Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-03-2022, 18:39   #188
Stalowy
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
Post wspólny

Różne myśli kłębiły się w głowie Jacksona zarówno podczas pogrzebu Ishidy, jak i w drodze powrotnej do bazy. “Wszystko się wyjaśni”, tak brzmiały jego słowa.
I były brzemienne w skutkach.
Podejrzewał że Ishida może mieć związek z Benefaktorem.
Nie spodziewał się jednak że sam Ishida nim jest.
Stał przez moment nie mogąc zebrać myśli. Pierwsze jakie napłynęły to nie były wcale wyrzuty sumienia, że nie rozgryzł wcześniej Starego.
Pierwsze co to był zimny pot. Omal się nie wygadał przed Almasy’m gdzie znajduje się ich ukryta baza.
Drugie… co teraz zrobią zdrajcy?
W Julianie wezbrał gniew i poczucie głębokiej urazy. Ktoś zaufany tak naprawdę udawał przyjaźń… a to było coś czego Jackson nie wybaczał.

///\\\

Lista nazwisk pozostawała na swoim miejscu - na telebimie. Wszyscy mogli zeń odczytać imiona swoich kolegów… bądź swoje. W tłumie powoli zaczynał narastać szmer niedowierzania i pomruki gniewu, burzące uprzednią ciszę. Niewiele czasu potrzeba było aby zaczęły się pojawiać pierwsze głośne pytania. O żart, o zdradę, o przyszłość.

Minutemen wreszcie wszyscy powychodzili z tego pierwotnego szoku - szybciej lub wolniej, ale jednak. Rozejrzeli się. Zaczynało narastać zamieszanie. Zauważali, jak niektórzy chyłkiem opuszczają salę. Neymana na przykład można było ze świecą szukać, podobnie jak Crickshawa.

Spencer uznał że priorytetem było powstrzymanie wybuchu niekontrolowanej przemocy. Ruszył więc w kierunku zepchniętych pod ścianie stołów, które stać się miały jego mównicą. Nawoływała przy tym do spokoju i opanowania. Liczył, że będą osoby na tyle trzeźwo myślące, aby go wysłuchać.

Trevor stała przez chwilę nieruchomo, nawet nie oddychając. Wpatrzona była w listę nazwisk i gdy na nim znalazła to należące do pilota z jej lancy, wyglądała jakby powietrze z niej zeszło. Zaraz też rzuciła spojrzeniem w poszukiwaniu Martina. Zniknął, choć początkowo stał nieopodal niej.
Szybko rozważyła różne opcje gdzie mogły być.
- Pewnie jest w hangarze - rzuciła Ursula do Pandura, a ten od razu złapał o co jej chodzi. Kobieta ruszyła szybkim krokiem do wyjścia, chcąc dostać się do hangaru. Chciała jeszcze się łudzić, że będzie mogła rozmówić się z Neymanem.

Iroshizuku zacisnęła prawą dłoń na rękojeści pistoletu a lewą na wakizashi. Zbliżała się chwila wyrównania rachunków ze zdrajcami, ale najpierw było coś ważniejszego do zrobienia - ochrona Minutemen.
- Do hangaru, bierzcie maszyny! - rzuciła półgłosem w kierunku towarzyszy, rozglądając się wokół za najbliższymi celami do eliminacji. Personel bazy nie był przesadnie liczny, więc mogła skojarzyć nazwiska z twarzami. Plan był prosty - zabić każdego, kto chciał zagrozić mechwarriorom - strzelić, dobić, o przebaczenie prosić później.

- O ja pierdolę. - to było pierwsze, co przyszło Brandonowi na myśl i jedyne co powiedział. Nie mieściło mu się po prostu w głowie to, co przed chwilą zobaczył. Choć z drugiej strony wyjaśniła się niechęć Ishidy do Brandona, jak ten się do niego zameldował. Już go nie interesował, musiał już wcześniej podjąć decyzję. Stał na tyle blisko pilotki ich myśliwca, że ją usłyszał. Zerwał się do biegu. Najpierw kwatera, chwycić sprzęt (Na szczęście wszystko było jeszcze spakowane, od powrotu z Brighton niczego nie rozpakował) i do hangaru. W biegu wyciągnął pistolet z kabury.

Van den Akker, gdy oderwała wreszcie wzrok od telebimu, nie zastanawiała się długo. Dowódcy zawsze kłamali i wykonywali skurwysyńskie zagrania, traktując swoich podwładnych jak mięso albo meble. Wystarczyło sobie przypomnieć co Julius Spencer zrobił z Workmenami, którzy chcieli pomścić swoje rodziny. Zrobił nieoficjalnie, oczywiście i dawno temu. Teraz mieli “teraz” i teraźniejsze problemy.
- Biegnij - dziewczyna szepnęła do stojącego obok Vaude’a pociągając go krótko za łokieć. Oboje sięgnęli po broń i ruszyli do wyjścia, a Marah nie zamierzała komukolwiek darować jeśli stanie jej na drodze. To nie byli jej ludzie, ani jej problem. Jej problemem było wyciągnięcie Alexa w jednym kawałku, a potem… potem się pomyśli co dalej.

- Niech każdy komu zależy na tutejszych ludziach zostanie na miejscu niezależnie czy jest na liscie czy nie! - próbował przekrzyczeć tłum Spencer.

Manul patrzył z miną bez wyrazu na listę na ekranie. Widać było jednak że pobladł. Zaraz wybuchnie panika. Zaraz się wszyscy rzucą sobie do gardeł. Zaraz…
Ruszył w stronę wyjścia. Musieli zabezpieczyć hangar by móc stąd ujść. Choć Rooikat wszystkich w bazie prześwietlała na swoją modłę to pośród wytypowanych przez nią pewniaków też były osoby z listy.
Nie myślał w tej chwili o Ishidzie. Widać nie tylko on martwił się o “przyjaciół”, którzy ulotnili się z sali.
Jego dłoń przesunęła się w stronę kabury na wypadek gdyby ktoś jednak postanowił ich powstrzymać.

Chaos i harmider szybko narastały. Pojedynczy głos (ani nawet kilka takich, bo paru ludzi w tłumie też próbowało rozładować sytuację) Spencera nie był w stanie się przebić. Tym bardziej, że zaczęły się inwektywy, wyzwiska. Może jakiś dodatkowy wyrzut emocji związany z prywatnymi sprawami. Od słów szybko przeszło do rękoczynów… a zaraz potem któryś narwaniec zaczął strzelać. Krzyki, okrzyki, panika - choć mniejsza, niż u cywilów. Kto mógł, ten spieprzał lub wycofywał się do wszelkich drzwi. Zaporowa kanonada pistoletów rozlegała się po obydwu stronach. Na szczęście mocno niecelna - chyba nikt nie padł zabity i żadna kula nie odnalazła Minutemena.

Ci ostatni rozsypali się. Hadrian pozostał w kantynie przez chwilę dłużej, próbując na początku jeszcze przywoływać tłum do porządku. Brandon pomknął ku swoim kwaterom, wbiegając na klatkę schodową po sprincie przez korytarz za kantyną. Reszta skierowała się bezpośrednio w stronę hangaru.

A w bazie narastał burdel. Alarm (choć nie wiadomo już po co - kogo było tu alarmować?), przygaszenie świateł i odpalenie żółtych kogutów awaryjnych. I ściskająca za żołądek mieszanka dźwięków niesionych głuchym echem po metalowo-betonowych korytarzach. Krzyki, wystrzały. Słychać już było broń długą, strzelby, peemy i karabiny.

///\\\

Mały nie był przez nikogo niepokojony. Szybko przedostał się o jedno piętro schodami do kwater. Było tam pusto, starcia jeszcze tam nie dotarły - ani tak naprawdę nikt inny. Jeszcze. Skorzystał z okazji, dopadł do swojej miejscówy, szybko zaczął ogarniać szpej. Kiedy wychodził, rozległ się krzyk. Huknęła broń palna, odruchowo schował się z powrotem do środka.

- Rzuć broń! Ręce do góry i wyłaź! - rozległ się głos z korytarza.

Brandon nie wiedział, kto krzyknął, ale było jasne, że chcą do niego strzelić.
- A kto pyta?! - wrzasnął, nadal będąc w środku kwatery. Sprawdził broń oraz granaty. Miał nadzieję, że jego przeciwnicy nie blokują mu drogi na schody. Nie zamierzał dyskutować, tylko dać sobie trochę czasu i wywnioskować, gdzie tamci są, gdzie się mogą ukryć, a następnie rzucić granat, przetrzyma go jeszcze, żeby nie zdążyli odrzucić.

Wydawało się, był w potrzasku - ale miał granaty. Wystarczający argument, aby sobie przynajmniej dać szansę wydostania się z “oblężenia”. Po krótkiej chwili wahania usłyszał jasny komunikat:

- NVDF! Jebać zdrajców! Wyłaź kurwa bo ubijemy!

Brandon usłyszał ich kroki na korytarzu. Dwie osoby, zbliżały się.

- Złe drzwi! - wrzasnął Brandon, nadal się nie wychylając. - Chłopaki, jestem z wami! Nie chcę do was strzelać, jak jestem tutaj kurwa nowy! Przyjechałem z konwojem generała Jacksona! - nadal nie wychylając ostrożnie wysunął swoją bluzę mundurową VM. Może to na nich podziała i odpuszczą.
To była o tyle prawda, że nie zamierzał walczyć z siłami Nowego Vermontu. Ale wojna to wojna - chciał przeżyć. Mógł cholera biec z resztą bezpośrednio do hangaru.

Przeżył napiętą chwilę - raptem trwała może ze trzy sekundy, ale w jego odczuciu dłużyła się niemiłosiernie, a dłoń zaciskała się na rękojeści pistoletu.

- Dobra, opuszczamy broń, a ty wyłaź. Nie ma czasu.

Zaryzykował zerknięcie. Rzeczywiście opuścili. Wyszedł im na spotkanie z sercem w gardle. Nie znał jeszcze wszystkich twarzy obsady bazy, ale oni rozpoznali jego. Rozluźnili się wyraźnie. Kiwnęli do siebie głowami, zaczęli obstawiać wyloty do korytarzy. Wszyscy trzej mężczyźni przedstawili się. O ile dobrze Brandon pamiętał, nie było ich nazwisk na telebimie.

- Dobra, Minuteman. Co robimy? - zapytał wreszcie jeden z nich.

Brandon kończył poprawiać swoje oporządzenie, dla chociaż minimalnej dodatkowej ochrony założył na kombinezon bluzę VM. Stojąc plecami przy ścianie spojrzał na dwóch żołnierzy:
- Ja idę i to jak najszybciej do hangaru. A wy jak nie macie rozkazów to proponuję się stąd wydostać i dołączyć do oddziałów wokół bazy. Wśród pilotów mechów jest jeden zakamuflowany zdrajca, Martin Neyman alias Mandaryn. Pod czterdziestkę, kupa mięśni. Reszta jest w porządku. Ja idę do hangaru ratować sprzęt, wy wydostańcie się z bazy. A i chronić swoje tyłki, każdy może wam tu strzelić w plecy. - Brandon ruszył w stronę schodów kreśląc w głowie wszystkie możliwe drogi dojścia. Poszedłby najkrótszą na dolny poziom hangaru, ale gdyby coś nie wyszło, spróbowałby obejść przeszkodę. Stracił dużo czasu, odpalanie mecha trochę zajmuje.

///\\\

Ekipa ‘hangarowa’ została przez chwilę wstrzymana, kiedy z jednego z bocznych korytarzy jednego z głównych skrzyżowań pomknęły ku niej pociski. Musieli się szybko kryć po winklach. Dwóch typów z personelu pobocznego, napieprzających z kompaktowych pistoletów. Trzeci głos:

- Biegną do hangaru! Stopujcie ich!

Ale zaraz coś błysnęło, huknęło w tym korytarzu. Krzyki zaskoczenia i bólu. Huki kolejnych wystrzałów, ogłuszający łomot mechanizmu maszynowego. Tupot nóg, potem cisza. W dymie widać było sylwetki tych dwóch atakujących - leżały na podłodze. Krótkie ogarnięcie, czysto - ruszyli dalej. W tle słychać było dalsze chaotyczne strzelaniny.

Minutemen byli raptem chwilę od korytarza do hangaru, kiedy znów rozległy się gwałtowne huki. Z lewa na prawo na skrzyżowaniu wypadł człowiek w ciuchach technika - rozpoznali w nim Roya Lieushota - napieprzając z pistoletu gdzieś w prawy korytarz. Odpowiedziała mu gwałtowna szarpanina z lufy peemu. Ta szarpanina szarpnęła technikiem, kładąc go momentalnie na podłogę. Zza winkla wyszedł “Mały Johnny” Crickshaw i zrobił brutalnego double tap. Widząc Minutemen, zaraz się schował, ścigany paroma nabojami co szybszych z ekipy.

- SPIERDALAĆ! Nie puszczę!

- Johnny!? Johnny, przyjacielu! - zawołał Julian podbiegając do winkla z pistoletem w lewej i szablą w prawej - Masz ochotę na małą pogawędkę, Johnny?! Johnny!? Nadchodzę Johnny!

Trevor chwyciła za broń i odbezpieczyła ją, gdy tylko dały się słyszeć pierwsze strzały. Wystrzeliła gdy tylko pojawił się napastnik który zabił technika, a po tym jak się schował kobieta zaczęła rozglądać się za alternatywnym przejściem, jakimś korytarzem technicznym, które lubiła eksplorować jej córka i gdzie często trzeba było jej szukać.

Czas uciekał, oni biegli przez korytarze, ale i tak nie byli w stanie dogonić straconych cennych sekund. Próbowali je wyprzedzać kulami z pistoletów, jednak i tak niewiele to dawało.
-Hangar, nie zatrzymuj się- Ammit syknęła krótko do narzeczonego i oboje złapali się spojrzeniami. Nie było czasu na pogaduszki, wyglądało że Manul chce osobiście podziękować zdrajcy. Chęć odwetu i własnoręcznego rozwiązania kwestii zdrady była jak najbardziej zrozumiała.
-Osłaniam cię- padła równie krótka odpowiedź, po której żołnierz otworzył ogień za róg aby najemniczka mogła przebiec.

Minutemen przez chwilę mieli kamień dla swej kosy - jak ugryźć typa z pistoletem maszynowym pilnującego skrzyżowania zza winkla, pewnie w bezpiecznej odległości. Poszli na żywioł. Porucznik Vaude, narzeczony Marah, przykucnął, lekko wychylił się w oddaleniu od winkla i zaczął zaporowo nawalać z pary pistoletów. W podobny sposób wsparła go trzecia lufa, od Itan-shy. Odpowiedzią była równie zaporowa seria od klnącego “Małego Johnny’ego”. Pod tą zaporą ogniową wycofał się on, a pozostali przeskoczyli w drugi korytarz (w tym Rooikat, nie mogąca tu i teraz znaleźć tunelu serwisowego). Tu do akcji wkroczył Manul, zachowując się jakby chciał kogoś zamordować. Pewnie była to prawda, bo choć reszta robiła co mogła, to wciąż byli to tylko ludzie, a nie psychopata.

Podczas gdy reszta pomknęła dalej do hangaru, a Crickshaw wypstrykał się z pestek (o czym świadczyły zduszone przekleństwa i dźwięki szpeju), Jackson zbliżał się do obiektu swych morderczych żądz. Ten natomiast doskoczył do przeciwległej ściany, widoczny już i ścigany nabojami z pistoletu Manula. Pudła. Nie tak łatwo trafić jednorącz, w zamieszaniu, z biodra, w ruchomy cel, nawet na bliskim dystansie. Ten zaś nie dokończył ładowania, tylko z całej siły rzucił gnatem w Manula. Bez większego efektu, ale kupił sobie czas. Błysnęła stal sztyletu manufakturowanego w hangarze tej właśnie bazy, gdzie do wczoraj służyli rzekomo pod jedną flagą. Rzucił się naprzód z chamskim wypadem.

Kto nie znał Jacksona, a nawet ci którzy go znali z pewnością nie widzieli że gdzieś w głębi spokojnego człowieka siedzą jakieś demony. Wiele miesięcy temu zapierał się przed brutalnym pogromem Workmenów. Bo ani oni ani nawet Bandyci nie byli konkretnymi ludźmi. Jedyną rzeczą jaka mogła Juliana Jacksona naprawdę zaboleć, wkurwić i wywołać w nim gwałtowność była zdrada. Zdrada kogoś kogo znał i uważał za kogoś komu można zaufać. I niestety dla Johnny’ego, Julian uważał go za swojego kumpla… i w tej chwili personifikację całej zdrady w tej bazie. Ostrze z którym Crickshaw rzucił się na niego tylko dobitniej to pokazywało - był to podarek od Jacksona za pewną przysługę. Ostrze pędziło w jego stronę gotowe zanurzyć się w piersi.
Nie był żołnierzem i z Johnnym z pewnością przegrałby w nożowniczym dystansie… gdyby w dłoni miał nóż, a nie metrowy kawałek zakrzywionego, kutego i ostrego jak brzytwa metalu, którym umiał się posługiwać.
Instynktownie mechwojownik wydrobił kilka kroków w tył wymuszając na Johnnym przeciągnięcie natarcia. Obrotem nadgarstka zadając szybki cios po skosie od dołu, na podkładającego się przeciwnika w podstępnej kontrze wykorzystując większy zasięg rąk i oręża. Wciąż się cofając zakręcił ostrzem i sieknął z drugiego ukosa na wypadek gdyby i to nie przystopowało Johnny’ego.
Choć chciał zatopić ostrze w gardle zdrajcy nie miał zamiaru popełniać głupich błędów - nie kiedy ktoś wkroczył na jego poletko.

Byli koledzy starli się ze sobą w śmiertelnym pojedynku. Wypad nie poszedł Crickshawowi tak dobrze, ale jebany skurwiel był szybki. Widząc, że walczy z przeciwnikiem z długim ostrzem i równie długimi ramionami, samemu mając raptem sztylet i krótszy zasięg rąk, przerwał wypad w połowie i szybko uniknął pierwszego machnięcia. Drugie już znalazło kontakt, ale prawie samą końcówką klingi - typ to widział i zdołał zbić. Zbyt długi dystans. Natomiast wolną dłonią sięgnął do kabury po krótki pistolet. Jackson miał jednak dość czasu aby temu przeszkodzić.

Natarcie nie było tylko jednym ciosem. Było całą wymianą ciosów, kombinacją czy kombosem jakby to powiedział jakiś prostak. Johnny odbił cios nożem, ale natarcie wciąż trwało. Zmienił kroki i wykonał natarcie na ukos. Sparowane ostrze zatoczyło łuk. Crickshaw zareagował natychmiast zadając pchnięcie lecz zaraz cofnął się i wrzasnął, kiedy jego wolna dłoń została po prostu oskórowana, a pistolet wypadł na podłogę. Niczym w tańcu Julian przestawił nogę i schował lewą rękę za plecy. Jego ostrze znów zatoczyło kółko i poleciało po łuku w kierunku Johnny’ego. Ze wcześniejszej psychopatycznej miny nic nie zostało, wpatrywał się tylko w przeciwnika, zaciskając usta. Jego oczy za szkłami okularów były szeroko otwarte i wlepione w Crickshawa, który teraz starał się unikać lub prześlizgnąć pod jego ciosami. Jego szybkość była jednak kontrowana bezlitośnie techniką, a krótkie cięcia zadawały płytkie, ale bolesne rany na rękach żołnierza.
Jackson po prostu nie pozwalał mu się zbliżyć do siebie, trzymając gardę wciąż skierowaną w jego stronę i siedząc nisko na nogach, wprost komicznie. Crickshaw chyba wyczuł że przeciągając walkę nie zdoła się wykaraskać. Rzucił się więc w desperackim ataku do przodu próbując chwycić zakrwawioną dłonią za ostrze szabli, pchając jednocześnie nożem w twarz. Manul cofnął się, wykręcając nadgarstek i przesuwając piórem po palcach Johnnego, jednak dla żołnierza życie było ważniejsze niż niesprawna dłoń. Tym razem to nie szermierka, a szkolenie w walce wręcz u sierżanta Superballa podczas międzygwiezdnej podróży pozwoliło wykonać unik z lekkim półobrotem, oswobadzając przy tym oręż. Ostrze noża zamiast wbić się w twarz rozorało policzek poszerzając Jacksonowi uśmiech i zalewając jego brodę krwią. Unik jednak sprawił że Johnny miał otwartą drogę do ucieczki, popędził więc przed siebie.
Jackson wykonał szybki wypad z lewej nogi, wyskakując do przodu jak sprężyna, biorąc szeroki zamach znad głowy bijąc po prawej stopie przeciwnika. Johnny padł jak długi kiedy sam koniec szabli brutalnie przeciął mu ścięgno. Manul szybko dostawił nogę i podszedł do gramolącego się z ziemi żołnierza. Nie mówiąc nic ani czekając na cokolwiek zrobił szeroki zamach i rąbnął najpierw po nogach, a potem po plecach dalej okaleczając Johnny’ego, który wrzeszczał wściekle.
Jackson w końcu obrócił swoje ostrze w dłoni i dźgnął w plecy Crickshawa przyszpilając go do podłogi, ostatecznie unieruchamiając.
Nie miał nic do powiedzenia zdrajcy. Obszukał go, zabrał amunicję i przeładował broń. Nóż, który kiedyś dał Johnny’emu zatknął za pas, szablę schował do pochwy.. Do krwawiącego obficie policzka, przycisnął chustkę wydobytą z kieszeni.
Ruszył do hangaru mając nadzieję, że tam sprawy potoczyły się conajmniej równie sprawnie.

///\\\

Pozostali, po tym jak Jackson przytrzymał Crickshawa, nie niepokojeni mogli dotrzeć do drzwi prowadzących do przestrzeni hangarowo-warsztatowej. Z wnętrza już słychać było kanonadę. U progu ostrożnie zbadali przestrzeń. Tu i ówdzie leżało parę ciał. Dużo krwi. Huk broni palnej, głównie broni krótkiej. Bliżej mechów było parę sylwetek, w tym jedna zwalista - Martin Neyman, ani chybi. Warsztatów pod plandekami i catwalks (na których już w zasadzie byli Minutemen, gdyż wejścia dla personelu były półtora/dwa piętra wyżej od poziomu hangarowej podłogi) broniło parę osób - choć nie tyle była to obrona, co przymus. Zostali tam zepchnięci, a wróg zdobył dostęp do mechów. Kto wie, co tam kombinował - tym bardziej, że tu i ówdzie walały się wózki zapchane szpejem. Narzędzia, części zamienne… amunicja.

Draconisjanka wykonała krojenie narożnika i wbiegła do hangaru, natychmiast kryjąc się za potężnym siłownikiem. Wychyliła się i zaczęła strzelać dwutaktem z zamiarem wyeliminowania Neymana i jego towarzyszy.

Trevor widząc w dole Martina straciła ostatnie złudzenia co do jego zdrady. Rozejrzała się pomiędzy ciałami szukając czy przy którymś nie ostał się karabin, bo niestety z pistoletem wiele nie zdziała.
- Osłaniaj mnie - rzuciła do Pandura i gdy Itan-sha rozpoczęła ostrzał, Ursula wykorzystała rozproszenie i ruszyła po broń. Po pochwyceniu upatrzonej broni musiała wejść pod osłonę wózka ze skrzyniami z częściami zamiennymi i tam przygotowała się do strzału. Gdy miała już karabin w ręku, wychyliła się i oddała strzały w kierunku Mandaryna. Za dużo po drodze widziała bezsensownej śmierci, żeby próbować teraz rozmawiać. Co więcej, czuła się odpowiedzialna za to by zaserwować Neymanowi to na co sobie zasłużył.

Van den Akker przez chwilę wyglądała jakby chciała dołączyć do kanonady w kierunku przeciwników, szczególnie łysego zdrajcy wyglądającego podejrzanie podobnie do kogoś, kto ma zamiar wysadzić ich w powietrze zrobioną na szybko, prowizoryczną bombą, a znając ich szczęście byłaby to bomba równie czysta co ta zorganizowana przez Kompanię do restartu wojny.
- Poradzą sobie - najpierw usłyszała głos Alexa gdzieś obok, szarpnięcie za ramię przyszło jako drugie.
Odwróciła się żeby zobaczyć jak wskazuje dymiącą lufą lewe wejście na catwalk. Najemniczka zgrzytnęła zębami. Ich pleców też nikt nie obstawiał.
- Obstawiaj ich plecy i przeżyj - ścisnęła go za rękę czując ucisk w gardle, ale nie mieli czasu na pożegnania. Ruszyła pędem na lewo położyć ogień zaporowy przy drugim, nie pilnowanym wejściu.


///\\\

Ci, co pobiegli do hangaru, natychmiast dołączyli do strzelaniny - walnej bitwy o mechy. Vaude i Ammit obstawili tyły i drugie wejście (Marah musiała przebiec na drugą stronę hangaru, po drodze ścigana paroma kulami zdrajców). Pandur i Itan-sha zaangażowali się w wymianę ognia z tymi na dole. Rooikat, nie widząc żadnego karabinu u góry, zaczęła zbiegać na dół po schodach do przestrzeni warsztatowej utrzymywanej przez lojalnych, mając nadzieję na dorwanie tam broni długiej.

Jak to w tak gwałtownych starciach bywało, zamieszanie narastało i nie można było być pewnym czegokolwiek. Zdrajcy odgryzali się całkiem nieźle - czwórka techników przyszpiliła lojalnych, aż kule brzęczały i rykoszetowały o metal, krzesząc iskry. Ci niewiele mogli zrobić oprócz krycia się za sprzętami - albo leżenia na podłodze w kałużach krwi. Również Rooikat zmuszona była starać się kryć. Naczelni skurwiele natomiast (Steven Barnes i Martin Neyman) skupili ogień swoich magnumów - rewolweru i pistoletu - na nowoprzybyłych. Nie było skutecznej osłony, w obydwu kierunkach. Ciężkie naboje bez problemu przebijały kratownice kładki - a jak nie, to w groźny i nieprzewidywalny sposób rykoszetowały bądź rozpryskiwały się. Jedna z tych kul, z pistoletu Neymana, znalazła cel: brzuch Pandura. Tykowatego młodziana aż zmiotło pod ścianę. Zaraz potem skurwiel dostał po ramieniu i rzucił się plackiem za jeden z wózków ze szpejem. Barnes nie był taki szybki - ogień z pistoletu Itan-shy wreszcie położył grubasa. Typ był twardy, dlatego zaraz potem poleciał bezlitosny i równie celny double tap.

Neyman musiał natomiast wykonać jeszcze jeden akt skurwielstwa - cisnął granatem w stronę warsztatu. Jebnęło solidnie, wszędzie posypały się odłamki i cała masa wzruszonych wybuchem części i narzędzi. Coś się zajarało. I zaraz potem jebnęło jeszcze mocniej. Po późniejszym śledztwie wiadomo było, że poszła butla gazu technicznego. Na szczęście niepełna, ale detonacja wciąż była… nieprzyjemna. Zmiotło praktycznie cały warsztat, zerwało część podpór kładki i schodów. Konstrukcja runęła, wraz z Rooikat, Itan-shą i Pandurem. Wyglądało na to, że wróg wygrał.

Sytuację uratował porucznik Vaude. Sam cisnął własnym, skitranym mikro-granatem HE. Niefortunnie… albo fortunnie, bo wpadł do jednego z wózków z amunicją. Pierdolnęło tak niemożebnie, że cały hangar aż na chwilę rozświetliło, a zaraz potem przyćmiło. Na szczęście nie doszło do żadnej reakcji łańcuchowej - inaczej unicestwiłoby cały hangar i pewnie wszystkie mechy, Lightninga i Leoparda, już nie mówiąc o zebranych…

Ale, nikt spośród zdrajców już nie strzelał. Spośród lojalnych z warsztatu też nie. Itan-sha i Rooikat zbierały się spomiędzy żelastwa, cudem nietknięte (pomijając poobijanie i porozcinianie o żelastwo). U góry Vaude i Ammit bez zmian… a przynajmniej na pierwszy rzut oka. Na drugi bowiem Marah zamarła, kiedy zobaczyła, że jej narzeczony odczołguje się tyłem w stronę korytarza, trzymając za prawy bok jedną dłonią.

Zastój nie trwał długo, gdy dotarło do najemniczki co widzi zaczęła działać, bo stojąc w miejscu zamarzłaby w ciągu sekundy. Broń schowała za pasek, cofając się parę kroków i zrywając sprintem zaraz potem. Dobiegła do urwanej krawędzi chodnika wybijając w powietrze, a potem z głuchym łomotem wylądowała po drugiej stronie. Tam gdzie apteczka, którą praktycznie wyrwała ze ściany. Tak uzbrojona dopadła rannego blondyna, ostatnie metry pokonując ślizgiem.
- Mów do mnie - sapnęła przechodząc do oględzin. Zaklęła widząc kawałek metalu tkwiący w boku pod żebrami.
Mimo tego dodatkowego oporządzenia Vaude zdołał się uśmiechnąć.
- Nic mi nie jest… - mruknął przy tym, próbując zabrać dziewczynie apteczkę, ale mu nie pozwoliła.
- Kurwa widzę, nie ruszaj się! - syknęła udając że wcale nie trzęsą się jej ręce co było durne. Rana nie była głęboka, chyba też metalowa drzazga niczego nie przebiła…
- To tylko draśnięcie - powtórzył uspokajającym tonem.
- Nie ruszaj się do diaska!
- Marah…
- Mówię nie ruszaj się!
- Marah
- tym razem złapał ją wolną ręką za brodę i ścisnął mocno, zmuszając aby popatrzyła mu w twarz.
- Nic mi nie jest, to powierzchowne. Daj tą apteczkę kochanie - powtórzył dobitnie, całując ją w czoło. Pomogło, broda dziewczyny przestała się trząść, ruchy straciły dotychczasową nerwowość. Razem opatrzyli ranę, a gdy żołnierz zapinał z powrotem mundur, Ammit wróciła do pionu, wracając do pilnowania aby nikt niepowołany nie pojawił się im za plecami.

Itan-sha z trudem zsunęła z siebie poskręcane wybuchem elementy metalowej konstrukcji galerii. Podniosła się, macając ręką wokół w poszukiwaniu pistoletu. Była lekko ranna i poobijana, ale żyła. A skoro żyła, to wciąż mogła walczyć. Zabrała jeden z karabinów przeciwników, sprawdziła stan amunicji. Następnie zaczęła metodycznie sprawdzać zakamarki hangaru, czy nie kryli się w nim jeszcze jacyś zdrajcy. - Miejcie oko na wejście. Za chwilę dołączę, tylko sprawdzę pomieszczenie - zakomunikowała pozostałym. - I ładujcie się do mechów, nie mamy całego dnia. Jedna osoba w takim stalowym monstrum da nam wystarczającą przewagę do wygrania tej bitwy. I gdzie do diabła są pozostali? Której części “Do hangaru” nie zrozumieli?.

///\\\

W międzyczasie kantyna błyskawicznie opustoszała - przynajmniej przez chwilę. Leżało trzech ciężko rannych - jeden zdrajca i dwóch prawilnych. Dopiero po chwili wróciło dwóch strażników. Spojrzeli na Highborna, kazali mu się nie ruszać, trzymali go na muszce. Jeden z nich obczaił nazwiska na telebimie, zerknął na Hadriana, znów na telebim i opuścił lufę. Drugi przeniósł ją na przeciwległe drzwi.

- Ma ktoś apteczkę?

- Nie nie mam. - Spencer odpowiedział na pytanie lojalisty - Cholera nie tak miało być. - zaklął pod nosem.
- Ty pilnuj rannych i im pomóż w miarę możliwości. Zdrajcy też może się przydać. A ty chodź ze mną. Jak reaktor jebnie to nic z nas nie pozostanie. - zwrócił się po kolei do uzbrojonych typów licząc, że jako Minutemen ma tu jakiś autorytet.

Wyszli na korytarz i skierowali się ku głębokim poziomom. Któryś ze zdrajców (albo nawet prawilnych, ale spanikowanych defetystów) mógł próbować sabotować reaktor fuzyjny lub choćby spowodować eksplozje i pożar zapasowych generatorów na węglowodory. A po drodze problemy się mnożyły. Dwa razy o mały włos nie pozabijali się z grupami ludzi - jedni wracali do kantyny, drudzy kierowali się do zbrojowni. Na szczęście w obydwu przypadkach okazywało się, że byli to “swoi” - jednak to zamieszanie było niepotrzebne i groźne. Przez myśl mogło przemknąć spostrzeżenie, że nim ten dzień się skończy, to w bazie będzie trochę za dużo przypadków friendly fire. Ale, przynajmniej dwóch z tej pierwszej grupy też dołączyło do Spencera.

Załadowali się do windy. Droga na dół była dość długa, a akurat kabina była dostępna i pusta. Zjechali półtora piętra, a potem szarpnęło całością, światła zamrugały i wyłączyły się, zastąpione pomarańczową lampką awaryjną. Jeden z ludzi pogrzebał przy panelu.

- No pięknie kurwa, wyłączyli prąd.

Dobrych wieści było coraz więcej. Gorzej, że wszyscy utknęli w windzie. Ktoś odciął zasilanie i zaczęło się kombinowanie co robić. To dwóch zaczęło drzwi rozsuwać, a jeden żwawszy otworzył awaryjną klapę w suficie windy i wyskoczył przez nią zobaczyć, czy wspinaczka w grę nie wchodzi. O ile pierwsza opcja okazała się ślepą uliczką, albowiem brak prądu zaskoczył ich między piętrami to alternatywa dawała dobre rokowania. Podjęto więc próbę wspinaczki, by wydostać się z pułapki.

Widząc, że nie będą w stanie wydostać się za pomocą drzwi, wyszli na dach windy. Mogli za pomocą drabiny zejść bądź zsunąć się na sam dół, jednak to zajęłoby dużo czasu (i w przypadku zsunięcia chyba zdarłoby skórę z dłoni - nikt nie miał rękawic). Weszli więc drabiną o pół piętra wzwyż i siłą otworzyli tamtejsze drzwi do windy. Nie pozostało nic innego jak zbiec kilka pięter schodami, co też zaczęli robić.

- Dobra lecimy panowie - rzucił jeden z towarzyszy.
“Chyba nazywa się Joe” - pomyślał Spencer zadowolony, ze to nie on musi iść na szpicy. W ten sposób ruszyli ku celu.

Wreszcie zbiegli po schodach na wymagany poziom - tam, gdzie był reaktor i zapasowe generatory. Szybko sprawdzili te drugie, gdyż były bliżej: nieaktywne, gotowe do użycia, na pierwszy rzut oka nie sabotowane. Rozochoceni tym odkryciem i panującą ciszą (poza szumem działającej maszynerii) wkroczyli do sterowni reaktora fuzyjnego. I zaraz ktoś otworzył wobec nich ogień. Jeden ze strażników padł prawie natychmiast, podziurawiony kulami z karabinu. Pozostali i Spencer cofnęli się do korytarza, ścigani nabojami z dwóch długich luf - tylu bowiem było przeciwników, którym wyraźnie w czymś przeszkodzili… Niestety, nie było innych wejść do sterówki oprócz tego, wąskiego na jedną osobę.

Nikt z obecnych nie był przeszkolony do akcji szturmowych. Szczególnie z tak ograniczonym podejściem do oponenta. Spencer postawił na negocjacje.

- Jeśli chcecie dobra swojego zakonu to wyjedźcie pogadać. Nazywam się Hadrian Spencer. Chyba wiecie kim jestem. Ja jak i moja rodzina mamy dobrą historię współpracy z ComStarem. Jeszcze nie jest za późno, aby się dogadać. Ręcze nazwiskiem za wasze bezpieczeństwo jeśli złożycie broń. -

Przez chwilę było cicho. Być może się naradzali, albo coś kombinowali. Strażnicy spojrzeli nerwowo na Hadriana, niepewni jego intencji. Wreszcie, jeden ze zdrajców ze sterówki odkrzyknął:

- A jaką niby gwarancję mamy, że nie zarżną nas twoi koledzy z Minutemen, hę?! My ich dobrze znamy! Jesteśmy z obstawy tej bazy, wiemy o bazie Workmenów i innych masakrach! Chcesz, żebyśmy stąd wyszli? To dzwoń po brata i niech załatwi nam transport!

- Dobrze zadzwonię. Przywróćcie zasilanie. Potem nadamy komunikat. Każdy kto złoży broń i powstrzyma się agresji wobec Vermontu zostanie przekazany służbom Księstwa Essex

Chwila konsternacji. Po obydwu stronach.

- Co pan robi? Przecież to zdrajcy. - syknął jeden ze strażników.

- Nic nie odcięliśmy! Co? - mamrotanie - Przecięliśmy kabel od windy. Dzwoń po brata i ma tu przysłać naszych! Będą znali hasło! Do tego czasu nigdzie nie wyłazimy.

- To zdrajcy, ale dalej przynależą do największej międzyplanetarnej organizacji kontrolującej praktycznie cały możliwy handel w światach kontrolowanych przez ludzi. Więc bądźcie cicho. - powiedział przyciszonym głosem do swoich towarzyszy.

- To jest Amerigo, łatwego połączenia nie ma. Wszystko musi iść po kablu. Złóżcie broń, a zadbam aby nic wam się nie stało, a misja zakonu będzie kontynuowana. Spencerowie są częścią układu i reprezentować będziemy święty zakon na tej planecie. - powiedział głośniej wychodząc z ukrycia. Zdradzili się do współpracy z Juliusem, więc drobny blef nie zaszkodzi. Pokiwał uspokajająco do towarzyszy, aby czegoś nie odwalili.

Rzut:
Charyzma 2 + Negotiation 2 + 8 = 12 vs test o poziomie trudności Medium (3k6) = 15. Przerzut za Edge: 7.

- Aha! Łżesz! Błogosławiony Zakon nie wspominał o twoim udziale, Minuteman! Bracie, działaj! Zginiemy dzisiaj w imię Proroka!

Ledwo mieli czas zareagować, a coś się stało. Rozbrzmiał alarm, rozszalały się czerwone koguty na korytarzach.

- Dość pierdolenia! - warknął jeden ze strażników - Wchodzimy!

“Przynajmniej próbowałem” - rzucił w myślach i liczył, że przez ten czas, któryś z jego towarzyszy ogarnął sytuację i zrobi co trzeba. Sam stał z tyłu i pozwalał profesjonalistom pracować samemu tylko ubezpieczając ze swojego pistoleciku.

Pozostali trzej strażnicy zaczęli szturmować sterówkę, wykonując “krojenie” przejścia pod kątami. Ich dawni koledzy się tego spodziewali. W obydwie strony posypał się śmiercionośny deszcz ołowiu. Zaraz jeden ze szturmujących padł i już się nie poruszył. Krzyki, ogień. Drugi oberwał w ramię, zaraz potem w nogę, z rykiem bólu zwalił się na bok.

- Na co kurwa czekasz, Spencer?! Napierdalaj ich!

Co miał robić napierdalał ile w wlezie, ale nie do tego był stworzony. Cyferki i negocjacje, ale nawet to mu nie wychodziło.
[ i] - Nie przebijemy się w ten sposób. Wycofajmy się i poszukajmy wsparcia [/i]

- Ty tchórzu! - warknął typ i ruszył do kolejnego szturmu. Przypłacił go życiem, ale, sądząc po charkocie z wewnątrz sterówki, przynajmniej jeden ze zdrajców też. Przez moment zapadła “cisza”, rwana wrzaskiem alarmów i szumem maszynerii. W tle gdzieś były sapnięcia rannego strażnika. Czyżby wrogowie byli martwi?

Ruszył do przodu sprawdzić jak wygląda sytuacja. Po drodze zgarniając broń od któregoś trupa.

Zgarnął pistolet od jednego z zabitych, przeładował i zaczął ostrożnie wchodzić. Zaraz leżący na ziemi typ go ostrzelał z własnej krótkiej lufy. Instynktownie się skulił, ogień był niecelny - zaraz by jednak skorygował, gdyby nie klik pustego mechanizmu. Chwila konsternacji, wyrzucił szybko pistolet, zaczął sięgać po leżący obok karabin-półautomat…

Szybki wyskok. Celuj. Pal.

Wystrzelił. Raz, drugi, trzeci… czwarty. Do oporu. Z nerwów część naboi nie trafiła - poza tym i tak wolał pistolet laserowy, rzadko kiedy spędzał czas z kulomiotami. Ale wystarczyło. Załatwił typa. Drugiego, bo pierwszy leżał już w kałuży krwi. Przez moment Spencer też się nie ruszał, zmrożony. Nie był to pierwszy człowiek, jakiego zabił - jako Minutemen wielu mógł mieć na sumieniu. Ale to był pierwszy, którego z bliska zastrzelił, nie będąc w kokpicie mecha…

Otrząsnął się i ogarnął kontrolki. Jakimś cudem ci skurwiele rozpoczęli proces autodestrukcji reaktora fuzyjnego. Wprawdzie nie będzie detonacji nuklearnej (bo nie mogło być w przypadku tych napędów), to jednak sama detonacja energetyczno-termiczna będzie wystarczająca, aby przynajmniej zamienić tą bazę w byle rozbudowaną jaskinię. Próbował coś zakombinować, ale bez efektu.

Licznik pokazywał jasno. Mieli dwie godziny czasu nim fuzja weszłaby w stan krytyczny.

Nie widząc jak to wyłączyć zrobił to co zwykle byli robić w tej sytuacji ludzie. Pobiegł zadzwonić po specjalistę, a przy okazji przekazać wieść o zbliżających się fajerwerkach

///\\\

Wreszcie, wszyscy Minutemen (pomijając Spencera) zebrali się w hangarze aby go zabezpieczyć. Demolka była solidna, a pożary dopiero się zaczynały. Burke i Jackson dopadli do gaśnic aby je ugasić, po drodze odpychając wózki z materiałami wybuchowymi z dala od źródeł ognia. Vaude i van der Akker dalej obstawiali wejścia po opatrzeniu rany tego pierwszego. Trevor, nieco oszołomiona i poturbowana po sfrunięciu razem ze schodami, dopadła do ciężko rannego Clarka i za pomocą apteczki zaczęła go opatrywać i stabilizować. Asagao natomiast zabezpieczyła teren pod kątem dalszych potencjalnych wrogów i sprawdzała leżące ciała - wśród których niestety znalazła martwego Rowana Allbrighta, drugiego z ocalałych techników z 77 baonu spod Newport. Steven Barnes, główny inżynier i zdrajca od ComStaru, również był martwy. Martin Neyman był natomiast krytycznie ranny i dogorywał. Jeszcze się odgrażał, plując krwią i wyzwiskami. Zdołał nacisnąć ostatkiem sił jakiś przycisk na krótkofalówce, nim dobiły go kule z pistoletu Itan-shy.

W hangarze rozległy się kolejne, ale jakby przytłumione i bardzo głuche detonacje - dobiegły z jednego z boxów. Zaraz potem kolejne wybuchy o metalicznym brzmieniu. Znacznie podwyższyła się temperatura… i z owego boxa zwalił się jeden z najcięższych mechów ekipy, powodując niezłą demolkę na podłodze. Był to MSK-9H Mackie. Najwyraźniej arcyzdrajca upewnił się, że zabezpieczenie jego mecha przez Pana Ishidę się nie udało. Oględziny pozwoliły stwierdzić, że doszło do detonacji ładunków wybuchowych umieszczonych w kluczowych miejscach na szeregu komponentów: składzie amunicji, AC/20, PPCach, w kokpicie, na napędzie fuzyjnym. Na szczęście ani ten ostatni nie wszedł w stan krytyczny tylko został popsuty i “się rozlał”, ani nie doszło do katastrofy w tym pierwszym - wprawdzie bomba zdetonowała potężną amunicję do autodziała klasy dwudziestej, to ten wariant Mackie był wyposażony w CASE, który wytłumił eksplozję. Mimo to, mech był nie do odratowania - tylko pancerz, dwa średnie lasery i bardziej uniwersalne części wewnętrzne/struktury nadawały się pod salvage - jeśli ktoś miał czas i chęć.

Pomijając fakt utraty tak cennego mecha to zdali sobie sprawę, że właśnie stutonowy przycisk do papieru zwalił się na środek hangaru. Logistyczny kłopot.

Brandon miał szczęście. Miał cholerne szczęście, że po drodze nikt go nie zastrzelił, nikt do niego nie strzelał ani nikt do niego nie celował. Sam też nie musiał tego robić. Pędził korytarzami jakby go setka naćpanych czerwonych goniła. W hangarze piekło, zrzucił niepotrzebny szpej pod ścianę i do akcji. Gaszenie, przesuwanie, uwaga leci z góry! I do tego ten mech, od teraz blokujący hangar. Taki złom to się przesunie jedynie mechem.
- Jakie plany? Co z dropami? Wojsko pod bazą jest już na pewno w gotowości na wszystko. - skierował kolejną gaśnicę na kolejny pożar wywołany eksplozją amunicji mecha.

- Trzeba zabezpieczyć maszyny - exWorkmenka pokazała głową na wnętrze hangaru spluwając w stronę wraku Mackiego.
- Usunąć ten złom i zabrać co się da. Dodatkowego mecha też - skrzywiła się mówiąc coś cicho do Vaude’a, a potem zeskoczyła na dół ruszając do wnęki z Kintaro.

- Dasz radę - mówiła do rannego chłopaka Ursula, starając się jak mogła zapanować nad drżącym głosem. Po tym jak zobaczyła w jakim jest on stanie, zapomniała o własnym obolałym po upadku ciele. Skupiona na tym, by nie pozwolić Clarkowi przenieść się do krainy wiecznych łowów i oderwała spojrzenie od niego tylko na czas, gdy coś mocno huknęło, ale po upewnieniu się, że nic nie leci jej na głowę na powrót zajęła się opatrywaniem rannego.
- On musi jak najszybciej trafić w ręce lekarza! - krzyknęła Trevor do pozostałych, gdy zrobiła wszystko co było w jej mocy. - Potrzebuję pomocy w zaniesieniu go do lazaretu!

Julian pomagał w gaszeniu jak mógł i na szczęście gaśnice działały całkiem sprawnie. Opatrunek pokrywał jego poszarpany policzek.
- Vaude, Mały! Pomóżcie Ursuli zabrać Pandura do lazaretu! - zawołał Jackson - Z Ammit utrzymamy hangar! Kierujcie kogo tylko możecie z lojalistów tutaj, potrzebujemy załogi do lądownika by się stąd zabrać!
Gdyby Kintaro okazał się nie dość silny by przepychać złom, Julian miał zamiar wsiąść do Atlasa i samemu się tym zająć pozostawiając Ammit pilnowanie wejść.
Gasząc ognie przeszedł obok ciała Barnesa. Rzucił na nie okiem i splunął krwawą śliną.
- Zawsze wiedziałem żeś zwykły chamek i zakłamana gnida. - mruknął.

- Dokładnie tak, do mechów i usunąć złom z przejścia - podsumowała Iroshizuku, widząc Ammit pakującą się do stalowego monstrum. - Mogę sama pilotować Leoparda, ale wtedy zostawiamy Lightninga. Więc miejmy nadzieję, że ktoś jeszcze do nas dołączy
Iroshizuku wzięła gaśnicę i opróżniła ją gasząc pożar podchodzący zbyt blisko wózka amunicyjnego. Potem z powrotem sięgnęła po karabin i ustawiła punkt strzelecki w takim miejscu, żeby mieć świetną osłonę a jednocześnie doskonałe pole widzenia na wyjście na korytarz.

///\\\
 
Stalowy jest offline