralami.

- Carsten! To ty?! Naprawdę ty?! Już straciłem nadzieję, że cię kiedyś zobaczę! - z bliska Almedo wyglądał gorzej niż gdy Sylvańczyk go widział ostatni raz po powrocie z niezbyt udanej wyprawy jaka miała odnaleźć zaginione elfy Ektheliona. Policzki mu się zapadły i wydawał się chudszy. Ale radosny entuzjazm z odzyskanej wolności przykrył to wszystko. Podobnie i jego ludzie witali się i ściskali ze swoimi towarzyszami z wyprawy. Nawet jeśli spotykali się po raz pierwszy. Kapitan Rojo bowiem uznał, że trochę niestosowne by było prowadzić Almedo i jego ludzi na postronku skoro mieli się udać do obozu de Rivery. Więc też okazał dobrą wolę i puścił ich wolno. Chociaż bez broni. Górale więc szli wymieszani z pozostałymi dwoma grupami.

Ludzi Rojo nie było aż tak wielu. Może z tuzin, może trochę więcej lub mniej. Z czego z połowa miała kusze a pozostali włócznie i ogólnie raczej byli nastawieni na walkę bezpośrednią. Więc liczebnie nie było porównania z wyprawą de Rivery jaka wciąż liczyły pewnie ze trzy setki osób. Nawet jeśli walki, choroby, insekty i dżungla nieco uszczupliły te stany osobowe. Te wszystkie rozmowy, powitania, pakowanie się i ustalenia jednak zajęły większość południa. Więc gdy pstrokata kolumna zaczęła marsz powrotny to początek zmierzchu, do tego zroszony mżawką, zastał ich gdzieś w połowie drogi między rzeczną wyspą z ruinami a obozem de Rivery. Na otwartym polu jeszcze by może było jasno ale na dnie dżungli prawie z każdą chwilą robiło się ciemniej i ciemniej. W ciągu pacierza czy dwóch zrobiłoby się całkiem ciemno. No i jeszcze się rozpadało. Raczej mżawka niż deszcz. Ale na pewno nie była czynnikiem jaki ułatwiał warunki bytowe na ziemi nie mówiąc już o marszu.

- Ja mogę iść i mogę zostać. Ale jak mamy zostać to trzeba by zacząć natychmiast póki jeszcze cokolwiek widać. A jak mamy iść to trzeba rozpalić pochodnie bo niedługo będzie całkiem ciemno. - oświadczyła obojętnym tonem pancerna kapitan. Krople mżawki spływały topornie po jej naoliwionym pancerzu. Smary i oliwy miały chronić pancerze i broń przed rdzą i ogólnie przed pożarciem przez tropikalny syf. Wszyscy wydawali się wahać czy lepiej by było nocować w tym przypadkowym terenie i rano dołączyć do głównego obozu czy zaryzykować marsz przy świetle pochodni i spróbować dotrzeć tam jeszcze dzisiejszego wieczoru. Obie możliwości wydawały się mieć swoje wady i zalety.

Po drodze była okazja pogadać i ze starymi i z nowymi znajomymi. Tak jak przez jakiś czas Zoja rozmawiała z kapitanem Rojo. Bo z nich wszystkich tylko ją Estalijski oficer rozpoznawał. Potem Kislevitka powtórzyła i dodała coś od siebie tłumacząc na reikspiel. A mianowicie, że kapitan Rojo też był morskim wilkiem co pływał po morzach i oceanach. I też tak jak ich kapitan w końcu zawitał na dłużej w Porcie Wyrzutków gdzie skusiły go bogactwa tej tajemniczej krainy. Z miesiąc… Cholera, teraz to już ze dwa miesiące! No wtedy przy końcu pory deszczowej namawiał kapitana de Riverę aby połączyć siły i ruszyć do piramidy po chwałę i złoto. Wtedy jeszcze sprawa z wicehrabiną była w mocno wstępnej fazie i nie było wiadomo co z tego wyjdzie to de Rivera na poważnie rozważał czy nie ruszyć razem z Rojo. Zdecydowała jednak pora deszczowa. Wolał poczekać na jej koniec chociaż było ryzyko, że inni też wpadną na ten pomysł i ruszą razem z nim. No i sama wicehrabina de Lima jaka w końcu dała się przekonać kapitanowi aby zostać głównym sponsorem ekspedycji. Więc w końcu de Rivera został w mieście aby przygotować tą wyprawę a Rojo ruszył z zebranymi śmiałkami w trzewia dżungli aby spróbować szczęścia.

Almedo też miał swoją historię. Początek mocno pokrywał się z tym co już wcześniej mówili jego dwaj ludzie którzy czystym przypadkiem uniknęli schwytania i dotarli z alarmującymi wieściami do głównego obozu. Czyli patrolowali teren, pod koniec dnia zaczęło padać tak jak teraz. Ale akurat znaleźli tamtą jaskinię nad rzeką. Chcieli tylko w niej przeczekać do końca deszczu albo dnia. Almedo właśnie się zastanawiał czy jednak zaryzykować wyjście na deszcz i powrót do obozu czy zostać na noc i wrócić rano. Gdy wpadli ludzie Rojo. Wzięli ich do niewoli chociaż Almedo przysięgał, że w pierwszej chwili chcieli ich zabić. A może to on tak to teraz przedstawiał. W każdym razie kapitan Rojo pytał kim są no i jak usłyszał, że od de Rivery to się pomiarkował. Także dlatego, że okazało się, że nadprogramowi kopacze i tragarze mogli mu się przydać a Almedo widząc, że jego los balansuje na ostrzu noża i jedno krzywe spojrzenie może podkusić kapitana by kazał zarżnąć ich wszystkich obiecał mu pełną współpracę i ogólnie pomoc.

- Mieli skrzynie. I worki. Ciężkie i duże. Złoto. Jak nic złoto. Nie widziałem co jest w środku no ale przecież zwykłych kamieni by nie przenosili nie? - powiedział szeptem nadal nieco nerwowo oglądając się na brodatego kapitana.

Potem opowiadał jak to słyszeli te negocjacje z kimś od kapitana de Rivery. Niedługo po schwytaniu. No ale jak Rojo chciał pogadać w połowie drogi z Cesarem to tamten odszedł i zostawił go z niczym. Do tego zaczęli rzucać te gałęzie aby wykurzyć ich dymem to widząc co się dzieje i nie do końca mając ochotę na walkę albo zostanie jeńcem dał znać aby wycofać się tylnym wejściem. Z tego co opowiadał Almedo to ty była cała sieć tych jaskiń jakie konkwistadorzy Rojo używali sobie całkiem śmiało. Tak wydostali się z tamtej jaskini nad brzegiem rzeki a koniec końców wylądowali w tej piramidzie co się spotkali dzisiaj. I kiepsko z jedzeniem było bo już jak ich pojmali to dawno byli bez zapasów prowiantu. W końcu koczowali w dżungli już z drugi miesiąc. To co zabrali ze sobą albo się skończyło albo zgniło. Jedli to co udało się zebrać i złowić z okolicy to jakoś szło wyżyć ale głód był ich stałym towarzyszem. Tu znów Almedo obawiał się o swój los i swoich schwytanych ludzi bo było jasne, że stali się dla Rojo tylko balastem do wykarmienia. No ale być może to, że byli podwładnymi kapitana jakiego czarnobrody znał i szanował znów ich uratowało.

- No ale dobrze, że przyszliście bo nie wiem co by było później. - herszt bandy górali nie ukrywał, że wyzwolenie przyniosło mu wielką ulgę i radość. Nawet jeśli wracali do obozu bez broni no to i tak był to o niebo lepszy los niż to co mogło ich czekać jako niechcianych jeńców. I chociaż sam wyglądał na zabiedzonego i wychudzonego jak i reszta konkwistadorów jaka ich schwytała to radował się jakby dostał nową szansę na życie. Teraz jednak i on i reszta mokli od tej mżawki i mieli dylemat do rozwiązania co dalej robić.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline