Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 27-02-2022, 16:46   #1
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
[WFRP 2ed.] Wissenlandzkie obyczaje I (18+)

"Wissenlandzkie obyczaje I"


Mapa w pełnej rozdzielczości


***


8. Sommerzeit, 2524 KI
Pogranicze Teoffen i Serrig


Kłęby dymu, gorąc płomieni, trzaski, iskry. Wysuszony przez letnią pogodę las hajcował się lepiej niż niejedno ognisko przy przesileniu zimowym. Szyszki, igły i liście napędzały pożogę, siwo-szara mgła wyciskała siódme poty i łzy z oczu. Gorąc buchał zewsząd, płomienie tańcowały i lizały otoczenie, pochłaniając kolejne pędzi leśnego poszycia, rosnąc i puchnąc w zastraszającym tempie, strzelając w górę łapczywymi jęzorami.

Eksplozja. Tupik rzucił się w tył, szarpiąc za rękaw Semena i, ze zdumiewającą u niego siłą, powalił go na ziemię. Fontanna ognia wybuchła może krok od miejsca, gdzie przed chwilą stali. Wybuch rozsadził grupkę zbrojnych, którzy nie dość szybko pojęli grozę sytuacji. Jeden wciąż się miotał, wyjąc i niczym pochodnia rozświetlając półmrok lasu. Płonął. Semen też płonął, zlany z prawej strony jakąś oleistą cieczą. Cały świat płonął. A przez strzelający ogień, przez spowijające polankę kłęby czarnego dymu, wprost na drużynę z Teoffen przedarły się straszliwe sylwetki...

Ściana ognia wyrosła niczym namacalna granica, wijąc się esowo-floresowo, przedzielając las na dwa, zajmując i wypełniając pustą przestrzeń między dwoma grupami, zupełnie już zasłaniając i tak słabą widoczność, urzeczywistniając niewidzialny podział. Pożoga jednak, jak to z żywiołami było, nie dyskryminowała i groziła wszystkim jednako.

Ognisty półokrąg sięgał Hansa i Gregera. Furkoczące strzały świszczały i z mlaskiem przebijały skórznie, kolczugi i ciała, dziesiątkując szeregi ludzi z Serring. Ciemne kształty spływały gdzieś z wysokości, ostrza i klingi błyskały w szerokich cięciach. Rust wywinął się skokiem, wyminął zamaskowanego agresora, ale taktyczny odwrót zaraz wstrzymał kolejny wybuch, gorąc i iskry. Rzeź, ogień. Strzały zza krzewów i krzaków. Szczęk żelaza. Chaos i wycie, przekleństwa i desperacja. Byle dalej od ognia palącego wszystko na swej drodze, żarem bijącego po oczach, wyciskającego dymem powietrze z palących płuc.

Freundeswald płonął…


***



Pertraktacje, negocjacje, debaty i dyskusje. Ani Rewolucja, która ogarnęła pożogą ziemię wokół przeklętego po trzykroć Wusterburga, ani odwieczna ludzka tendencja do bycia drugiemu człowiekowi wilkiem, nie stłamsiły kompletnie i nieodwracalnie ducha dyplomacji. Nawet i typowy szlachecki upór, napędzany przez pogłębiający się przez wieloletnie sąsiedztwo konflikt i coraz to nowsze scysje, zdawał się ustąpić na rzecz pokojowego spotkania dwóch zwaśnionych od lat stron, bez zwyczajowej animozji pod hasłem “my kontra oni”. Czy do rozmów doszło dzięki zawierusze rozpoczętej przez Głosiciela, czy przez wewnętrzne problemy, czy przez odwilż w tej prowincjonalnej zimnej wojnie - ciężko było stwierdzić. Faktem było, że jeden sąsiad podszedł do przysłowiowego płotu, jako i drugi podszedł. Rozmawiać.

Kurtuazja prędko została jednak odrzucona precz, wytrzymując zaledwie początkowe grzeczności i mało szczere formułki narzucone przez kindersztubę. Wyrosła na przepastnych błoniach, przedzielonych granicą na mapach wissenlandzkich włości, płócienna osada namiotów, ozdobiona teoffeńskimi oszczepami w czerwonym polu i sarrigańską szachownicą, prędko przeszła z miejsca spokojnego obradowania błękitnokrwistych do, nie przymierzając, burdelu na kółkach ogarniętego pożarem. Rzucano mięsem, rzucano oskarżeniami, rzucano i glinianymi kubkami - ożywione dyskusje, o ironio, były wspólnym mianownikiem obu stron. Lady Matilda, żona lorda Erycka, pana na Teoffen, zwana za plecami Matroną wraz z bratem lorda, Dietmarem - w geście niesłychanej solidarności - wspólnie oskarżali swoich sąsiadów o zawalenie kopalni, która miała być dla Teoffen kaczką znoszącą złote jaja. Młoda lady Henrietta, pani na Serrig, szorstko i po żołniersku, nie przebierając w słowach, wytykała naruszanie dawnych umów i tchórzostwo teoffeńskich wojsk, trzymanych z dala od szeroko pojętego frontu tworzącego się przeciw rozlewającej się po południu Wissenlandu rewolucji. Argumenty ad personam i wbijane szpile napędzały jedynie błędne koło, prędko zmierzające ku metaforycznej przepaści.

Jedynym głosem rozsądku, nieco przytłumionym przez matulę i stryja, okazał się być młody panicz Detlef. Rozważny młodzieniec nawołujący ze swojego miejsca na krańcu stołu do zjednoczenia przeciw Głosicielowi; który na błonie sprowadził salwatorów ojca i ocaleńców wusterburskich, mających w charakterze naocznych świadków opowiedzieć o bitwie, rewolucji i nadchodzącym niebezpieczeństwie, które nie dyskryminowało. Rozsądek udzielił się i tileańskiemu doradcy Henrietty, Corrado da Capelliemu, który pomimo zażyłości ze swoją seniorką (zażyłości, której dokładna natura była przedmiotem wielu plotek, warto nadmienić), zdawał się nawiązać nić porozumienia z młodym Detlefem. Tileańczyk na mównicę wypchnął quasi-delegację wprost z Nuln, która mogła potwierdzić coraz to szerszy zasięg rewolucji i buntownicze nastroje wzdłuż i wszerz Wissenlandu. Nawet w samym Nuln!

Rewelacje zdawały się chłodzić gorące szlacheckie głowy - przynajmniej na tyle, by uczynić pierwszy krok ku lepszemu. Krokiem tym miała być wspólna ekspedycja do zawalonej teoffeńskiej kopalni. Tak zwana wizja lokalna. Ot, gest dobrej woli, początek współpracy. Uwertura do lepszych relacji sąsiedzkich. By zyskać na czasie i przemyśleć stanowiska.

Wyszło… jak wyszło.


***



Freundeswald, Las Przyjaciół, nie był najgorszym miejscem na spacery, przynajmniej na obrzeżach. Nie był to ponury i otoczony złą sławą Drakwald. Szum ociekających zielenią buków, które w wyższych partiach wzgórz przechodziły w świerki i sosny, ptasi trel, trzaskające gałęzie pod butami. Ale jak mówi ludowe przysłowie - “im dalej w las”... Im dalej w las, tym było mniej przyjemnie. Potężne i stare konary, zdradzieckie korzenie skryte w runie leśnym, zielono-liściasty baldachim rzucający cienie nawet mimo późnopopołudniowej godziny. Dzięki temu ostatniemu wczesna letnia aura nie dawała się aż tak we znaki, jak podczas wędrówki z obozowiska dyplomatycznego na granicy ziem obu rodów, ale mimo wszystko nastroje za bardzo nie dopisywały. Brnęli w las, ku zawalonej kopalni miedzi, z polecenia możnowładców. Z tej strony nie było żadnej drogi wiodącej w to miejsce, Teoffen zazdrośnie strzegło swego bogactwa. Szczęściem byli w grupie ludzie znający las, umiejący odnaleźć się w jego matecznikach i wądołach. Poprzedzeni przez takowych dalej szli już “delegaci”. Wpierw wypchnięci na mównicę, teraz w dzicz, jako “łączona ekspedycja”. Jedynie rycerze panicza Detlefa zdawali się rzeczywiście uhonorowani przydziałem, ale tak to już z rycerzami było. “Za Sigmara i ojczyznę”, “chwała i sława”, et cetera, i tak dalej, i tym podobne. Dla nich inni członkowie ekspedycji mogli w zasadzie nie istnieć i potrzebni byli niczym świni siodło.

Inni natomiast... Z innych rycerze byli marni. Semen Paczenko potrafił zabijać jak mało kto, ale gdzież tam było Kislevicie do rycerskiego stanu! Owszem, jakiś tam szacunek na dworze zyskał, ale taki sam miałby wprawny rzeźnik. Dobry kandydat na nauczyciela fechtunku dla młodych rodowców, ale nie daj Sigmarze, by spojrzeniem omiótł którąś z rodowych cór! Karłowaty Tupik von Goldenzungen też niejeden żywot w swoim życiu skrócił, ale do stawania w szranki z większymi się nie palił. A pomimo swego sporego doświadczenia w dworskich intrygach, póki co zyskał jedynie pewność, że szlachectwo w Imperium to coś zupełnie innego niźli szlachectwo w Bretonii. Tam był na ten przykład zwykle na dworze majordomus, który trząsł całym dworem. Tu tę funkcję gromadzącą spore kompetencje dzielili różni ludzie - łowczy, zbrojmistrz, dowódca drużyny Teoffen, podczaszy, kanclerz, a nawet nadworny kucharz. Każdy miał swoją rolę, funkcję, zadania do wykonania i rozsiewał swoje małe intrygi, chcąc zyskać większy wpływ na młodego panicza Detlefa, w którym już upatrywano dziedzica. Tupik ciężko odnajdywał się w tych zawiłościach i jedynie fakt, że panicz mający umiłowanie w bretońskich dworskich obyczajach cenił jego słowa, utrzymywał jego siłę ducha i niechęć do porzucenia Teoffen. Philippus Hohenheim z kolei, z racji swojego zawodu, był od składania i zszywania zbrojnej tłuszczy, a nie jej wyrzynania. Ceniony jednak za swój dar łatania dziur po ostrych narzędziach służących do krzywdzenia współbraci, wielbiony niemal przez część dworu w Teoffen za ocalenie lorda Erycka o czym było głośno, przez drugą połowę dworu, z niewiadomych przyczyn, był niemal znienawidzony. Wyrazy obu uczuć odczuł na własnej skórze i nawet cieszył się chwilą wytchnienia w gronie kompanów. Las, w przeciwieństwie do dworu, był uczciwy. Z kolei Dexter Schlejer problemy wolał rozwiązywać w inny sposób, z których jego ulubionym było po prostu i zwyczajnie ich unikanie. Byli tacy, którzy nazywali go tchórzem, ale nie zwykło mu to przeszkadzać. Inni cenili tę jego cnotę. Odziany jak ubogi rycerz i za takiego się podający, znalazł w Teoffen bezpieczną przystań. Do czasu, gdy jakaś matrona, wdowa po jakimś Jurgenie von Werk, w pijackim pewnie widzie, uznała go za swego z dawien dawna zaginionego syna. A przecież wszyscy wiedzieli, że jego rodowe zawołanie brzmi zupełnie inaczej!! To sprawiło, że wybrał się ochotniczo na rozmowy graniczne, towarzysząc paniczowi Detlefowi. Od szalonych bab lepiej się było trzymać z dala. Lanwin, pełniący na zamku rolę jednego z zastępców łowczego, szedł w gronie “delegatów” Teoffen z ponurą miną. Otoczony opieką przez lorda Erycka po tym jak porzucił służbę na rzecz strażników dróg, doceniony za umiejętności, schrzanił wszak ostatnie swe zadanie. Miał co prawda tylko pilnować wyrębu, bezpieczeństwa drwali, ale kopalnia była w pobliżu, a on nie ustrzegł pracujących tam ludzi. I nadal nie mógł swemu panu odpowiedzieć, kto napadł na świeżo wykopaną sztolnię, wybił górników i zawalił tunele. Hohenheim tyle co postawił towarzyszy na nogi, a blizny przestały dokuczać przy zmianie pogody, już zostawiali bezpieczne mury zamku w Teoffen, ruszając na prowincję, razem z popadłym w niełaskę Lanwinem i uciekającym od nawiedzonej baby Dexterem. Do tego jeszcze “oni”. Zbrojna banda z Serrig i - pożalcie się bogi - sojusznicy w wyprawie.

Druga część ekspedycji, ludzie działający w imieniu Serrig, szła jak i oni. Słyszeli trzaski wysuszonych gałęzi odbijające się echem między drzewami i gdzieś na granicy wzroku, wśród wściekłej zieleni, migały im sylwetki ludzi lady Henrietty. “Wspólna ekspedycja” była na nich narzucona, ale integracji nikt im nie nakazał. Trzymali się względnie swoich ludzi, tych których jako tako kojarzyli z teoffeńskiego dworu. Tych z Serrig widzieli w obozowisku i wiedzieli, że podobnie jak pod sztandarem Teoffen, tak i tam byli ludzie którzy potrafili zabijać, którym powieka by nie drgnęła, którzy zapewne mieli rozkazy rozwiązania sprawy kopalni na korzyść Serrig. Oni mieli swoje rozkazy. Pójść, uzgodnić, rozwiązać. Wyminąć wycinkę lasu tak, by druga banda jej nie widziała. Szli więc wiedzeni przez tropicieli z Teoffen i idących na przedzie rycerzy, klucząc strategicznie na prawej flance “sąsiadów”, narzucając im kierunek marszu. Z duszami na ramionach, czujnie wypatrując niebezpieczeństw, strzygąc uszami i nasłuchując, czy ta gorsza połowa ekspedycji nie miała w planach zdradzieckiego ataku. Widmo zasadzki błądziło gdzieś na granicy świadomości. Wypatrywali więc ludzi lady Henrietty szukając znaku, dziwnego zachowania, czegokolwiek co mogłoby poprzedzić zdradziecki atak.

Dalej i głębiej. Starsze jeszcze drzewa i bardziej ściśnięte korony. Grube świerki o pniach szerszych niźli dwóch najtęższych ludzi. Pamiętających zapewne stare, bardzo stare czasy. Półmrok, jaki tylko nietknięty przez ludzi, dziewiczy i dziki las, potrafił wytworzyć. Nie mogli powstrzymać bulgoczącego w trzewiach niepokoju. Prowincja prowincją, ale tutaj... O, tutaj królowała Matka Natura w swej pierwotnej postaci i nie mogli pozbyć się uczucia, że byli intruzami i stąpali tam, gdzie nie powinni. Zwłaszcza Philippus, którego mrowiła cała skóra, któremu szum liści jawił się jako umykający zrozumieniu szept, dla którego konary i korzenie wyginały się w znajome formy, jak z na wpół zapomnianego snu. Nie, Hohenheim czuł, że byli intruzami, że nie powinno ich tu być, że oto nadchodzi niebezpieczeństwo... Tupik wyczuł to drugi. Czule nastrojony zmysł przetrwania zaalarmował go, poczucie bycia obserwowanym zmusiło do chwycenia za broń, a oczy same powędrowały w zalegające daleko cienie. Zaraz po tym pomknął wzrokiem ku oddziałowi z Serrig. Zdążył jedynie syknąć na kompanów, których znał już czas jakiś i którzy mieli do jego instynktu jako takie zaufanie. Ułamek uderzenia serca, pół oddechu, kapka chwili wystarczająca na dobycie broni.

Krzyk. Trzask. Świst strzał i wirujące ręczne toporki. Syk dobywanych ostrzy, przekleństwa. Kolejne krzyki i trzaski. Potężne sylwetki skryte w cieniach, pędzące ku nim ze wściekłymi rykami wydzierającymi się z gardeł. Dzicy wojownicy, górscy berserkerzy, z pomalowanymi twarzami, okryci skórą, rwali ku nim jak szaleni. Klanowi, których niektórym z nich dane było już poznać.

- Do broni! - Rozkaz sir Magnusa był zbędny. Zwyciężały wyuczone odruchy. - Do broni! Za Teoffen! Serrig nas zdradz...

Sir Magnus nie miał szansy dokończyć pokrzepiających słów. Z toporkiem wbitym między krzaczaste brwi i krwią wyrywającą z czaszki, mógł jedynie bulgotać, skrzeczeć i charczeć. Z groteskowo wykręconą miną legł w leśne poszycie, ale nikomu nie było do śmiechu. Nikt nawet za bardzo nie zauważył mało chwalebnej śmierci znanego rycerza, koncentrując się na o wiele ważniejszych sprawach - własnym przeżyciu. Rozszalałe oczy szukały najbliższego napastnika, drogi ucieczki, szansy ocalenia…

Gdzieś na granicy świadomości dało się słyszeć kolejne ryki, od strony gdzie była banda z Serrig.

Ryki zgoła innego sortu.


***



Spacery na świeżym powietrzu, na łonie Matki Natury podobno służyły zdrowiu. Człowiek odprężał się, oddychał pełną piersią, robiło się lżej na sercu i na umyśle. Może i tak, ale przepastne lasy Imperium owiane były złą sławą nie bez przyczyny. Historie o kryjących się w głębinach gajów plugawych kultach, plemionach mutantów czy nawet zwykłych drapieżnikach, skutecznie przeważały szalę plusów i minusów leśnych wycieczek. Freundeswald, z tego co wiedzieli, było jednak miejscem względnie bezpiecznym, a obrana ścieżka obfitowała jedynie w niebezpieczeństwa ograniczające się do nierównej gleby czy skrytych korzeni. Nie licząc, rzecz jasna, teoffeńskiej zgrai, z którą przyszło im wspólnie pracować w ramach wypracowanego przez możnych konsensusu.

Wędrówka szła im dosyć gładko, to musieli przyznać. Lawirowali i kluczyli leśnymi ostępami w ślad za, co tu dużo mówić, najlepszym przewodnikiem jakiego mogli mieć. Felix Fynn Fuchs, młodociany druid, znał las jak własną kieszeń. Każdy zakamarek, każde drzewo, kryjówki i skróty, groty i jaskinie. Prowadził ich pewnie, a sam las zdawał się przed nim ustępować. Reszta stąpała więc za nim z namaszczeniem i uwagą, zdając się na jego druidzkie talenty. Dzicz nie była ich domeną. Nie dla typowego miejskiego zawodnika, jakim był Rust DeGroat; nie dla siwiejącego już Waldemara Bröka; nie dla siepaczy prima sort w osobach Hansa Grubera i Gregera Bedhofa. Tutaj nie dorastali druidowi do pięt, ale gdzie Felix miał braki, tam brylowali oni.

DeGroat i Brök, czuli na przekręty i kombinacje, węszyli spiski możnych i czytali między przysłowiowymi wierszami, upatrując w tej całej “wspólnej ekspedycji” politycznego manewru. Zwłaszcza DeGroat, który zdawał się mieć wiedzę o problemach granicznych z Teoffen, wiedzę nie gorszą niż dworacy lady Henrietty. Tym razem czuli intrygę, która co prawda opuściła miejskie mury i dworskie sale, ale jednak była namacalna. Tylko nie wiedzieli jeszcze kto, komu, co i za co. Dumali nad tym samodzielnie, wymieniając się zdawkowymi uwagami. Nie ufając “tamtym” i nie do końca ufając sobie. Tego nauczyło ich życie. Gruber i Bedhof z kolei, eksperci w swoim fachu, mieli baczenie na teoffeński oddział, w którym widzieli rzeźników równie dobrych, co oni sami i przeczuwali, że cała ta wycieczka odbije się negatywnie na czyimś zdrowiu. Zapewne gdyby mieli taką możliwość, grzecznie podziękowaliby za wyznaczenie ich do udziału w ekspedycji, ale ręce mieli związane. Ciężko było sprzeciwić się protektorowi, który w ich osobach widział rozwiązanie problemów trapiących Serrig. Ot, zapewne efekt przychylnych recenzji Orsiniego spisanych w wiadomości z jaką posłał ich na dwór lady Henrietty. On i jego pryncypałowie. Kimkolwiek by oni nie byli. Jedno jednak było pewne - Orsini mierzył wysoko. Zatem i oni, choć nie do końca rozumiejąc intencje kierujące adwokacką szychą w kierowaniu ich na to zadupie, grali o jakąś dużą stawkę. A im większa stawka, tym większe wióry lecą, jak się to w branży mówiło. Czasem wielkości odrąbanych rąk, nóg i głów Towarzyszący im żołnierze z kolei wykonywali tylko rozkazy swojej seniorki, a druid... Druid był enigmą, ale powody swoje pewnie miał.

Niepokój był. Nie miało prawa go nie być. Gęstniejące korony drzew, węższe odstępy między konarami, coraz bardziej zdradzieckie korzenie i pogłębiający się półmrok - im dalej, tym gorzej i nawet druidzka wiedza nie pomagała, bo czasami najzwyczajniej w świecie nie było jak stawać w szranki z Matką Naturą. Brnęli więc dalej, ostrożnie stawiając kroki, nasłuchując i zerkając w kierunku tych z Teoffen. Felix wiedział, że kierunek marszu był im niejako narzucony, by minęli szerokim łukiem miejsca, gdzie Teoffen drwa rąbało i wióry leciały. Mógł się tego spodziewać. Skurwiele nie chcieli pokazać skali zniszczeń, jakie dokonywane były w lesie z rozkazu ich lorda. Mógł się temu sprzeciwić. Tyle tylko, że nie wiedział jak. Dworskie rozmowy, półsłówka, intrygi, wszystko to było spoza jego kręgu pojmowania. Nie wiedział nawet, czy jego słowa wywarłyby jakikolwiek skutek. I tak większość dworaków gardziła jego prymitywnym wyglądem. Tego też mógł się spodziewać.

Nie spodziewał się za to nagłego zamarcia wpół kroku. Coś było nie tak. Czuł to pod skórą i w świerzbiących palcach, gdy las zaszumiał dziwnie i nieznajomo, a towarzyszący im wcześniej śpiew ptaków zamilkł złowieszczo. Odwrócił się i syknął ostrzegawczo do swoich towarzyszy. W ostatniej chwili. Kształty i cienie na granicy wzroku, powiew eterycznego wiatru. Jakby ostrzeż... Strzała zafurkotała wściekle cale od jego twarzy. Druid odruchowo skoczył za konar, a kolejne świsty zburzyły ciszę. Pierwsza salwa nadeszła od frontu, ale szczęknięcia cięciw i świst lotek zaraz rozległy się i na prawicy.

- Will, Allan, teraz! - Nadszedł okrzyk.

- Jebane teoffeńskie psy - warknął młody Victor zza wzniesionej tarczy.

Kolejna salwa zasypała oddział z Serrig. Gdzieś z góry, spomiędzy wysokich koron, zrzucone zostały liny i opadły na nich zamaskowane kształty, błyskając ostrzami i klingami. Członkowie orszaku w pośpiechu dobywali ostrzy. Nikt nie czekał, szerokie cięcia i szybkie sztychy zaraz zaczęły wyrywać krwawe smugi, plamiąc na szkarłatno-brunatno runo. Ostrzał ustał, a strzelcy rzucili się w ich stronę, skorzy połączyć siły ze swoimi kamratami. “Pieprzeni banici-bimbrownicy,” przemknęło Felixowi przez myśl, gdy rozpoznał Wesołą Kompanię, jak w przyleśnych wioskach nazywano zbirów kryjących się w trzewiach Freundeswaldu. Teoffeńczycy naprawdę musieli być zdesperowani, by do ataku najmować margines marginesu, w dodatku tak przez nich znienawidzonego.

Nie było jednak czasu na dokładną identyfikację atakujących, nie było czasu na przybranie szyku, nie było czasu na organizację kontrataku - nie było czasu na nic, za wyjątkiem desperackiej obrony. Strzały, uderzenia, pięści i kopniaki. Jak tylko mogli, opierali się wściekłemu i zajadłemu atakowi z ukrycia, i już, już zdawało się że wyrębywali sobie powoli przewagę. Wprawieni w boju zbrojni z Serrig sprawdzili się, odpychając napastników, wiążąc ich społem z “delegatami”. Przeciwników przybywało, ale stracili asumpt zaskoczenia. Teraz trzeba było ich tylko…

Deszcz oleistej cieczy spadł z nieba, a wraz z nim buchnął ogień, a zaraz za nim żar. Suche runo, liźnięte przez ogniste jęzory, zajęło się prędko i dym spowił walczących. Płonęły drzewa, płonęły krzewy, płonęło runo i płonęli ludzie, z wyciem miotając się w desperackiej walce z żywiołem. Rust miał szczęście, wrodzonemu zmysłowi taktycznemu zawdzięczał to, że nie walczył w pierwszym szeregu, kryjąc się za rozłożystymi plecami Gregera i tylko od czasu do czasu wysuwając z zań ostrze. Jak zgrany tandem. Dzięki temu uniknął płonącej ulewy, która pokryła jego wielkiego towarzysza, zmieniając go w jednej chwili w płonącą kukłę. Greger zawył, rzucając się w tył, a Rust rzucił się zrywać z kompana płonący płaszcz, dławić rozlewającą się po jego ciele pożogę. Brök doskoczył, szerokim cięciem odpychając od ich dwójki napastników, którzy sami też mieli problemy z płomieniami. Felix z przerażeniem spoglądał na falę zniszczeń. To było barbarzyństwo! “Skurwysyny!,” zawył w środku, czując wszechobecny ból lasu, cierpienie tysiąca tysięcy istnień. Hans i kilku zbrojnych cofało się przed ogniem krzycząc z całych sił i odcinając się przeciwnikom.

- Do tyłu! Musimy się wycofać!

Błyskawicznie rosnąca pożoga postępowała i chłonęła wszystko na swej drodze. Ktoś - swój czy wróg? - wepchnięty w gorące objęcia pożaru zawył nieludzko, wierzgnął i rzucił się na ziemię, próbując ugasić samego siebie, ale było za późno. Tłusta maź, pewnie oliwa, okleiła go uniemożliwiając ratunek. Płonąć zaczęły również ubrania, włosy, żar wdzierał się w gardła dławiąc krzyki…

Smród palonego mięsa wymieszał się z dymem.


***


Kłęby dymu, gorąc płomieni, trzaski i iskry. Krzyki, przekleństwa, świsty i wycie. Krew i popiół. Freundeswald płonął na całego, dusząc i pochłaniając życia. Ogień postępował i pożerał wszystko jednako, za nic mając ścierających się w otoczeniu płomieni ludzi.

Pożoga nie znała pojęcia litości.






_________________________________________

Zaczynamy, Panowie. Życzymy miłej zabawy i prosimy, byście umieszczali pod każdym postem 5 rzutów k100.



Podział polityczny Wissenlandu
(mapa autorstwa Mike'a)



Mapa w pełnej rozdzielczości
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 27-02-2022 o 22:29.
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem