Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Science-Fiction > Archiwum sesji z działu Science-Fiction
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-02-2022, 12:23   #181
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
Pocieszającym było dla Jacksona że Ishida wziął na poważnie jego obawy o bezpieczeństwo bazy. Sam też się cieszył, że zdołał zorganizować przeniesienie bliskich do Blackmore. Teraz cokolwiek się stało mogli spokojnie walczyć - nikt by im nie położył noża na gadle.
A wyglądało na to że po “swojej stronie” mieli takie osoby, które nie mogły się cofnąć przed niczym. Informacje Almasy’ego były jasne - o ile personel bazy był bez zarzutu to nowe władze NV roiły się od skorumpowanych ludzi. A rzadko ktoś kto raz nadużyje swoich możliwości poprzestaje na tym.

Natomiast wyjątkowo przyjemną niespodzianką okazało się zorganizowanie wspólnych manewrów w Wojskiem i Rycerzami. Gromkie powitanie zgotowane im przez zgromadzonych na poligonie pod Brighton sprawiło że Jackson zapomniał o swojej urazie do nowych włodarzy NV. Wdzięczność obywateli malująca się na ich twarzach uskrzydlała go, pozwalała też zapomnieć o tym że wróg może czychać wszędzie. Paskudne napięcie które odczuwał od dłuższego czasu…. znikło.

No i miał też możliwość przetestować w praktyce cały szereg mechów… ale najbardziej cieszyło go zasiądnięcie za sterami Atlasa.

Kokpit był obszerny, z dodatkowymi ekranami i konsolą wykorzystującymi potężną antenę wraz z komputerem do spełniania roli jednostki dowodzenia. Więcej miejsca oznaczało też więcej udogodnień. Więcej zapasów, możliwość pełnego rozłożenia fotela, a przede wszystkim w końcu mógł siąść na wysuwanym kiblu bez skręcania się w jakiejś niewydarzonej pozycji. Szczególnie zabawnym dla niego było siądnięcie za potrzebą i śledzenie w trakcie poczynań reszty na konsoli dowodzenia. Odkrył że zadziwiająco dobrze mu się wtedy analizuje spływające z łączności dane.

Lecz nie była zabawna wiadomość o tym co stało się w Bennington. Prawdopodobna śmierć bandyckiego króla była pewną pociechą, acz to że jego wojska jeszcze tego samego dnia ruszyły się świadczyło, że i tak byli przygotowani na to co się wydarzy. Na ofiary cywilne nie mógł nic poradzić - tylko przeżegnać się na myśl o tych którzy zostali tam zaciągnięci siłą. Natomiast miasto… Pokręcił głową i milczał. Nie mogąc dobrać żadnych słów.

Następną wiadomością która nimi wstrząsnęła byli Abased ciągnący całą zgrają w stronę Brighton. Akurat na to mogli coś poradzić…

***

Atlas wzniósł jedną z rąk z zaciśniętą pięścią. Juliana wciąż był zachwycony systemem kontrolującym dłonie olbrzyma. Prymitywne chwytaki które zamontował na Warhammerze nie mogły się równać z projektem SLDF. Dane spływające z okolicy wyświetlały się na ekranach modułu dowodzenia, dzięki spotterom i systemom obserwacyjnym miał dokładne dane powalające namierzać przeciwników. Szperacz warhammera, który oddali jednemu z Rycorów przecinał ciemność i deszcz strumieniem podczerwieni oświetlając oddalone cele. Włączył kanał ogólny.

- Ich czerepami… wybrukujemy ulice w Brighton! - zawołał - Lanca Alpha, ognia! - dał znak opuszczając ramię Atlasa i wskazując nadciągających wrogów.

***

Batalion mechów szturmowych to dostateczna potęga militarna by zrównać z ziemią dowolne miasto. Stalowa pięść która jest w stanie zgnieść każdy opór.
Sprawdziły się jednak wszystkie rzeczy wpojone im na wykładach o taktyce prowadzone przez Ishidę i McKinleya. Surowa siła to nie wszystko. Ukształtowanie terenu, warunki atmosferyczne, noc, konieczność przekroczenia rzeki przez wroga.
Wszystko to zsumowane sprawiło że wróg mógł tłuc ze swoich wielkich armat ile tylko chciał - nie był w stanie trafić.
Natomiast słabsze siły NV miały przeciwników jak na dłoni. Skuteczność ognia mechów, pojazdów i piechociarskiej broni ciężkiej była tak druzgocąca że wróg postanowił się wycofać, ścigany jeszcze ogniem z dalekiego zasięgu i lotnictwa. Jacksonowi błyszczały oczy za każdym razem kiedy udawało się wpakować pełną salwę z potrójnego moździerza prosto we wrogiego mecha lub obramować wybuchami odkryty pojazd. W praktyce w końcu mógł też wykorzystać ćwiczenia z symulatora kiedy zmuszany był do obsługi innego uzbrojenia niż lasery PPC i broń krótszego zasięgu. Na szczęście masa Atlasa wystarczyła do kompletnego niwelowania odrzutu lekkiego autodziała. Zarówno z niego jak i z moździerzy prowadził ogień ciągły woląc wypstrykać się z amunicji najszybciej jak to tylko możliwe.
Z tej do karabinów maszynowych nie miał nawet jak - wróg zaczął zwiewać zanim zbliżył się dostatecznie blisko.

Nim rozgorzała w pełni dyskusja Jackson jasno przedstawił swoje stanowisko - trzeba było dobić Abased zanim zdołają się przegrupować i wybić Benefaktorowi jego ostatnie wielkie zębiska. Operacja ta poszła sprawnie, bardzo, choć omal nie stracili Leoparda (z resztą Confederate też nie był w za dobrym stanie) - Alpha wyprzedziła przy pomocy transportera wrogów, zaś Beta mająca szybsze mechy ruszyła za nimi w pościg. Przelot Itan-shy z pruciem laserami torowisko odcięło wrogowi możliwość ucieczki.

Poniżeni przestali istnieć. Ich grupa najemna odnalazła swój definitywny koniec na Peryferiach.

***

Julian niedługo jednak nacieszył się zwycięstwem spod Brighton, choć te rzeczywiście było spektakularne. Już nazajutrz bowiem, trzeciego maja, na polowe lotnisko pod bazą NVDF zawitał prom KR-61 Minutemenów, “Moose”. Załoga zawezwała jedną osobę - Manula. Byli to ci sami ludzie, z którymi Julian Jackson odbył podróż na Illyrię i z powrotem. Nie było jednak czasu na zbyt długie i zbyt wylewne przywitania - Pan Ishida miał do Juliana nie cierpiącą zwłoki sprawę. Wydał też dyspozycję, aby cała reszta Minutemen stawiła się pod Górą nazajutrz (czyli czwartego maja).

Pospieszny lot z Brighton pod Wielką Górę Zieloną nie trwał długo - prom, nieobciążony cargo, szybko wzniósł się do stratosfery i pikował w dół niewiele później. Uniknął tym samym prawdopodobnych zagrożeń ze strony większości konwencjonalnego lotnictwa, jakie nieprzyjaciel mógł wciąż posiadać. Zadokował w hangarze bazy, gdzie od razu zajęli się nim AsTechowie.

Julianowi polecono najpierw “ogarnąć się”. Tak też zrobił, udając się do swojej kwatery. W środku czekała na niego wiadomość w wewnętrznym systemie bazy - Pan Ishida uprzejmie prosił o “odświeżenie się” i wdzianie przygotowanego stroju wraz z oporządzeniem. A przygotowany strój wisiał na wstawionym do kwatery wieszaku - był to galowy mundur kroju i barwy starych sił ochotniczych Nowego Vermontu przed reformą powołujcą NVDF, bez odznaczeń innych niż ten sugerujący, że właściciel był mechwojownikiem. Krój, kolorystyka i odznaczenia z tamtych czasów nawiązywały do dawnej tradycji SLDF. Był też pas na którym spoczywała pochwa z jego szablą. Zbadał ją. Ostrze zostało profesjonalnie odświeżone i naostrzone.

Cóż to wszystko mogło oznaczać? W głowie Juliana znów wybrzmiały echem niepokojące słowa jego mentora. “Wkrótce wszystko się wyjaśni.”

Przyglądając się mundurowi przez głowę Jacksona przeleciała cała masa scenariuszy które mógł oznaczać ten strój. Pierwszą i najpewniej dobitną było to że panu Ishidzie jest bardzo nie po drodze z “Nowym NV”. To zaś że szabla była gotowa do użycia… świadczyło o tym że w bazie może dojść do rozlewu krwi.
Umył się, ogolił, zaczął zakładać mundur. To wszystko robił sprawnie, nie zabierało wiele czasu, ale dla niego ciągnęło się. Złe obawy sprawiały że czuł się jakby szykował się stracenie…. nie, nie tyle na stracenie co na nieznane. Na wielki skok w przód po którym nie będzie odwrotu.
Do kabury wsunął rewolwer, który trzymał koło łóżka, zaś wysłużony pistolet boczny - lekki i łatwy do ukrycia schował do kabury na wysokim bucie (w drugim miał wsunięte dwa magazynki). Cięższego kalibru sześciostrzałowiec był bronią produkcji rodzimej i raczej mało praktyczny. Idealnie nadawał się na broń paradną. Do pasa dodał pochwę z jednym ze zrobionych przez siebie sztyletów. Rozejrzał się po pokoju. Z ramek wyjął zdjęcia swojej rodziny, złożył je w pół, a potem wcisnął do wewnętrznej kieszeni munduru. Pod spód ubrał obcisły kombinezon, włókno balistyczne zapewniało bardzo niewielką ochronę, ale było to lepsze niż nic. Przynajmniej nie będzie krwawił od byle rykoszetów.
Złapał się na tym że o spotkaniu z panem Ishidą myśli jak o odbyciu kolejnej bitwy. Wzdrygnął się.
Obejrzał się w lustrze. Wyglądał szykownie. Jakby wybierał się na bal, na którym w razie konieczności zawsze będzie gotów bronić swojego honoru.
Miał też wrażenie że już tu nie wróci do tego pokoju, który był jego domem przez całą tą wojnę.
Pomimo tego przysiadł na łóżku i odczekał chwilę. Potem wstał i wyszedł.

Droga do kwater szefa projektu Minutemen wydawała się być dłuższa, niż przedtem. Kroki rozbrzmiewały echem po korytarzu, mieszając się z szumem oświetlenia i wentylacji. Nie było nikogo. Było dziwnie pusto… albo Julianowi tak się zdawało, w końcu nie każdy korytarz był ciągle obstawiony i pełen życia.

Była też myśl, która mu mignęła w trakcie tego marszu. Mundur i buty były skrojone na miarę.

Dotarł na miejsce, zapukał. Drzwi rozsunęły się prawie bezszelestnie, wpuszczając gościa do środka.

https://www.youtube.com/watch?v=5eiSjD0_vI0

Wnętrze było takie, jak… zawsze. Pan Ishida zawsze dbał o nienaganną czystość (albo ktoś mu w tym pomagał, biorąc pod uwagę jego stan). Wizyta w jego kwaterach różniła się detalami. Taca, naczynia i narzędzia do tradycyjnego parzenia herbaty. Zastawa z jedzeniem. Albo tak jak dzisiaj. Nie było stolika ani utensyliów, tylko mały drewniany taboret na którym rozłożono białą tkaninę - a na tej tkaninie tanto, tradycyjny starojapoński nóż. Gospodarz siedział na swoim wózku odziany w olśniewająco białe, odświętne wręcz kimono pozbawione jakiejkolwiek symboliki poza kwiatem misternie utkanym purpurową nicią. W głowie mechwojownika zaświtało, że to mógł być mon - symbol rodziny, klanu Ishida. Nie było czarnego smoka ani gwiazdek vermonckich.
Zauważył też, że na ścianie wisiał pergamin ze świeżo wykaligrafowanymi znakami w japońskim.

- Jackson Julian. - Ishida skłonił się na tyle, na ile potrafił - Witaj, samuraju Nowego Vermontu.

Pomieszczenie wyglądało zawsze odświętnie jednak teraz wydawało się, że zostało przygotowane na jakąś wyjątkową okazję. Na jaką? Najwyraźniej Julian miał się zaraz przekonać.
Obecność noża na tkaninie wzbudziła jego niepokój. Odświeżone i naostrzone ostrze, przemknęło mu przez myśl.
Odpowiedział staremu wojownikowi kłaniając się z szacunkiem, przykładając przy tym dłoń do serca.
- Witaj, nauczycielu. - kiedy skończył oddawać honory wyprostował się - Zjawiam się zgodnie z twoim życzeniem.

- Zanim przejdę do sedna… ta rozmowa jest nagrywana. Jej kopie będą zabezpieczone i otrzymają je powołane osoby. Zapewni to Panu bezpieczeństwo i dzięki nim zostanie Pan wypuszczony z aresztu.

Zmilczał na dłuższą chwilę, spojrzał gdzieś na bok. Pokiwał głową jakby sam do siebie i znów zogniskował na nim wzrok.

- Nadchodzi kres ścieżki, którą kroczę, Panie Jackson. Nie mogę dłużej żyć z hańbą, jaka dociąża mą duszę. Jestem… zmuszony popełnić seppuku. Czy wie Pan, co to jest za rytuał?

Jackson kiwnął powoli głową.
- Honorowe odejście z tego świata. - powiedział powoli, musiał wziąć głębszy oddech by głos mu nie zadrżał w związku z dalszymi wnioskami - Nie znane mi są wszystkie szczegóły. Wiem jednak że potrzebna jest do niego jeszcze jedna osoba.

Ishida pokiwał głową.

- Tak. Odchodzący z tego świata wykonuje większość rytuału samemu. Ta druga osoba… nazwijmy go asystentem bądź sekundantem… precyzyjnym cięciem miecza ścina głowę rytualnego samobójcy, ażeby skrócić jego męki i pozwolić… zachować powagę.

Spojrzał na Jacksona przenikliwym wzrokiem.

- Nie mogę teraz powiedzieć dlaczego to robię. Mogę tylko rzec, że jestem zhańbiony i to jest dla mnie jedyna pozostała mi droga. Kiedy odejdę, wszyscy Minutemen i cała obsada tej bazy niech zgromadzą się w kantynie. Na telebimie zostanie wyświetlona ostatnia wiadomość ode mnie dla was. Wszystko okaże się jasne. Tak, jak obiecałem, Panie Jackson. Będziecie wiedzieć, co czynić. Otrzymacie szansę i niezbędne dane.

Przez chwilę milczał, po czym zadał pytanie:

- Czy mogę liczyć na pańskie zaufanie, Panie Jackson?

Julian zamknął oczy by przetrawić powagę słów Pana Ishidy, starając się też zachować spokój. Wiedział że mentor zrobi co będzie chciał zrobić tak czy tak, zaś prosząc go o udział w rytuale okazywał jakim zaufaniem i szacunkiem darzy Jacksona. W tej chwili nawet nie zastanawiał się nad tymi mrocznymi sekretami które nauczyciel skrywał. Ktoś inny pewnie w tej chwili zacząłby wypytywać starca o powody, dlaczego i skąd to wszystko… lecz Julian nie potrafił. Zaufanie to zaufanie.
Pewne było jednak że zaraz po tym rozpęta się burza, nad którą nie sposób będzie zapanować.
Będę musiał uderzyć z całego ramienia i ze skrętem by cięcie było czyste, przemknęło mu przez myśl.

- Możesz, nauczycielu. - powiedział otwierając oczy - Dziękuję za zaufanie jakim mnie obdarzasz prosząc o asystę. - dodał.

- Dziękuję i ja. Wybór był oczywisty, Panie Jackson. Dowiódł Pan swojego honoru nie raz. Jest Pan godny tytułu rycerza. - pokłonił się po raz kolejny - Zaczynajmy. I żegnaj, Jacksonie Julianie. To był zaszczyt móc Pana szkolić.

Spróbował sięgnąć po tanto… jednak wózek okazał się być zbyt wysoki. Starzec zmarszczył brwi, próbując się pochylić w wystarczającym stopniu. Na czoło wystąpił mu pot. Zadrżał. Z bólu… albo z gniewnej frustracji.

Ironią losu było to że człowiek który potrafił po mistrzowsku pilotować maszynę bojową został tak dotknięty przez życie że nie był w stanie wykonać tak prostej rzeczy jak sięgnięcie po nóż. Jackson przyklęknął wsunął dłonie pod tkaninę i uniósł ostrze tak by Ishida mógł wziąć je do rąk.
Kolejną ironią losu było to że swego czasu Doe też go poprosiła by był w stanie ją zabić zanim po nią przyjdą. Zgodził się. Czemu miałby odmówić tego Ishidzie?
Obawy. Czarny scenariusz. Coś zrobił i tak jak Doe chce uniknąć kary. Zapłacisz za to swoje poczucie wyższości, za ten swój honor, pomagając mu uciec.
Trudno, pomyślał Jackson, już się zgodziłem.
Przekazał nóż Ishidzie i stanął obok niego, po prawej by móc ciąć silniejszą ręką. Dobył szabli płynnym ruchem. Wykonał próbne przyłożenie pod kątem. Stanął w lekkim rozkroku by mieć większą stabilność postawy.
Z całego ramienia, ze skrętem, by nie cierpiał, pomyślał. Koniec ostrza, gdzie jest największa energia, dodał.

Podziękował Julianowi skinieniem głowy. Obnażył nóż z pochwy, tą odrzucił. Przygotował się. Kilka głębokich oddechów. Spokój wymalowany na twarzy. Wyraźny szept wypowiedziany gdzieś w podłogę.

- Mai… Ima okonatteru.

Zaraz potem - pchnął. Wydał nieme stęknięcie, twarz mu stężała. Cięcie boczne. Z ledwością zmienił chwyt na rękojeści tanto, sapiąc przez nos. Próbował ciąć teraz pionowo, jak nakazywała tradycja. Niewielu jednak się to udawało. Julian wiedział, że jego mistrz nie da już rady.

Skręcając tłów Jackson wykonał cięcie znad ramienia wypuszczając ze świstem powietrze. Skręt nadgarstka zwiększył jeszcze energię ciosu. Lekkość broni i mniejszą jej siłę rekompensowała twardość materiału wraz z wyjątkową ostrością.
Zadając cios nie myślał o niczym. Nie mógł. Był skupiony na tym by wyprawić jak najsprawniej Ishidę na tamten świat.

Ten cios wystarczył - na szczęście. Rytuał nie odbył się perfekcyjnie, głowa nie odeszła od tułowia, choć klinga dała radę przeciąć pień i zakończyć życie Ishidy. Ciało Draconisjanina bezwładnie “zwiędło” w swoim siedzisku. Krew plamiła kimono szkarłatem. Manul niejako bezwiednie oswobodził ostrze. Jedynym dźwiękiem jaki mu towarzyszył był jego własny, ciężki oddech. Został sam.

W kilka minut później sam stawił się u strażników, zdał broń i oddał się w ich ręce. Wkrótce później został wypuszczony, kiedy odtworzono nagranie z przebiegu całego zajścia. Zaraz potem wysłano kuriera w KR-61 aby ściągnąć Minutemen i ich maszyny czym prędzej pod Górę.

Kolejny akt tej tragedii miał się właśnie rozpocząć…
 

Ostatnio edytowane przez Stalowy : 21-02-2022 o 12:26.
Stalowy jest offline  
Stary 21-02-2022, 17:53   #182
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post Punkt kulimacyjny sesji.

Pierwsze dwa dni maja przyniosły oszałamiające zwycięstwo obrońcom w Bitwie pod Brighton. Było ono o tyle wyjątkowe, gdyż podobnych było ze świecą szukać nawet pośród wewnątrzsferowych dziejów Wojen o Sukcesję – oto bowiem mniejsza liczebnie i znacznie lżejsza w tonażu wzmocniona kompania mechów powstrzymała prawie cały batalion szturmowy, w dodatku posiadający w swych szeregach lostechowe maszyny. Mimo tej potężnej przewagi, wsparcie lotnictwa, piekielne warunki pogodowe, gęsta i ciągle odnawiana zasłona dymna, czarna noc i obecność zabudowań, fortyfikacji oraz wartkiej rzeki wystarczyły. Wróg podjął także nieadekwatne decyzje taktyczne, z początku próbując skupiać ogień na lotnictwie. Wprawdzie udało mu się zestrzelić wszystkie trzy ex-illyriańskie myśliwce typu Hellcat oraz prawie strącić Confederate'a, to jednak zmarnował na to zbyt wiele sił, środków i czasu. Skuteczna nocna obrona oraz pościg i przechwycenie następnego dnia wystarczyły, aby unicestwić kompanię najemną „the Abased” - coś, czego ta banda ponoć doświadczyła już w czasach Drugiej Wojny o Sukcesję. Tym razem mieli pewność, że tak pozostanie. Nie zdołał czmychnąć ani przeżyć nikt z mechwojowników, załóg pojazdów, techników czy piechoty zmechanizowanej. Cały batalion wraz z całym swym wsparciem polowym i zapleczem został unicestwiony. Rozwalono też doszczętnie ostatni Mobilny Long Tom należący do Czerwonych, LT-MOB-50; ten sam, z którego ostrzeliwano Middlebury (w tym głowicą Davy Crockett-M). Sprawiedliwości stało się zadość. Brutalnie, lecz skutecznie – poza tym, sami się o to prosili. Straty, jakie obrońcy ponieśli były dotkliwe: praktycznie wszystkie transportery opancerzone i pojazdy inżynieryjne NVDF oraz wszystkie zgromadzone mechy Knights of St. Cameron (w tym zdobyczny szturmowy BattleMaster) zostały zniszczone w ogniu walk i tylko część nadawała się do odzysku (podobnie jak tylko część mechów nieprzyjaciela). Minutemen musieli pożegnać się ze swoim Shadow Hawkiem i o mały włos nie stracili obydwu desantowców (które teraz musiały przejść poważne naprawy). Mimo to, stosunek zysków do strat wypadł nader korzystnie. Wróg utracił ostatnie ciężkie działo artyleryjskie oraz najpotężniejsze zgrupowanie battlemechów w tej wojnie. Dwukierunkowa linia kolejowa Middlebury-Bennington została również poważnie uszkodzona w kilku miejscach, co uniemożliwiało szybkie przerzucanie nieprzyjacielskich sił.

Wkrótce później dotarły do nich wieści z innych zakątków frontu. Czerwoni przypuścili trójdzielne uderzenie – centralne na Brighton „grupą specjalną” (właśnie wyeliminowaną), mającą na celu przerwać logistykę płn.-płd. i otworzyć niebronione zaplecze na manewry penetracyjne bądź inne fragmenty frontu na oskrzydlające; południowe na Hartford siłami najemnego batalionu Bronson's Horde i elity KNZ (w tym niesławnego batalionu pancernego „Żeliwna Pięść”); północne na osi Middlebury-Fort Ticonderoga znacznymi siłami piechoty lekkiej, zmotoryzowanej, zmechanizowanej i czołgów z PPF, popartymi zmotoryzowanymi Bandytami na technicalach z KNZ. Niepocieszająca była ta zacieśniona współpraca między okupantami a kolaborantami, pomimo wysiłków ruchu oporu i Kompanii Skurwysynów. Póki co trwały poważne starcia manewrowe i boje spotkaniowe o szlaki komunikacyjne na północy (gdzie obronę stanowił Drugi Regiment Rycerzy, 2nd Capitol MI RCT oraz elementy 4th Interior Armored RCT i całe dywizje Volunteer Militia: 5th Newport, 6th, 15 i 16th Fort Ticonderoga, 12th Middlebury) oraz ciężkie boje o wnętrze Hartford i całą okolicę (obrońców tam stanowił Pierwszy Regiment Rycerzy, pozostałe siły 4th Interior Armored RCT, batalion najemny Harcourt's Destructors oraz dywizje Volunteer Militia: 9th Hartford i 13th Bennington oraz znaczne siły Border Patrol). Reszta Rangersów i 3rd Interior MI RCT byli trzymani w rezerwie. Wprawdzie PPF udało się pokonać spory dystans od Middlebury w stronę Fort Ticonderoga, a nieprzyjaciołom na południu wedrzeć w granice Hartford (po raz drugi rujnując to miasto), to NVDF i sprzymierzeni najemnicy byli przygotowani i znacznie liczebniejsi oraz silniejsi, aniżeli rok wcześniej. Pole bitwy to jednak dość nieprzewidywalne miejsce, a wojna się dopiero zaczęła (ponownie).

Ta nieprzewidywalność miała się przejawić w nieco inny sposób dla Minutemen – i to zdecydowanie bardziej wstrząsający.

Skoro świt do obozu pod Brighton dotarł posłaniec od Pana Ishidy, powracając pod Wielką Górę Zieloną wraz z zawezwanym przezeń Julianem Jacksonem. Niedługo potem „Moose” znów poleciał, tym razem z poleceniem mentora, aby wszyscy Minutemen stawili się pod górą wraz ze swymi maszynami, pomimo uszkodzeń. Rozkaz nie cierpiał zwłoki. Jak tylko pozostali mechwojownicy Nowego Vermontu wrócili na „stare śmieci”, to szybko zdali sobie sprawę, skąd ten pośpiech.

Maurice Sakon Ishida, Warlock, Pan Ishida, ich mentor i zarządca projektu The New Minutemen... nie żył. Co więcej, zginął z własnej woli i własnej ręki – jedynie z drobną „pomocą” Manula, nakłonionego do udziału w rytualnym samobójstwie seppuku spotykanym w kulturze Kombinatu Draconis, wzorowanym na starojapońskich tradycjach kodeksu Bushido. Minutemen obejrzeli sobie nagranie z tego, co zadziało się w kwaterze Pana Ishidy. Potem, zgodnie z ostatnią wolą mistrza, zorganizowano mu całopalny pogrzeb na poziomie reaktora bazy, a prochy rozwiano ze szczytu Wielkiej Góry Zielonej. Wkrótce potem cała obsada bazy – grubo ponad sto osób, może nawet liczba ta dochodziła do prawie dwustu – zgromadziła się w kantynie, gdzie ściągnięto i uruchomiono telebim, na którym wyświetlono ostatnie nagranie starego mistrza.


///\\\///\\\ \\\///\\\///

Początek nagrania. Kamera ukazuje twarz Ishidy, popiersie. Te same białe kimono z purpurowym kwiatem. W tle jego kwatera. Widać, że nagrywane niedługo przed przybyciem Juliana.

Kilka wyraźnych przeskoków. Stary musiał podchodzić do tego kilka razy i edytował. Na jego twarzy widać mieszankę ledwo skrywanych emocji.

- Drodzy Państwo. Moi podwładni, uczniowie, towarzysze i przyjaciele. Jeśli to oglądacie, to oznacza, że moje martwe ciało zostało już pogrzebane. Na wstępie pragnąłbym ze szczerego serca podziękować za spełnienie ostatniej prośby zniedołężniałego starca i przeprosić za... zakłopotanie jakie musiałem wzbudzić oraz bałagan, jaki mogłem po sobie narobić.

- Dalej... hmm. Może zacznę od końca. Minutemen, odważni bushi i lojalni samurajowie Amerigo. Wy i wasze maszyny jesteście na tyle bezpieczni, na ile mogłem to zapewnić. Wasze maszyny są pozbawione killswitches i pluskw. Prawa własności do nich scedowane na potajemnie założoną w tym celu spółdzielnię. Po zakończeniu tego ambarasu rozliczycie się między sobą samodzielnie, według woli. Na ich komputerach i w waszych kwaterach są też dane niezbędne do doprowadzenia amerygańskich spraw do zakończenia, które być może będzie was satysfakcjonować. Wasze dotychczasowe działania zakulisowe zostały obłożone odpowiednią ilością dezinformacji, co powinno kupić wam dość czasu. Ci, którzy wyposażeni byli w implanty cybernetyczne powinni też się dowiedzieć, że... kazałem je usunąć przy ostatniej okazji, w ramach tych rzekomych „poprawek”.

- Jedyne o co proszę, a wiem, że być może nie mam w waszych oczach prawa o to prosić, to eliminacja tych, którzy zdradzili Nowy Vermont, was, waszych współobywateli. Przyczynili się do zdeptania świata, w jakim żyliście do tej pory. Norman Osberger, Jason Ortega, Elias Birma i im podobni, a także... a może w szczególności... Sonny Modeno. Śmierć tego ostatniego szubrawca osobiście przyobiecałem pani Gabor. Usłuchajcie prośby starego mentora i zmażcie skazę tego człowieka z powierzchni tej planety.

Ishida milczy, spogląda gdzieś na bok. Wykonuje głęboki wdech, wydech. Zbiera się do następnych słów. Znów patrzy na kamerę.

- To ja jestem Benefaktorem.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=rxx2Nx1Vunw[/media]

Pozwolił, by to przebrzmiało pośród słuchaczy.

- A dokładniej należę... należałem do organizacji, którą określiliście tym mianem. Benefaktorem jest Błogosławiony Zakon, ComStar. Jest on zainteresowany kilkoma różnymi sprawami dotyczącymi tej gromady gwiezdnej już od ponad stulecia, czyli blisko dwa razy dłużej jak istnieje kolonia nowovermoncka... i noworodezyjska, choć ta druga powstała raptem może dwie dekady wcześniej aniżeli „nasza”. Bogate złoża germanium i współwystępujących metali ziem rzadkich na Columbusie, salvage pozostałości po machinach terraformingowych, „zwyczajna” eksploracja tajemnic Peryferiów, tropienie poszlak o domniemanym przelocie Floty Eksodusu kiedy Gwiezdna Liga przestawała istnieć, różnego rodzaju badania specyfiki tak nietypowej planety jaką jest Amerigo. Wreszcie: szeroko zakrojony eksperyment socjologiczny, kulturowy i militarny. I kość niezgody, która wymusiła... tarcia frakcyjne wewnątrz zakonu w sprawie Nowego Vermontu i całego Amerigo. Zapiski z czasów Wielkiej Wojny Domowej wskazują, że w tych okolicach mógł pojawić się... okręt bitewny klasy McKenna, WarShip z marynarki Gwiezdnej Ligi. Z pełną obsadą myśliwców i promów marines. Okręt ten zaginął z powodu fenomenu misjump w trakcie lotu na Terrę pod koniec tamtej wojny. Lata poszukiwań pozwoliły nam odnaleźć kilka mniejszych bądź większych magazynów ze starymi mechami, prawdopodobnie założonego przez przezornych z Cesarstwa Amarisa, albo Republiki Światów Rubieży. Znaleziono tam mechy i inne pojazdy typowe dla sił zbrojnych tych państw, a także te spotykane w SLDF, ichnich dywizjach królewskich bądź z innych stron Sfery Wewnętrznej... a nawet sporo retrotechu. W zasadzie to podobne miejsca odnaleźliśmy także na innych, martwych światach gromady. Ktoś wyraźnie przygotowywał tutaj miejsce pod „coś”. Nigdy jednak nie doszło do sfinalizowania czegokolwiek czym to „coś” miałoby być.

Westchnął ciężko.

- I tutaj rozpoczął się rozłam między braćmi i siostrami Błogosławionego Zakonu. Frakcja opisana przez was jako „Górnicy” była zainteresowana wyłącznie eksploracją i eksploatacją zasobów naturalnych oraz odnalezieniem i wyczyszczeniem tych przedpotopowych magazynów. Uważali, że istnienie tego okrętu bitewnego na Amerigo czy w ogóle w tej gromadzie gwiezdnej to była bujda. Frakcja „Agresorów” natomiast uważała zupełnie inaczej i popadła wręcz w paranoję. Poszlaki o rozbiciu się McKenny miały być według nich potęgowane nieznanymi korzeniami pierwotnej populacji tutejszych Bandytów. A raczej... Bandytów. Projekt okiełznania Amerigo rozpoczął się dużo wcześniej aniżeli założenie NVR czy nawet RNR. Próby dogadania się z lokalną populacją bądź zmanipulowania nią spaliły na panewce. Próby siłowego rozwiązania sprawy za pomocą najemników wpierw, a naszych własnych ComStar Guards & Militia później, skończyły grzebaniem własnych zmarłych. Tubylcy nie zawsze byli tak... dzicy, jak obecnie. Należało użyć zdecydowanych środków, między innymi broni masowego rażenia. Śmiertelnych, szybko działających i równie szybko dezaktywujących się wirusów z czasów Gwiezdnej Ligi, popartych trzema głowicami nuklearnymi typu Alamo w kluczowych punktach. Później było polowanie na pozostałe sadyby, doszczętne burzenie pozostałości po miastach-koloniach, gazowanie ocalałych, polowanie agentów ROM na ostatnie osoby mogące w szczegółach pamiętać. Sprowadzanie na planetę różnych szumowin, już zinfiltrowanych przez naszych agentów, w tym o przepranych mózgach. Sztucznie wywoływane konflikty. Założenie Nowej Rodezji w rejonie Rdzenia jako zorganizowanego ośrodka mającego równoważyć anarchię Bariery i Pograniczy. Później przechwycenie projektu Nowego Vermontu – nieplanowanej inicjatywy tych paru Terran – i osadzenie go w rejonie dzisiejszych Ziaren. Tamtejsi tubylcy byli jednymi z ostatnich niedobitków, które kultywowały stare „legendy” o świetlanej przeszłości i wojnie z przybyszami z gwiazd. Frakcja „Agresorów” wymusiła ich eksterminację. Do tego celu zwerbowała kilkoro spośród oddanych i doświadczonych w boju Akolitów Zakonu. Między innymi mnie. The Old Minutemen. Zadbaliśmy o to, by barbarzyńcy z przyszłych Ziaren nie niepokoili nowych kolonistów... i by nikomu nie przekazali dawnych podań. Czy było to potrzebne? Zapytajcie paranoików.

Patrzy gdzieś ponad kamerą. Chcekontynuować, głos mu się załamuje. Mija chwila. Zbiera się w sobie. Mówi nieswoim tonem:

- Czy było potrzebne zaaranżowanie wypadków pozostałym Starym Minutemen z rozkazu paranoików? Czy musiałem być jedynym, który nie miał wtedy wątpliwości? Czy musiałem być mordercą własnych towarzyszy i przyjaciół?

Wykonuje kilka głębszych oddechów. Uspokaja się.

- To miało przecież sens. Opuścił rodzinę, klan, planetę, DCMS, służbę i ziemie Smoka. Ronin. Neofita. Nie wahający się w imię swych nowych mistrzów, w imię Błogosławionego Jerome'a Blake'a, wykonywać brudnych rozkazów. Tylko chwilę wahający się przed wykonaniem i tego rozkazu. Ciągnący tą szaradę aż po dzisiejszy dzień, od samego początku kręcący niewidzialnym i niewyczuwalnym nożem w plecach waszych, Drodzy Państwo. Aż do czasu. Nikt nie jest w stanie wygrać z własnym sumieniem, plamić swój honor i pluć na pamięć osób, którym przyobiecano być dobrym człowiekiem.

Spogląda gdzieś obok kamery. O mały włos nie wytrzymuje, w oczach wzbierają się łzy.

- Sześćdziesiąt lat kłamstw. Lawirowania między „Górnikami” a „Agresorami”. Drugiej tury tego szaleństwa, kiedy „zmienili się menadżerowie”. Kolejne pokolenie Wiernych, którzy uwierzyli w te mrzonki o WarShipie. Młodzi, ambitni, doskonale przygotowani, chętni też do ubicia kilku ptaków jednym kamieniem. Reaktywacja Minutemen i wyposażenie w symulator VR oraz implanty... wszystko po to, by zbierać dane i by inwigilować, kontrolować, nadzorować. W ostateczności implanty miały posłużyć jako killswitch na tych, co by się zbuntowali... albo przestaliby być potrzebni. Podobnie symulator, który w odpowiednich ustawieniach potrafi dokonać nieodwracalnych uszkodzeń mózgu. Kiedy tylko Minutemen mieli wypełnić swe zadanie i dostarczyć danych Agresorom, zostaliby... wyłączeni i zutylizowani. A po drodze wykorzystanie mnóstwa sprzętu, mechów odnalezionych w tej gromadzie, wykreowanie Loxley's Raiders, zaaranżowanie wojen w Rodezji i Vermoncie. Wszystko po to by ułatwić poszukiwania WarShipa i by zbierać dane mogące posłużyć do usprawnienia metodologii ROM i ComGuards.

Twarz mu stężała, pojawił się na niej zimny gniew.

- Nie. Dość tego. Nie będę brał w tym udziału. Czymże jest jeszcze jedna zdrada w obliczu tak wielu? Niech Błogosławiony Blake mi wybaczy, ale czas postąpić właściwie. Nadchodzi kres mej pokręconej ścieżki, skrytej w cieniu i skąpanej we krwi. Czas mi rzucić na nią światło i ją naprostować, póki jeszcze potrafię. Nie mam zbyt wiele czasu. Także i wy, Drodzy Państwo, nie macie go zbyt wiele. Ani ci nieświadomi... ani ci aż nadto świadomi. Po tej wiadomości na ekranie wyświetlą się nazwiska tych, którzy są agentami Zakonu... pod Wielką Górą Zieloną. Wybaczcie mi, współwierni. Niech pokój Blake'a będzie z wami. I żegnajcie, moi uczniowie, moi Minutemen. Pozdrówcie ode mnie Xandera Almasy – tego, który sprowadził gehennę na wasz kraj.

Przerwanie nagrania, czarny ekran. Po chwili pojawiają się na nim białe litery. Lista nazwisk. Niektórych znali. Strażnicy. Technicy. Personel zaplecza i administracji. Nawet medycy. Prawie połowa obsady bazy pod Górą. Niektóre nazwiska znali aż za dobrze. John Crickshaw, David McCoy, Steven Barnes... czy Martin Neyman.

Cisza jaka zapadła miała zostać przerwana przez istną burzę...
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.

Ostatnio edytowane przez Micas : 25-02-2022 o 17:02. Powód: poprawki
Micas jest offline  
Stary 25-02-2022, 13:37   #183
 
Lynx Lynx's Avatar
 
Reputacja: 1 Lynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputację
Bitwa wygrana. Złom uprzątnięty. Można wracać. Pytanie tylko do czego. Wojna wznowiona, a walki działy się na każdym możliwym froncie, a do tego wszystkiego zamiast ruszać w bój mieli stawić się na dywanik u Ishidy. No pięknie tylko on no jakby nie żył. Cham walnął samobója, a ich zostawił w tym bagnie, a jeszcze im dodatkowej rozrywki dostarczył. Dziad jeden.

Poznanie prawdy przyniosło w pewnym sensie ulgę Hadrianowi. Miał rację, że to Benefaktor go zmanipulował do zabicia Ojca. Nie spodziewał się jednak aż takiej skali. Tłum zebrany w kantynie zaczynał wrzeć. Ktoś musiał przejąć nad nim kontrolę. Wszystkich Spencerów uczono szefować i dowodzić, tak więc podjął się tego zadania. Miał jednak przeczucie, że rzucał się z motyką na słońce.
 
Lynx Lynx jest teraz online  
Stary 25-02-2022, 20:37   #184
 
JohnyTRS's Avatar
 
Reputacja: 1 JohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputacjęJohnyTRS ma wspaniałą reputację
- O ja pierdolę. - to było pierwsze, co przyszło Brandonowi na myśl i jedyne co powiedział. Nie mieściło mu się po prostu w głowie to, co przed chwilą zobaczył. Choć z drugiej strony wyjaśniła się niechęć Ishidy do Brandona, jak ten się do niego zameldował. Już wtedy go nie interesował, musiał już wcześniej podjąć decyzję o tym. Brandon wszystkich tutaj jeszcze nie znał, wystarczyło że usłyszał o Mandarynie. Reszta była czysta. Teoretycznie.

Jak ostrzał artyleryjski dosięgła go informacja o historii Nowego Vermontu. W szkole nie był żadnym prymusem, historię kolonizacji jeszcze pamiętał, ale te wszystkie wydarzenia z wszechświata umykały mu, miał problemy z ich uporządkowaniem. A z resztą chrzanić to. Wychodziło na to, że nastąpiła kolonizacja zamieszkałej planety, czyli inwazja, a on był potomkiem nieświadomych kolonistów. W co kurwa grał Ishida i reszta tej gwiezdnej bandy? Ishida zbroił wroga, następnie z nim walczył. Nie, stop kurwa, stop.

Niby on sam był czysty, ale siedział na skrzynce dynamitu. Każdy jest podejrzany i do zastrzelenia. Przeklęty Ishida, wpakował Burke'a w pułapkę! Że też miał zostać operatorem mecha budowlanego! Było mu źle w zwykłej koparce?
 
__________________
Ten użytkownik też ma swoje za uszami.
JohnyTRS jest offline  
Stary 25-02-2022, 21:18   #185
 
Azrael1022's Avatar
 
Reputacja: 1 Azrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputacjęAzrael1022 ma wspaniałą reputację
Zdrada… Na wojnie można się było tego spodziewać - ktoś zostanie przekupiony przez wroga, ktoś zmanipulowany, ktoś zaszantażowany, jeszcze inny będzie żądny zemsty na towarzyszach za prawdziwe lub wyimaginowane krzywdy. Ale Ishida… zdradził towarzyszy broni bo był zaślepiony ideałem walki o lepsze jutro. Całe lata zgryzoty i życia w kłamstwach, półprawdach, unikach i przejmującym ciężarze hańby w końcu złamały Draconisjanina i doprowadziły do samobójstwa. Iroshizuku miała nadzieję, że bardzo cierpiał. Przez te wszystkie lata utrzymywania zdrady towarzyszy w sekrecie.

Wybiegając na korytarz czuła wzbierającą furię, która szybko znalazła ujście. Rozpoznała jednego ze zdrajców idącego z bronią, więc szybko wymierzyła i oddała dwa ostrzegawcze strzały w jego głowę. Może Ishida zdradził i rozpoczął rozłam, ale z drugiej strony potrzebna była taka noc oczyszczenia, aby na lata pozbyć się kretów ComStaru.
 

Ostatnio edytowane przez Azrael1022 : 26-02-2022 o 16:53.
Azrael1022 jest offline  
Stary 26-02-2022, 00:34   #186
Mag
 
Mag's Avatar
 
Reputacja: 1 Mag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputacjęMag ma wspaniałą reputację
Bardzo Ursulę zdziwiło, że wezwanie do bazy dostał wyłącznie Manul. O co mogło chodzić? Czyżby Ishida chciał coś omówić w mniejszym gronie? To może powinien wezwać również ją, w końcu była liderem lancy bravo.

Te myśli towarzyszyły jej aż do powrotu pod Wielką Zieloną Górę. Kobieta spodziewała się zastać tam korytarze obstawione wojskowymi, których podejrzewali o chęć przejęcia zasobów Minutemen pod siebie. Zdziwiła się gdy tak się nie stało.

Nie rozumiała tylko o co chodziło z tym spędem do kantyny, gdzie mieli zostać o czymś poinformowani.
A wtedy zaczęła się ostra równia pochyła. Wiedza, że Manul zabił Ishidę wstrząsnęła nią. Teraz zrozumiałe było czemu jej nie wezwał na dywanik, bo by nie pozwoliła na to. A teraz nie było opcji, żeby chłopak wykręcił się przed oskarżeniem o zabójstwo bo Nowy Vermont nie akceptował rytualnych samobóstw i morderstw.

A po tym poszło drugie nagranie. Ursuli zrobiło się niedobrze. Zdrada to było mało powiedziane. Zostali tak obrzydliwie potraktowani. Teraz sama czuła się parszywie względem tak zwanych bandytów. A w tym wszystkim, samym środku, siedział Com Star. Te informacje musiały jak najszybciej trafić do Rządu tymczasowego. Cholernie żałowała, że kolejność puszczenia nagran nie była odwrotna, żeby oszczędzić sobie negatywnch myśli w kierunku Juliana. A czytając listę nazwisk zamarła. Znała wszystkich w bazie, choćby właśnie z nazwiska i dobrze wiedziała kto czym się zajmował. Ledwo powstrzymała się, żeby nie usiąść, bo zrobiło jej się słabo.

Teraz stało się dla niej zrozumiałe czemu Ishidzie tak lekko przychodziło sięganie po brudne rozwiązania. Ciekawym było czy odkrycie Nowej Rodezji miało swój udział w tym, że popapraniec zdecydował się zabić wrzucić im tu tą bombę, która najpewniej sprowadzi się do pieprzonego battle royal.
W tym wszystkim dobiła ją jeszcze informacja, że Nayman był na liście. Zaraz rozejrzała się za nim, ale nigdzie go nie zobaczyła, choć była prawie pewna, że weszli do sali razem.

W tym całym pierdolniku jedynie cieszyło ją, że nie było tu Kentina i Elise, którzy przebywali w bazie gdzie zdecydowana większość była ludźmi z zewnątrz, plus byli gotowi na to, że pod Wielką Zieloną Górą wydarzy się coś nieprzyjemnego.
 
__________________
"Just remember, there is a thin line between being a hero and being a memory"

Gram jako: Irya, Venora, Chris i Lyn
Mag jest offline  
Stary 26-02-2022, 11:32   #187
 
Dydelfina's Avatar
 
Reputacja: 1 Dydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputację
Ammit, unieruchomiona z setką innych osób, mogła trochę ochłonąć, zobaczyć, że inni mają jeszcze gorzej (po raz kolejny domowy sposób na chandrę okazał się bezkonkurencyjny), zresztą o co miała się pieklić? Zaufanie było kulawą kobyłą na której niejeden już się przejechał, dlatego najrozsądniej w życiu stawało się trzymanie tego zaufania tylko dla siebie i nie szafowanie nim dookoła.

Dla niej nie było szoku i zaskoczenia, ale rezygnacja, może doprawiona odrobinką zimnego cynizmu. Rozumiała, że zdradzanie własnych ludzi jest po prostu wpisane w naturę dowódców i trudno mieć nawet o to pretensje... są tylko niższym, ułomnym bytem, gorszym gatunkiem człowieka zeżartym od środka przez poczucie ambicji i ego tym bardziej wybujałe im więcej honorów im oddawano albo im dłużej toczyli się po padole łez. Więc jedynym słowem, jakie przychodziło jej teraz do głowy teraz, gdy stała zrezygnowana i patrzyła na tych wszystkich zszokowanych i wściekłych ludzi, brzmiało: ewakuacja.
Nawet nie jej własna, tylko Alexa. Szybkie przeskoczenie wzrokiem po liście nazwisk wyklarowało sytuację. Obawiała się, że na telebimie przeczyta “Vaude”, a wtedy będzie trzeba działać błyskawicznie. Z reszty operatorów mechów stojących obok Trevor fizycznie odstawała od średniej ciemnych zaułków ulicznych, mogła ją wziąć na zakładnika i użyć jako żywej tarczy. Albo Spencera którego nie umiała nie widzieć przez pryzmat jego pierdolonego braciszka. Byłoby jej szkoda Manula czy oddziałowej pilotki… zresztą co dalej?

Jakie życie czeka porucznika, gdyby udało mu się uciec w las? Byłby samotny i wyrzucony poza nawias. Prześladowany przez tych, których darzył zaufaniem. Opuszczony przez tych, którzy obiecali go chronić. Powrót do Jacksona odpadał, dołączeniem do Minutemen Marah sama osobiście wymalowała mu tarczę na piersi fluorescencyjną farbą.

Ale nazwisko “Vaude” nie krzyczało z ekranu, najemniczka wzięła wdech, a w jej dłoniach pojawiła się broń. Przyszła pora na plan b.
Pocieszało, że tym razem nie ma przeciwko sobie wszystkich dookoła, tylko łączy ją chwilowy rozejm z innymi pilotami. Znaleźli się po tej samej stronie i dobrze. Im ich więcej, tym większa szansa wydostania tej najważniejszej osoby poza niebezpieczną strefę, a potem... potem się pomyśli.
 
Dydelfina jest offline  
Stary 02-03-2022, 18:39   #188
 
Stalowy's Avatar
 
Reputacja: 1 Stalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputacjęStalowy ma wspaniałą reputację
Post wspólny

Różne myśli kłębiły się w głowie Jacksona zarówno podczas pogrzebu Ishidy, jak i w drodze powrotnej do bazy. “Wszystko się wyjaśni”, tak brzmiały jego słowa.
I były brzemienne w skutkach.
Podejrzewał że Ishida może mieć związek z Benefaktorem.
Nie spodziewał się jednak że sam Ishida nim jest.
Stał przez moment nie mogąc zebrać myśli. Pierwsze jakie napłynęły to nie były wcale wyrzuty sumienia, że nie rozgryzł wcześniej Starego.
Pierwsze co to był zimny pot. Omal się nie wygadał przed Almasy’m gdzie znajduje się ich ukryta baza.
Drugie… co teraz zrobią zdrajcy?
W Julianie wezbrał gniew i poczucie głębokiej urazy. Ktoś zaufany tak naprawdę udawał przyjaźń… a to było coś czego Jackson nie wybaczał.

///\\\

Lista nazwisk pozostawała na swoim miejscu - na telebimie. Wszyscy mogli zeń odczytać imiona swoich kolegów… bądź swoje. W tłumie powoli zaczynał narastać szmer niedowierzania i pomruki gniewu, burzące uprzednią ciszę. Niewiele czasu potrzeba było aby zaczęły się pojawiać pierwsze głośne pytania. O żart, o zdradę, o przyszłość.

Minutemen wreszcie wszyscy powychodzili z tego pierwotnego szoku - szybciej lub wolniej, ale jednak. Rozejrzeli się. Zaczynało narastać zamieszanie. Zauważali, jak niektórzy chyłkiem opuszczają salę. Neymana na przykład można było ze świecą szukać, podobnie jak Crickshawa.

Spencer uznał że priorytetem było powstrzymanie wybuchu niekontrolowanej przemocy. Ruszył więc w kierunku zepchniętych pod ścianie stołów, które stać się miały jego mównicą. Nawoływała przy tym do spokoju i opanowania. Liczył, że będą osoby na tyle trzeźwo myślące, aby go wysłuchać.

Trevor stała przez chwilę nieruchomo, nawet nie oddychając. Wpatrzona była w listę nazwisk i gdy na nim znalazła to należące do pilota z jej lancy, wyglądała jakby powietrze z niej zeszło. Zaraz też rzuciła spojrzeniem w poszukiwaniu Martina. Zniknął, choć początkowo stał nieopodal niej.
Szybko rozważyła różne opcje gdzie mogły być.
- Pewnie jest w hangarze - rzuciła Ursula do Pandura, a ten od razu złapał o co jej chodzi. Kobieta ruszyła szybkim krokiem do wyjścia, chcąc dostać się do hangaru. Chciała jeszcze się łudzić, że będzie mogła rozmówić się z Neymanem.

Iroshizuku zacisnęła prawą dłoń na rękojeści pistoletu a lewą na wakizashi. Zbliżała się chwila wyrównania rachunków ze zdrajcami, ale najpierw było coś ważniejszego do zrobienia - ochrona Minutemen.
- Do hangaru, bierzcie maszyny! - rzuciła półgłosem w kierunku towarzyszy, rozglądając się wokół za najbliższymi celami do eliminacji. Personel bazy nie był przesadnie liczny, więc mogła skojarzyć nazwiska z twarzami. Plan był prosty - zabić każdego, kto chciał zagrozić mechwarriorom - strzelić, dobić, o przebaczenie prosić później.

- O ja pierdolę. - to było pierwsze, co przyszło Brandonowi na myśl i jedyne co powiedział. Nie mieściło mu się po prostu w głowie to, co przed chwilą zobaczył. Choć z drugiej strony wyjaśniła się niechęć Ishidy do Brandona, jak ten się do niego zameldował. Już go nie interesował, musiał już wcześniej podjąć decyzję. Stał na tyle blisko pilotki ich myśliwca, że ją usłyszał. Zerwał się do biegu. Najpierw kwatera, chwycić sprzęt (Na szczęście wszystko było jeszcze spakowane, od powrotu z Brighton niczego nie rozpakował) i do hangaru. W biegu wyciągnął pistolet z kabury.

Van den Akker, gdy oderwała wreszcie wzrok od telebimu, nie zastanawiała się długo. Dowódcy zawsze kłamali i wykonywali skurwysyńskie zagrania, traktując swoich podwładnych jak mięso albo meble. Wystarczyło sobie przypomnieć co Julius Spencer zrobił z Workmenami, którzy chcieli pomścić swoje rodziny. Zrobił nieoficjalnie, oczywiście i dawno temu. Teraz mieli “teraz” i teraźniejsze problemy.
- Biegnij - dziewczyna szepnęła do stojącego obok Vaude’a pociągając go krótko za łokieć. Oboje sięgnęli po broń i ruszyli do wyjścia, a Marah nie zamierzała komukolwiek darować jeśli stanie jej na drodze. To nie byli jej ludzie, ani jej problem. Jej problemem było wyciągnięcie Alexa w jednym kawałku, a potem… potem się pomyśli co dalej.

- Niech każdy komu zależy na tutejszych ludziach zostanie na miejscu niezależnie czy jest na liscie czy nie! - próbował przekrzyczeć tłum Spencer.

Manul patrzył z miną bez wyrazu na listę na ekranie. Widać było jednak że pobladł. Zaraz wybuchnie panika. Zaraz się wszyscy rzucą sobie do gardeł. Zaraz…
Ruszył w stronę wyjścia. Musieli zabezpieczyć hangar by móc stąd ujść. Choć Rooikat wszystkich w bazie prześwietlała na swoją modłę to pośród wytypowanych przez nią pewniaków też były osoby z listy.
Nie myślał w tej chwili o Ishidzie. Widać nie tylko on martwił się o “przyjaciół”, którzy ulotnili się z sali.
Jego dłoń przesunęła się w stronę kabury na wypadek gdyby ktoś jednak postanowił ich powstrzymać.

Chaos i harmider szybko narastały. Pojedynczy głos (ani nawet kilka takich, bo paru ludzi w tłumie też próbowało rozładować sytuację) Spencera nie był w stanie się przebić. Tym bardziej, że zaczęły się inwektywy, wyzwiska. Może jakiś dodatkowy wyrzut emocji związany z prywatnymi sprawami. Od słów szybko przeszło do rękoczynów… a zaraz potem któryś narwaniec zaczął strzelać. Krzyki, okrzyki, panika - choć mniejsza, niż u cywilów. Kto mógł, ten spieprzał lub wycofywał się do wszelkich drzwi. Zaporowa kanonada pistoletów rozlegała się po obydwu stronach. Na szczęście mocno niecelna - chyba nikt nie padł zabity i żadna kula nie odnalazła Minutemena.

Ci ostatni rozsypali się. Hadrian pozostał w kantynie przez chwilę dłużej, próbując na początku jeszcze przywoływać tłum do porządku. Brandon pomknął ku swoim kwaterom, wbiegając na klatkę schodową po sprincie przez korytarz za kantyną. Reszta skierowała się bezpośrednio w stronę hangaru.

A w bazie narastał burdel. Alarm (choć nie wiadomo już po co - kogo było tu alarmować?), przygaszenie świateł i odpalenie żółtych kogutów awaryjnych. I ściskająca za żołądek mieszanka dźwięków niesionych głuchym echem po metalowo-betonowych korytarzach. Krzyki, wystrzały. Słychać już było broń długą, strzelby, peemy i karabiny.

///\\\

Mały nie był przez nikogo niepokojony. Szybko przedostał się o jedno piętro schodami do kwater. Było tam pusto, starcia jeszcze tam nie dotarły - ani tak naprawdę nikt inny. Jeszcze. Skorzystał z okazji, dopadł do swojej miejscówy, szybko zaczął ogarniać szpej. Kiedy wychodził, rozległ się krzyk. Huknęła broń palna, odruchowo schował się z powrotem do środka.

- Rzuć broń! Ręce do góry i wyłaź! - rozległ się głos z korytarza.

Brandon nie wiedział, kto krzyknął, ale było jasne, że chcą do niego strzelić.
- A kto pyta?! - wrzasnął, nadal będąc w środku kwatery. Sprawdził broń oraz granaty. Miał nadzieję, że jego przeciwnicy nie blokują mu drogi na schody. Nie zamierzał dyskutować, tylko dać sobie trochę czasu i wywnioskować, gdzie tamci są, gdzie się mogą ukryć, a następnie rzucić granat, przetrzyma go jeszcze, żeby nie zdążyli odrzucić.

Wydawało się, był w potrzasku - ale miał granaty. Wystarczający argument, aby sobie przynajmniej dać szansę wydostania się z “oblężenia”. Po krótkiej chwili wahania usłyszał jasny komunikat:

- NVDF! Jebać zdrajców! Wyłaź kurwa bo ubijemy!

Brandon usłyszał ich kroki na korytarzu. Dwie osoby, zbliżały się.

- Złe drzwi! - wrzasnął Brandon, nadal się nie wychylając. - Chłopaki, jestem z wami! Nie chcę do was strzelać, jak jestem tutaj kurwa nowy! Przyjechałem z konwojem generała Jacksona! - nadal nie wychylając ostrożnie wysunął swoją bluzę mundurową VM. Może to na nich podziała i odpuszczą.
To była o tyle prawda, że nie zamierzał walczyć z siłami Nowego Vermontu. Ale wojna to wojna - chciał przeżyć. Mógł cholera biec z resztą bezpośrednio do hangaru.

Przeżył napiętą chwilę - raptem trwała może ze trzy sekundy, ale w jego odczuciu dłużyła się niemiłosiernie, a dłoń zaciskała się na rękojeści pistoletu.

- Dobra, opuszczamy broń, a ty wyłaź. Nie ma czasu.

Zaryzykował zerknięcie. Rzeczywiście opuścili. Wyszedł im na spotkanie z sercem w gardle. Nie znał jeszcze wszystkich twarzy obsady bazy, ale oni rozpoznali jego. Rozluźnili się wyraźnie. Kiwnęli do siebie głowami, zaczęli obstawiać wyloty do korytarzy. Wszyscy trzej mężczyźni przedstawili się. O ile dobrze Brandon pamiętał, nie było ich nazwisk na telebimie.

- Dobra, Minuteman. Co robimy? - zapytał wreszcie jeden z nich.

Brandon kończył poprawiać swoje oporządzenie, dla chociaż minimalnej dodatkowej ochrony założył na kombinezon bluzę VM. Stojąc plecami przy ścianie spojrzał na dwóch żołnierzy:
- Ja idę i to jak najszybciej do hangaru. A wy jak nie macie rozkazów to proponuję się stąd wydostać i dołączyć do oddziałów wokół bazy. Wśród pilotów mechów jest jeden zakamuflowany zdrajca, Martin Neyman alias Mandaryn. Pod czterdziestkę, kupa mięśni. Reszta jest w porządku. Ja idę do hangaru ratować sprzęt, wy wydostańcie się z bazy. A i chronić swoje tyłki, każdy może wam tu strzelić w plecy. - Brandon ruszył w stronę schodów kreśląc w głowie wszystkie możliwe drogi dojścia. Poszedłby najkrótszą na dolny poziom hangaru, ale gdyby coś nie wyszło, spróbowałby obejść przeszkodę. Stracił dużo czasu, odpalanie mecha trochę zajmuje.

///\\\

Ekipa ‘hangarowa’ została przez chwilę wstrzymana, kiedy z jednego z bocznych korytarzy jednego z głównych skrzyżowań pomknęły ku niej pociski. Musieli się szybko kryć po winklach. Dwóch typów z personelu pobocznego, napieprzających z kompaktowych pistoletów. Trzeci głos:

- Biegną do hangaru! Stopujcie ich!

Ale zaraz coś błysnęło, huknęło w tym korytarzu. Krzyki zaskoczenia i bólu. Huki kolejnych wystrzałów, ogłuszający łomot mechanizmu maszynowego. Tupot nóg, potem cisza. W dymie widać było sylwetki tych dwóch atakujących - leżały na podłodze. Krótkie ogarnięcie, czysto - ruszyli dalej. W tle słychać było dalsze chaotyczne strzelaniny.

Minutemen byli raptem chwilę od korytarza do hangaru, kiedy znów rozległy się gwałtowne huki. Z lewa na prawo na skrzyżowaniu wypadł człowiek w ciuchach technika - rozpoznali w nim Roya Lieushota - napieprzając z pistoletu gdzieś w prawy korytarz. Odpowiedziała mu gwałtowna szarpanina z lufy peemu. Ta szarpanina szarpnęła technikiem, kładąc go momentalnie na podłogę. Zza winkla wyszedł “Mały Johnny” Crickshaw i zrobił brutalnego double tap. Widząc Minutemen, zaraz się schował, ścigany paroma nabojami co szybszych z ekipy.

- SPIERDALAĆ! Nie puszczę!

- Johnny!? Johnny, przyjacielu! - zawołał Julian podbiegając do winkla z pistoletem w lewej i szablą w prawej - Masz ochotę na małą pogawędkę, Johnny?! Johnny!? Nadchodzę Johnny!

Trevor chwyciła za broń i odbezpieczyła ją, gdy tylko dały się słyszeć pierwsze strzały. Wystrzeliła gdy tylko pojawił się napastnik który zabił technika, a po tym jak się schował kobieta zaczęła rozglądać się za alternatywnym przejściem, jakimś korytarzem technicznym, które lubiła eksplorować jej córka i gdzie często trzeba było jej szukać.

Czas uciekał, oni biegli przez korytarze, ale i tak nie byli w stanie dogonić straconych cennych sekund. Próbowali je wyprzedzać kulami z pistoletów, jednak i tak niewiele to dawało.
-Hangar, nie zatrzymuj się- Ammit syknęła krótko do narzeczonego i oboje złapali się spojrzeniami. Nie było czasu na pogaduszki, wyglądało że Manul chce osobiście podziękować zdrajcy. Chęć odwetu i własnoręcznego rozwiązania kwestii zdrady była jak najbardziej zrozumiała.
-Osłaniam cię- padła równie krótka odpowiedź, po której żołnierz otworzył ogień za róg aby najemniczka mogła przebiec.

Minutemen przez chwilę mieli kamień dla swej kosy - jak ugryźć typa z pistoletem maszynowym pilnującego skrzyżowania zza winkla, pewnie w bezpiecznej odległości. Poszli na żywioł. Porucznik Vaude, narzeczony Marah, przykucnął, lekko wychylił się w oddaleniu od winkla i zaczął zaporowo nawalać z pary pistoletów. W podobny sposób wsparła go trzecia lufa, od Itan-shy. Odpowiedzią była równie zaporowa seria od klnącego “Małego Johnny’ego”. Pod tą zaporą ogniową wycofał się on, a pozostali przeskoczyli w drugi korytarz (w tym Rooikat, nie mogąca tu i teraz znaleźć tunelu serwisowego). Tu do akcji wkroczył Manul, zachowując się jakby chciał kogoś zamordować. Pewnie była to prawda, bo choć reszta robiła co mogła, to wciąż byli to tylko ludzie, a nie psychopata.

Podczas gdy reszta pomknęła dalej do hangaru, a Crickshaw wypstrykał się z pestek (o czym świadczyły zduszone przekleństwa i dźwięki szpeju), Jackson zbliżał się do obiektu swych morderczych żądz. Ten natomiast doskoczył do przeciwległej ściany, widoczny już i ścigany nabojami z pistoletu Manula. Pudła. Nie tak łatwo trafić jednorącz, w zamieszaniu, z biodra, w ruchomy cel, nawet na bliskim dystansie. Ten zaś nie dokończył ładowania, tylko z całej siły rzucił gnatem w Manula. Bez większego efektu, ale kupił sobie czas. Błysnęła stal sztyletu manufakturowanego w hangarze tej właśnie bazy, gdzie do wczoraj służyli rzekomo pod jedną flagą. Rzucił się naprzód z chamskim wypadem.

Kto nie znał Jacksona, a nawet ci którzy go znali z pewnością nie widzieli że gdzieś w głębi spokojnego człowieka siedzą jakieś demony. Wiele miesięcy temu zapierał się przed brutalnym pogromem Workmenów. Bo ani oni ani nawet Bandyci nie byli konkretnymi ludźmi. Jedyną rzeczą jaka mogła Juliana Jacksona naprawdę zaboleć, wkurwić i wywołać w nim gwałtowność była zdrada. Zdrada kogoś kogo znał i uważał za kogoś komu można zaufać. I niestety dla Johnny’ego, Julian uważał go za swojego kumpla… i w tej chwili personifikację całej zdrady w tej bazie. Ostrze z którym Crickshaw rzucił się na niego tylko dobitniej to pokazywało - był to podarek od Jacksona za pewną przysługę. Ostrze pędziło w jego stronę gotowe zanurzyć się w piersi.
Nie był żołnierzem i z Johnnym z pewnością przegrałby w nożowniczym dystansie… gdyby w dłoni miał nóż, a nie metrowy kawałek zakrzywionego, kutego i ostrego jak brzytwa metalu, którym umiał się posługiwać.
Instynktownie mechwojownik wydrobił kilka kroków w tył wymuszając na Johnnym przeciągnięcie natarcia. Obrotem nadgarstka zadając szybki cios po skosie od dołu, na podkładającego się przeciwnika w podstępnej kontrze wykorzystując większy zasięg rąk i oręża. Wciąż się cofając zakręcił ostrzem i sieknął z drugiego ukosa na wypadek gdyby i to nie przystopowało Johnny’ego.
Choć chciał zatopić ostrze w gardle zdrajcy nie miał zamiaru popełniać głupich błędów - nie kiedy ktoś wkroczył na jego poletko.

Byli koledzy starli się ze sobą w śmiertelnym pojedynku. Wypad nie poszedł Crickshawowi tak dobrze, ale jebany skurwiel był szybki. Widząc, że walczy z przeciwnikiem z długim ostrzem i równie długimi ramionami, samemu mając raptem sztylet i krótszy zasięg rąk, przerwał wypad w połowie i szybko uniknął pierwszego machnięcia. Drugie już znalazło kontakt, ale prawie samą końcówką klingi - typ to widział i zdołał zbić. Zbyt długi dystans. Natomiast wolną dłonią sięgnął do kabury po krótki pistolet. Jackson miał jednak dość czasu aby temu przeszkodzić.

Natarcie nie było tylko jednym ciosem. Było całą wymianą ciosów, kombinacją czy kombosem jakby to powiedział jakiś prostak. Johnny odbił cios nożem, ale natarcie wciąż trwało. Zmienił kroki i wykonał natarcie na ukos. Sparowane ostrze zatoczyło łuk. Crickshaw zareagował natychmiast zadając pchnięcie lecz zaraz cofnął się i wrzasnął, kiedy jego wolna dłoń została po prostu oskórowana, a pistolet wypadł na podłogę. Niczym w tańcu Julian przestawił nogę i schował lewą rękę za plecy. Jego ostrze znów zatoczyło kółko i poleciało po łuku w kierunku Johnny’ego. Ze wcześniejszej psychopatycznej miny nic nie zostało, wpatrywał się tylko w przeciwnika, zaciskając usta. Jego oczy za szkłami okularów były szeroko otwarte i wlepione w Crickshawa, który teraz starał się unikać lub prześlizgnąć pod jego ciosami. Jego szybkość była jednak kontrowana bezlitośnie techniką, a krótkie cięcia zadawały płytkie, ale bolesne rany na rękach żołnierza.
Jackson po prostu nie pozwalał mu się zbliżyć do siebie, trzymając gardę wciąż skierowaną w jego stronę i siedząc nisko na nogach, wprost komicznie. Crickshaw chyba wyczuł że przeciągając walkę nie zdoła się wykaraskać. Rzucił się więc w desperackim ataku do przodu próbując chwycić zakrwawioną dłonią za ostrze szabli, pchając jednocześnie nożem w twarz. Manul cofnął się, wykręcając nadgarstek i przesuwając piórem po palcach Johnnego, jednak dla żołnierza życie było ważniejsze niż niesprawna dłoń. Tym razem to nie szermierka, a szkolenie w walce wręcz u sierżanta Superballa podczas międzygwiezdnej podróży pozwoliło wykonać unik z lekkim półobrotem, oswobadzając przy tym oręż. Ostrze noża zamiast wbić się w twarz rozorało policzek poszerzając Jacksonowi uśmiech i zalewając jego brodę krwią. Unik jednak sprawił że Johnny miał otwartą drogę do ucieczki, popędził więc przed siebie.
Jackson wykonał szybki wypad z lewej nogi, wyskakując do przodu jak sprężyna, biorąc szeroki zamach znad głowy bijąc po prawej stopie przeciwnika. Johnny padł jak długi kiedy sam koniec szabli brutalnie przeciął mu ścięgno. Manul szybko dostawił nogę i podszedł do gramolącego się z ziemi żołnierza. Nie mówiąc nic ani czekając na cokolwiek zrobił szeroki zamach i rąbnął najpierw po nogach, a potem po plecach dalej okaleczając Johnny’ego, który wrzeszczał wściekle.
Jackson w końcu obrócił swoje ostrze w dłoni i dźgnął w plecy Crickshawa przyszpilając go do podłogi, ostatecznie unieruchamiając.
Nie miał nic do powiedzenia zdrajcy. Obszukał go, zabrał amunicję i przeładował broń. Nóż, który kiedyś dał Johnny’emu zatknął za pas, szablę schował do pochwy.. Do krwawiącego obficie policzka, przycisnął chustkę wydobytą z kieszeni.
Ruszył do hangaru mając nadzieję, że tam sprawy potoczyły się conajmniej równie sprawnie.

///\\\

Pozostali, po tym jak Jackson przytrzymał Crickshawa, nie niepokojeni mogli dotrzeć do drzwi prowadzących do przestrzeni hangarowo-warsztatowej. Z wnętrza już słychać było kanonadę. U progu ostrożnie zbadali przestrzeń. Tu i ówdzie leżało parę ciał. Dużo krwi. Huk broni palnej, głównie broni krótkiej. Bliżej mechów było parę sylwetek, w tym jedna zwalista - Martin Neyman, ani chybi. Warsztatów pod plandekami i catwalks (na których już w zasadzie byli Minutemen, gdyż wejścia dla personelu były półtora/dwa piętra wyżej od poziomu hangarowej podłogi) broniło parę osób - choć nie tyle była to obrona, co przymus. Zostali tam zepchnięci, a wróg zdobył dostęp do mechów. Kto wie, co tam kombinował - tym bardziej, że tu i ówdzie walały się wózki zapchane szpejem. Narzędzia, części zamienne… amunicja.

Draconisjanka wykonała krojenie narożnika i wbiegła do hangaru, natychmiast kryjąc się za potężnym siłownikiem. Wychyliła się i zaczęła strzelać dwutaktem z zamiarem wyeliminowania Neymana i jego towarzyszy.

Trevor widząc w dole Martina straciła ostatnie złudzenia co do jego zdrady. Rozejrzała się pomiędzy ciałami szukając czy przy którymś nie ostał się karabin, bo niestety z pistoletem wiele nie zdziała.
- Osłaniaj mnie - rzuciła do Pandura i gdy Itan-sha rozpoczęła ostrzał, Ursula wykorzystała rozproszenie i ruszyła po broń. Po pochwyceniu upatrzonej broni musiała wejść pod osłonę wózka ze skrzyniami z częściami zamiennymi i tam przygotowała się do strzału. Gdy miała już karabin w ręku, wychyliła się i oddała strzały w kierunku Mandaryna. Za dużo po drodze widziała bezsensownej śmierci, żeby próbować teraz rozmawiać. Co więcej, czuła się odpowiedzialna za to by zaserwować Neymanowi to na co sobie zasłużył.

Van den Akker przez chwilę wyglądała jakby chciała dołączyć do kanonady w kierunku przeciwników, szczególnie łysego zdrajcy wyglądającego podejrzanie podobnie do kogoś, kto ma zamiar wysadzić ich w powietrze zrobioną na szybko, prowizoryczną bombą, a znając ich szczęście byłaby to bomba równie czysta co ta zorganizowana przez Kompanię do restartu wojny.
- Poradzą sobie - najpierw usłyszała głos Alexa gdzieś obok, szarpnięcie za ramię przyszło jako drugie.
Odwróciła się żeby zobaczyć jak wskazuje dymiącą lufą lewe wejście na catwalk. Najemniczka zgrzytnęła zębami. Ich pleców też nikt nie obstawiał.
- Obstawiaj ich plecy i przeżyj - ścisnęła go za rękę czując ucisk w gardle, ale nie mieli czasu na pożegnania. Ruszyła pędem na lewo położyć ogień zaporowy przy drugim, nie pilnowanym wejściu.


///\\\

Ci, co pobiegli do hangaru, natychmiast dołączyli do strzelaniny - walnej bitwy o mechy. Vaude i Ammit obstawili tyły i drugie wejście (Marah musiała przebiec na drugą stronę hangaru, po drodze ścigana paroma kulami zdrajców). Pandur i Itan-sha zaangażowali się w wymianę ognia z tymi na dole. Rooikat, nie widząc żadnego karabinu u góry, zaczęła zbiegać na dół po schodach do przestrzeni warsztatowej utrzymywanej przez lojalnych, mając nadzieję na dorwanie tam broni długiej.

Jak to w tak gwałtownych starciach bywało, zamieszanie narastało i nie można było być pewnym czegokolwiek. Zdrajcy odgryzali się całkiem nieźle - czwórka techników przyszpiliła lojalnych, aż kule brzęczały i rykoszetowały o metal, krzesząc iskry. Ci niewiele mogli zrobić oprócz krycia się za sprzętami - albo leżenia na podłodze w kałużach krwi. Również Rooikat zmuszona była starać się kryć. Naczelni skurwiele natomiast (Steven Barnes i Martin Neyman) skupili ogień swoich magnumów - rewolweru i pistoletu - na nowoprzybyłych. Nie było skutecznej osłony, w obydwu kierunkach. Ciężkie naboje bez problemu przebijały kratownice kładki - a jak nie, to w groźny i nieprzewidywalny sposób rykoszetowały bądź rozpryskiwały się. Jedna z tych kul, z pistoletu Neymana, znalazła cel: brzuch Pandura. Tykowatego młodziana aż zmiotło pod ścianę. Zaraz potem skurwiel dostał po ramieniu i rzucił się plackiem za jeden z wózków ze szpejem. Barnes nie był taki szybki - ogień z pistoletu Itan-shy wreszcie położył grubasa. Typ był twardy, dlatego zaraz potem poleciał bezlitosny i równie celny double tap.

Neyman musiał natomiast wykonać jeszcze jeden akt skurwielstwa - cisnął granatem w stronę warsztatu. Jebnęło solidnie, wszędzie posypały się odłamki i cała masa wzruszonych wybuchem części i narzędzi. Coś się zajarało. I zaraz potem jebnęło jeszcze mocniej. Po późniejszym śledztwie wiadomo było, że poszła butla gazu technicznego. Na szczęście niepełna, ale detonacja wciąż była… nieprzyjemna. Zmiotło praktycznie cały warsztat, zerwało część podpór kładki i schodów. Konstrukcja runęła, wraz z Rooikat, Itan-shą i Pandurem. Wyglądało na to, że wróg wygrał.

Sytuację uratował porucznik Vaude. Sam cisnął własnym, skitranym mikro-granatem HE. Niefortunnie… albo fortunnie, bo wpadł do jednego z wózków z amunicją. Pierdolnęło tak niemożebnie, że cały hangar aż na chwilę rozświetliło, a zaraz potem przyćmiło. Na szczęście nie doszło do żadnej reakcji łańcuchowej - inaczej unicestwiłoby cały hangar i pewnie wszystkie mechy, Lightninga i Leoparda, już nie mówiąc o zebranych…

Ale, nikt spośród zdrajców już nie strzelał. Spośród lojalnych z warsztatu też nie. Itan-sha i Rooikat zbierały się spomiędzy żelastwa, cudem nietknięte (pomijając poobijanie i porozcinianie o żelastwo). U góry Vaude i Ammit bez zmian… a przynajmniej na pierwszy rzut oka. Na drugi bowiem Marah zamarła, kiedy zobaczyła, że jej narzeczony odczołguje się tyłem w stronę korytarza, trzymając za prawy bok jedną dłonią.

Zastój nie trwał długo, gdy dotarło do najemniczki co widzi zaczęła działać, bo stojąc w miejscu zamarzłaby w ciągu sekundy. Broń schowała za pasek, cofając się parę kroków i zrywając sprintem zaraz potem. Dobiegła do urwanej krawędzi chodnika wybijając w powietrze, a potem z głuchym łomotem wylądowała po drugiej stronie. Tam gdzie apteczka, którą praktycznie wyrwała ze ściany. Tak uzbrojona dopadła rannego blondyna, ostatnie metry pokonując ślizgiem.
- Mów do mnie - sapnęła przechodząc do oględzin. Zaklęła widząc kawałek metalu tkwiący w boku pod żebrami.
Mimo tego dodatkowego oporządzenia Vaude zdołał się uśmiechnąć.
- Nic mi nie jest… - mruknął przy tym, próbując zabrać dziewczynie apteczkę, ale mu nie pozwoliła.
- Kurwa widzę, nie ruszaj się! - syknęła udając że wcale nie trzęsą się jej ręce co było durne. Rana nie była głęboka, chyba też metalowa drzazga niczego nie przebiła…
- To tylko draśnięcie - powtórzył uspokajającym tonem.
- Nie ruszaj się do diaska!
- Marah…
- Mówię nie ruszaj się!
- Marah
- tym razem złapał ją wolną ręką za brodę i ścisnął mocno, zmuszając aby popatrzyła mu w twarz.
- Nic mi nie jest, to powierzchowne. Daj tą apteczkę kochanie - powtórzył dobitnie, całując ją w czoło. Pomogło, broda dziewczyny przestała się trząść, ruchy straciły dotychczasową nerwowość. Razem opatrzyli ranę, a gdy żołnierz zapinał z powrotem mundur, Ammit wróciła do pionu, wracając do pilnowania aby nikt niepowołany nie pojawił się im za plecami.

Itan-sha z trudem zsunęła z siebie poskręcane wybuchem elementy metalowej konstrukcji galerii. Podniosła się, macając ręką wokół w poszukiwaniu pistoletu. Była lekko ranna i poobijana, ale żyła. A skoro żyła, to wciąż mogła walczyć. Zabrała jeden z karabinów przeciwników, sprawdziła stan amunicji. Następnie zaczęła metodycznie sprawdzać zakamarki hangaru, czy nie kryli się w nim jeszcze jacyś zdrajcy. - Miejcie oko na wejście. Za chwilę dołączę, tylko sprawdzę pomieszczenie - zakomunikowała pozostałym. - I ładujcie się do mechów, nie mamy całego dnia. Jedna osoba w takim stalowym monstrum da nam wystarczającą przewagę do wygrania tej bitwy. I gdzie do diabła są pozostali? Której części “Do hangaru” nie zrozumieli?.

///\\\

W międzyczasie kantyna błyskawicznie opustoszała - przynajmniej przez chwilę. Leżało trzech ciężko rannych - jeden zdrajca i dwóch prawilnych. Dopiero po chwili wróciło dwóch strażników. Spojrzeli na Highborna, kazali mu się nie ruszać, trzymali go na muszce. Jeden z nich obczaił nazwiska na telebimie, zerknął na Hadriana, znów na telebim i opuścił lufę. Drugi przeniósł ją na przeciwległe drzwi.

- Ma ktoś apteczkę?

- Nie nie mam. - Spencer odpowiedział na pytanie lojalisty - Cholera nie tak miało być. - zaklął pod nosem.
- Ty pilnuj rannych i im pomóż w miarę możliwości. Zdrajcy też może się przydać. A ty chodź ze mną. Jak reaktor jebnie to nic z nas nie pozostanie. - zwrócił się po kolei do uzbrojonych typów licząc, że jako Minutemen ma tu jakiś autorytet.

Wyszli na korytarz i skierowali się ku głębokim poziomom. Któryś ze zdrajców (albo nawet prawilnych, ale spanikowanych defetystów) mógł próbować sabotować reaktor fuzyjny lub choćby spowodować eksplozje i pożar zapasowych generatorów na węglowodory. A po drodze problemy się mnożyły. Dwa razy o mały włos nie pozabijali się z grupami ludzi - jedni wracali do kantyny, drudzy kierowali się do zbrojowni. Na szczęście w obydwu przypadkach okazywało się, że byli to “swoi” - jednak to zamieszanie było niepotrzebne i groźne. Przez myśl mogło przemknąć spostrzeżenie, że nim ten dzień się skończy, to w bazie będzie trochę za dużo przypadków friendly fire. Ale, przynajmniej dwóch z tej pierwszej grupy też dołączyło do Spencera.

Załadowali się do windy. Droga na dół była dość długa, a akurat kabina była dostępna i pusta. Zjechali półtora piętra, a potem szarpnęło całością, światła zamrugały i wyłączyły się, zastąpione pomarańczową lampką awaryjną. Jeden z ludzi pogrzebał przy panelu.

- No pięknie kurwa, wyłączyli prąd.

Dobrych wieści było coraz więcej. Gorzej, że wszyscy utknęli w windzie. Ktoś odciął zasilanie i zaczęło się kombinowanie co robić. To dwóch zaczęło drzwi rozsuwać, a jeden żwawszy otworzył awaryjną klapę w suficie windy i wyskoczył przez nią zobaczyć, czy wspinaczka w grę nie wchodzi. O ile pierwsza opcja okazała się ślepą uliczką, albowiem brak prądu zaskoczył ich między piętrami to alternatywa dawała dobre rokowania. Podjęto więc próbę wspinaczki, by wydostać się z pułapki.

Widząc, że nie będą w stanie wydostać się za pomocą drzwi, wyszli na dach windy. Mogli za pomocą drabiny zejść bądź zsunąć się na sam dół, jednak to zajęłoby dużo czasu (i w przypadku zsunięcia chyba zdarłoby skórę z dłoni - nikt nie miał rękawic). Weszli więc drabiną o pół piętra wzwyż i siłą otworzyli tamtejsze drzwi do windy. Nie pozostało nic innego jak zbiec kilka pięter schodami, co też zaczęli robić.

- Dobra lecimy panowie - rzucił jeden z towarzyszy.
“Chyba nazywa się Joe” - pomyślał Spencer zadowolony, ze to nie on musi iść na szpicy. W ten sposób ruszyli ku celu.

Wreszcie zbiegli po schodach na wymagany poziom - tam, gdzie był reaktor i zapasowe generatory. Szybko sprawdzili te drugie, gdyż były bliżej: nieaktywne, gotowe do użycia, na pierwszy rzut oka nie sabotowane. Rozochoceni tym odkryciem i panującą ciszą (poza szumem działającej maszynerii) wkroczyli do sterowni reaktora fuzyjnego. I zaraz ktoś otworzył wobec nich ogień. Jeden ze strażników padł prawie natychmiast, podziurawiony kulami z karabinu. Pozostali i Spencer cofnęli się do korytarza, ścigani nabojami z dwóch długich luf - tylu bowiem było przeciwników, którym wyraźnie w czymś przeszkodzili… Niestety, nie było innych wejść do sterówki oprócz tego, wąskiego na jedną osobę.

Nikt z obecnych nie był przeszkolony do akcji szturmowych. Szczególnie z tak ograniczonym podejściem do oponenta. Spencer postawił na negocjacje.

- Jeśli chcecie dobra swojego zakonu to wyjedźcie pogadać. Nazywam się Hadrian Spencer. Chyba wiecie kim jestem. Ja jak i moja rodzina mamy dobrą historię współpracy z ComStarem. Jeszcze nie jest za późno, aby się dogadać. Ręcze nazwiskiem za wasze bezpieczeństwo jeśli złożycie broń. -

Przez chwilę było cicho. Być może się naradzali, albo coś kombinowali. Strażnicy spojrzeli nerwowo na Hadriana, niepewni jego intencji. Wreszcie, jeden ze zdrajców ze sterówki odkrzyknął:

- A jaką niby gwarancję mamy, że nie zarżną nas twoi koledzy z Minutemen, hę?! My ich dobrze znamy! Jesteśmy z obstawy tej bazy, wiemy o bazie Workmenów i innych masakrach! Chcesz, żebyśmy stąd wyszli? To dzwoń po brata i niech załatwi nam transport!

- Dobrze zadzwonię. Przywróćcie zasilanie. Potem nadamy komunikat. Każdy kto złoży broń i powstrzyma się agresji wobec Vermontu zostanie przekazany służbom Księstwa Essex

Chwila konsternacji. Po obydwu stronach.

- Co pan robi? Przecież to zdrajcy. - syknął jeden ze strażników.

- Nic nie odcięliśmy! Co? - mamrotanie - Przecięliśmy kabel od windy. Dzwoń po brata i ma tu przysłać naszych! Będą znali hasło! Do tego czasu nigdzie nie wyłazimy.

- To zdrajcy, ale dalej przynależą do największej międzyplanetarnej organizacji kontrolującej praktycznie cały możliwy handel w światach kontrolowanych przez ludzi. Więc bądźcie cicho. - powiedział przyciszonym głosem do swoich towarzyszy.

- To jest Amerigo, łatwego połączenia nie ma. Wszystko musi iść po kablu. Złóżcie broń, a zadbam aby nic wam się nie stało, a misja zakonu będzie kontynuowana. Spencerowie są częścią układu i reprezentować będziemy święty zakon na tej planecie. - powiedział głośniej wychodząc z ukrycia. Zdradzili się do współpracy z Juliusem, więc drobny blef nie zaszkodzi. Pokiwał uspokajająco do towarzyszy, aby czegoś nie odwalili.

Rzut:
Charyzma 2 + Negotiation 2 + 8 = 12 vs test o poziomie trudności Medium (3k6) = 15. Przerzut za Edge: 7.

- Aha! Łżesz! Błogosławiony Zakon nie wspominał o twoim udziale, Minuteman! Bracie, działaj! Zginiemy dzisiaj w imię Proroka!

Ledwo mieli czas zareagować, a coś się stało. Rozbrzmiał alarm, rozszalały się czerwone koguty na korytarzach.

- Dość pierdolenia! - warknął jeden ze strażników - Wchodzimy!

“Przynajmniej próbowałem” - rzucił w myślach i liczył, że przez ten czas, któryś z jego towarzyszy ogarnął sytuację i zrobi co trzeba. Sam stał z tyłu i pozwalał profesjonalistom pracować samemu tylko ubezpieczając ze swojego pistoleciku.

Pozostali trzej strażnicy zaczęli szturmować sterówkę, wykonując “krojenie” przejścia pod kątami. Ich dawni koledzy się tego spodziewali. W obydwie strony posypał się śmiercionośny deszcz ołowiu. Zaraz jeden ze szturmujących padł i już się nie poruszył. Krzyki, ogień. Drugi oberwał w ramię, zaraz potem w nogę, z rykiem bólu zwalił się na bok.

- Na co kurwa czekasz, Spencer?! Napierdalaj ich!

Co miał robić napierdalał ile w wlezie, ale nie do tego był stworzony. Cyferki i negocjacje, ale nawet to mu nie wychodziło.
[ i] - Nie przebijemy się w ten sposób. Wycofajmy się i poszukajmy wsparcia [/i]

- Ty tchórzu! - warknął typ i ruszył do kolejnego szturmu. Przypłacił go życiem, ale, sądząc po charkocie z wewnątrz sterówki, przynajmniej jeden ze zdrajców też. Przez moment zapadła “cisza”, rwana wrzaskiem alarmów i szumem maszynerii. W tle gdzieś były sapnięcia rannego strażnika. Czyżby wrogowie byli martwi?

Ruszył do przodu sprawdzić jak wygląda sytuacja. Po drodze zgarniając broń od któregoś trupa.

Zgarnął pistolet od jednego z zabitych, przeładował i zaczął ostrożnie wchodzić. Zaraz leżący na ziemi typ go ostrzelał z własnej krótkiej lufy. Instynktownie się skulił, ogień był niecelny - zaraz by jednak skorygował, gdyby nie klik pustego mechanizmu. Chwila konsternacji, wyrzucił szybko pistolet, zaczął sięgać po leżący obok karabin-półautomat…

Szybki wyskok. Celuj. Pal.

Wystrzelił. Raz, drugi, trzeci… czwarty. Do oporu. Z nerwów część naboi nie trafiła - poza tym i tak wolał pistolet laserowy, rzadko kiedy spędzał czas z kulomiotami. Ale wystarczyło. Załatwił typa. Drugiego, bo pierwszy leżał już w kałuży krwi. Przez moment Spencer też się nie ruszał, zmrożony. Nie był to pierwszy człowiek, jakiego zabił - jako Minutemen wielu mógł mieć na sumieniu. Ale to był pierwszy, którego z bliska zastrzelił, nie będąc w kokpicie mecha…

Otrząsnął się i ogarnął kontrolki. Jakimś cudem ci skurwiele rozpoczęli proces autodestrukcji reaktora fuzyjnego. Wprawdzie nie będzie detonacji nuklearnej (bo nie mogło być w przypadku tych napędów), to jednak sama detonacja energetyczno-termiczna będzie wystarczająca, aby przynajmniej zamienić tą bazę w byle rozbudowaną jaskinię. Próbował coś zakombinować, ale bez efektu.

Licznik pokazywał jasno. Mieli dwie godziny czasu nim fuzja weszłaby w stan krytyczny.

Nie widząc jak to wyłączyć zrobił to co zwykle byli robić w tej sytuacji ludzie. Pobiegł zadzwonić po specjalistę, a przy okazji przekazać wieść o zbliżających się fajerwerkach

///\\\

Wreszcie, wszyscy Minutemen (pomijając Spencera) zebrali się w hangarze aby go zabezpieczyć. Demolka była solidna, a pożary dopiero się zaczynały. Burke i Jackson dopadli do gaśnic aby je ugasić, po drodze odpychając wózki z materiałami wybuchowymi z dala od źródeł ognia. Vaude i van der Akker dalej obstawiali wejścia po opatrzeniu rany tego pierwszego. Trevor, nieco oszołomiona i poturbowana po sfrunięciu razem ze schodami, dopadła do ciężko rannego Clarka i za pomocą apteczki zaczęła go opatrywać i stabilizować. Asagao natomiast zabezpieczyła teren pod kątem dalszych potencjalnych wrogów i sprawdzała leżące ciała - wśród których niestety znalazła martwego Rowana Allbrighta, drugiego z ocalałych techników z 77 baonu spod Newport. Steven Barnes, główny inżynier i zdrajca od ComStaru, również był martwy. Martin Neyman był natomiast krytycznie ranny i dogorywał. Jeszcze się odgrażał, plując krwią i wyzwiskami. Zdołał nacisnąć ostatkiem sił jakiś przycisk na krótkofalówce, nim dobiły go kule z pistoletu Itan-shy.

W hangarze rozległy się kolejne, ale jakby przytłumione i bardzo głuche detonacje - dobiegły z jednego z boxów. Zaraz potem kolejne wybuchy o metalicznym brzmieniu. Znacznie podwyższyła się temperatura… i z owego boxa zwalił się jeden z najcięższych mechów ekipy, powodując niezłą demolkę na podłodze. Był to MSK-9H Mackie. Najwyraźniej arcyzdrajca upewnił się, że zabezpieczenie jego mecha przez Pana Ishidę się nie udało. Oględziny pozwoliły stwierdzić, że doszło do detonacji ładunków wybuchowych umieszczonych w kluczowych miejscach na szeregu komponentów: składzie amunicji, AC/20, PPCach, w kokpicie, na napędzie fuzyjnym. Na szczęście ani ten ostatni nie wszedł w stan krytyczny tylko został popsuty i “się rozlał”, ani nie doszło do katastrofy w tym pierwszym - wprawdzie bomba zdetonowała potężną amunicję do autodziała klasy dwudziestej, to ten wariant Mackie był wyposażony w CASE, który wytłumił eksplozję. Mimo to, mech był nie do odratowania - tylko pancerz, dwa średnie lasery i bardziej uniwersalne części wewnętrzne/struktury nadawały się pod salvage - jeśli ktoś miał czas i chęć.

Pomijając fakt utraty tak cennego mecha to zdali sobie sprawę, że właśnie stutonowy przycisk do papieru zwalił się na środek hangaru. Logistyczny kłopot.

Brandon miał szczęście. Miał cholerne szczęście, że po drodze nikt go nie zastrzelił, nikt do niego nie strzelał ani nikt do niego nie celował. Sam też nie musiał tego robić. Pędził korytarzami jakby go setka naćpanych czerwonych goniła. W hangarze piekło, zrzucił niepotrzebny szpej pod ścianę i do akcji. Gaszenie, przesuwanie, uwaga leci z góry! I do tego ten mech, od teraz blokujący hangar. Taki złom to się przesunie jedynie mechem.
- Jakie plany? Co z dropami? Wojsko pod bazą jest już na pewno w gotowości na wszystko. - skierował kolejną gaśnicę na kolejny pożar wywołany eksplozją amunicji mecha.

- Trzeba zabezpieczyć maszyny - exWorkmenka pokazała głową na wnętrze hangaru spluwając w stronę wraku Mackiego.
- Usunąć ten złom i zabrać co się da. Dodatkowego mecha też - skrzywiła się mówiąc coś cicho do Vaude’a, a potem zeskoczyła na dół ruszając do wnęki z Kintaro.

- Dasz radę - mówiła do rannego chłopaka Ursula, starając się jak mogła zapanować nad drżącym głosem. Po tym jak zobaczyła w jakim jest on stanie, zapomniała o własnym obolałym po upadku ciele. Skupiona na tym, by nie pozwolić Clarkowi przenieść się do krainy wiecznych łowów i oderwała spojrzenie od niego tylko na czas, gdy coś mocno huknęło, ale po upewnieniu się, że nic nie leci jej na głowę na powrót zajęła się opatrywaniem rannego.
- On musi jak najszybciej trafić w ręce lekarza! - krzyknęła Trevor do pozostałych, gdy zrobiła wszystko co było w jej mocy. - Potrzebuję pomocy w zaniesieniu go do lazaretu!

Julian pomagał w gaszeniu jak mógł i na szczęście gaśnice działały całkiem sprawnie. Opatrunek pokrywał jego poszarpany policzek.
- Vaude, Mały! Pomóżcie Ursuli zabrać Pandura do lazaretu! - zawołał Jackson - Z Ammit utrzymamy hangar! Kierujcie kogo tylko możecie z lojalistów tutaj, potrzebujemy załogi do lądownika by się stąd zabrać!
Gdyby Kintaro okazał się nie dość silny by przepychać złom, Julian miał zamiar wsiąść do Atlasa i samemu się tym zająć pozostawiając Ammit pilnowanie wejść.
Gasząc ognie przeszedł obok ciała Barnesa. Rzucił na nie okiem i splunął krwawą śliną.
- Zawsze wiedziałem żeś zwykły chamek i zakłamana gnida. - mruknął.

- Dokładnie tak, do mechów i usunąć złom z przejścia - podsumowała Iroshizuku, widząc Ammit pakującą się do stalowego monstrum. - Mogę sama pilotować Leoparda, ale wtedy zostawiamy Lightninga. Więc miejmy nadzieję, że ktoś jeszcze do nas dołączy
Iroshizuku wzięła gaśnicę i opróżniła ją gasząc pożar podchodzący zbyt blisko wózka amunicyjnego. Potem z powrotem sięgnęła po karabin i ustawiła punkt strzelecki w takim miejscu, żeby mieć świetną osłonę a jednocześnie doskonałe pole widzenia na wyjście na korytarz.

///\\\
 
Stalowy jest offline  
Stary 03-03-2022, 19:47   #189
 
Micas's Avatar
 
Reputacja: 1 Micas ma wyłączoną reputację
Post

Wieści o wydarzeniach z poziomu generatorów szybko obiegły bazę. Ktoś trzeźwy dorwał się do głównej stacji interkomu bazy i poinformował o tym, zalecając również zdrajcom poddanie się, a wszystkim zgarnięcie czego tylko się dało i ewakuację - poprzez hangar czy poprzez windę prowadzącą do "opuszczonego" schroniska górskiego. Kody dezaktywacyjne Ishidy niestety nie podziałały, te użyte przez zdrajców miały "większą moc". Najwyraźniej Almasy (bądź nawet któryś z jego poprzedników albo innych Comstarowców) upewnił się, że gdyby rywalizacja frakcji ComStaru na Amerigo weszła na "poziom wyżej", to on trzymałby w ręku wszystkie karty.

Tak czy inaczej, dalsze starcia albo wygasły, albo przeradzały się na próby wyrwania się z potrzasku. Wyglądało na to, że nikt nie miał zamiaru się poddać. Część szturmowała hangar, ale udało się ich odeprzeć - Highborn, Hermit i spora część lojalnych ludzi zdążyła się doń już dostać do tego czasu.

Przez kwadrans walki całkiem wygasły. Wtedy mogli na serio zabrać się do roboty, opatrując rannych, zbierając fanty i ogarniając burdel w hangarze. Laserami pocięto wrak Mackiego, a następnie powpychano do Leoparda. Załoga wykazała się opanowaniem, a pozostali zgraniem. Dropship wykonał kilka przelotów do pobliskiego Montpelier - większość Minutemen zadecydowała bowiem, że w zaistniałej sytuacji należało się tam ewakuować, przegrupować i powiadomić NVDF (oraz generała Jacksona - gdyż według danych od Ishidy, nie był on agentem ComStaru). W ten sposób przetransportowali wszystkie mechy oraz lwią część pozostałych zapasów, maszyn i innych fantów oraz wszystkich tych, którzy wciąż żyli. Mimo to o mały włos zbrakło im czasu. Wkrótce po wylocie i zamknięciu za sobą zdalnie wrót hangaru, Góra zadrżała od wewnętrznych detonacji. Nie było jednak spektakularnych wybuchów, języków płomieni i zawalenia się całego masywu (choć lawiny poschodziły, w tym jedna, która zniszczyła schronisko). Pozbawione mocy wrota hangarowe odmawiały posłuszeństwa. Ktokolwiek chciałby się teraz dostać do ruin bazy musiałby je sforsować z powietrza, albo odgrzebać wejście w schronisku.

Górskie miasteczko-kurort przyjęło ich skonfundowane, ale bez wahania. Część mieszkańców powróciła na stare śmieci i przez ostatnie miesiące mozolnie je odbudowywała, choć pomijając próby wznawiania wypasu zwierząt i małorolnictwa, to główne źródło utrzymania okolicy - turystyka - upadło z wiadomych względów. Władza przysyłała pomoc humanitarną. NVDF natomiast zajęło część opuszczonych domostw, a pod miastem stworzyła bazę polową.

Minutemen byli tu już bezpieczni... choć cała ich sytuacja jeszcze sprzed doby legła w gruzach, a przyszłość była niepewna.

[media]http://www.youtube.com/watch?v=-L2vnCl-rBg[/media]

Pandur, vel Leon Clark, trafił do MASH w bazie (notabene zarządzanego przez lekarza wojskowego nazwiskiem Dylan Keith, znanego Vaude'owi i van den Akker). Jego stan był stabilny, choć obrażenia ciężkie - nie nadawał się do służby przez wiele tygodni. Było też sporo innych rannych w mniejszym lub większym stopniu. Dwóch nie udało się uratować. Straty wyliczano na dwudziestu ośmiu rannych, siedemnastu zabitych i... wszystkich osiemdziesięciu dwóch zdrajców. Część z nich zdołała uciec przez windę w schronisku, ale lojaliści skontaktowali się z kolegami z Montpelier i zorganizowali obławę. Wyłapano wszystkich. Żaden z nich się nie poddał ani nie dał pochwycić.

Po tym jak opadła adrenalina, zniknął szok i byli wstępnie ogarnięci, Minutemen i co ważniejsi członkowie personelu bazy zrobili naradę. Prawie wszyscy wojskowi zdecydowali się wrócić do NVDF, część cywili również nie chciała kontynuować tematu po tym, co się wydarzyło. Również praktycznie wszyscy Minutemen byli za tym żeby tymczasowo pozostać na miejscu i przyjąć dawną ofertę generała Jacksona. Było tylko dwóch mechwojowników, którzy się wyłamywali z tego schematu: Julian Jackson i Roland z Eutin, optujący za jak najszybszym udaniem się do Camp Blackmore, bez przekazywania wiedzy o tym obozie w ręce kogokolwiek.

Tak czy inaczej, wszyscy zgodzili się, aby rozmówić z generałem - i przekazać mu dane wywiadowcze o szpionach ComStaru. Generał został powiadomiony i już nazajutrz przyleciał helikopterem do bazy. Minutemen mieli resztę tego felernego dnia i nocy na odpoczynek.

Generał otrzymał pełen raport, obejrzał filmy Ishidy oraz przekazano mu kopię teczek agentów. Był wyraźnie niepocieszony szeregiem faktów i jasno dał do zrozumienia, że chce widzieć Minutemen u siebie jako specjalną jednostkę wojskową pod swoim dowództwem. Inaczej "nie byłby w stanie zagwarantować im bezpieczeństwa i dobrego imienia".

Mimo to, Minutemen byli - póki co - jeszcze wolni. Camp Blackmore pozostawało sekretem i była tam szkieletowa obsada, w tym rodziny niektórych z nich. Akty własności mechów przeszły na ich pilotów lub na całość grupy, wraz ze stosownymi prawnymi papierami według standardów NVR i międzyplanetarnych. Ishida dobrze ich tutaj zabezpieczył. Jackson mógł pod tym względem albo pozgrzytać zębami, albo złamać prawo - a do tego ostatniego się (chyba) nie kwapił.

Musieli jednak podjąć decyzję. Każdy indywidualnie, według własnego sumienia.
 
__________________
Dorosłość to ściema dla dzieci.
Micas jest offline  
Stary 09-03-2022, 20:03   #190
 
Dydelfina's Avatar
 
Reputacja: 1 Dydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputację
& Stalowy & MG

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=XSudap5Pyrc[/MEDIA]

3000/05/03; Obóz wojskowy Montpellier; późny wieczór
Kiedy świat staje na głowie i całe dotychczasowe jako takie poukładane życie nagle znowu zaczyna się rozpadać w dłoniach czerwonych od krwi… po prostu były dni, które miało się wrażenie że nigdy się nie skończą i nawet po zachodzie słońca sytuacja się nie poprawiała. Zdrady, bratobójcze walki, złamane serca i zawiedzione zaufanie wisiały w powietrzu pylistym po eksplozji wnętrza Góry, bo wilgotny gorąc to było za mało. Mimo późnej pory baza wojskowa Montpellier nie spała i spać nie zamierzała. Wrzało jak w ulu, ludzie w przeróżnych mundurach latali z wywieszonymi jęzorami a to przekazując rozkazy, a to je właśnie wykonując. Jeden dzień, z gatunku tych dni, kiedy wszystko po kolei się pierdoli.
Ammit nie podzielała powszechnej nerwowości, była prędzej zirytowana niż zdenerwowana. Ciemne bajoro pełne toksycznego szlamu, nie jezioro płonącego wściekle napalmu.
Korzystając z nieuwagi Vaude’a i okolicznych żołnierzy wykradła się z przydzielonego im tymczasowo namiotu wycinając sobie wyjście w plandece za pomocą noża. Tak było lepiej, nikt o nic nie pytał, a najemniczka nie musiała się tłumaczyć. Wciągnęła kaptur na głowę, przygarbiła plecy i podłączyła się do jednej z arterii, żeby razem z innymi elementami przepłynęła kilkadziesiąt metrów, aż trafiła pod inny namiot. Ten który już z daleka dało się wyczuć. Zapach dezynfektantów bił po nosie całkiem daleko od progów, ale dziewczyna nie podeszła pod główne wejście tylko między brezentowymi konstrukcjami przeszła na tył żeby tam wślizgnąć się do środka. Rozejrzała się po wnętrzu zastawionym łóżkami zajmowanymi przez paru rannych ludzi, ale swojego okularnika nie znalazła. Musiała zmrużyć oczy i wychylić się, wtedy dostrzegła go przy skrzyni przerobionej na stolik, gdzie pochylał się nad jakimiś papierami oświetlonymi niewielką lampką przywieszoną do sufitu.
- Chodź zajarać Dylan - odezwała się po paru krokach klepiąc ciemnowłosego żołnierza w ramię i wskazując drogę którą przyszła.

Spojrzał gwałtownie za siebie, zaskoczony i wyciągnięty ze skupienia nad papierami przez znajomy głos.

- Marah! Nie widziałem ciebie jeszcze po tym… cholera, po tym jak zgarnęli ciebie i Alexa. Jesteś cała? Cały dzień łatam ludzi z tej waszej bazy. Żołnierzy, cywilów… I ta lista zabitych. To szaleństwo jakieś.

-Nic mi nie jest, badałeś Alexa? Oberwał w bok. Co z nim? - wypaliła ledwo skończył i wypuściła powietrze.
- Dobrze że tobie nic się nie stało, chodź zapalić i pogadać. Tutaj za dużo uszu.

- Wyliże się, ten złom zadał tylko powierzchowną ranę. Organy wewnętrzne nietknięte. Tylko nie może się schylać, obracać i przeciążać przez następne dwa tygodnie. Najlepiej też jakby większość czasu przeleżał.

Wyszli między namioty. Nocne niebo i rzekomy spokój, gdyby nie te całe zamieszanie. Akurat nie lało, odrobina wytchnienia od ciągłego prysznica.

- Ranni już powiedzieli. Wszyscy wiedzą. Maurice Ishida, ostatni ze Starych Minutemen… zdrajcą, szpiegiem. To się nie mieści w głowie. Nasi będą się starali to zatuszować, ukryć, ale to za gruby temat. Ale będzie dymić w mediach.

Ammit powstrzymała cisnące się odruchowo na ustach “wasi, nie nasi”. To nie był już czas na podobne wytykanie. Wbiła ręce w kieszenie spodni tłukąc się z myślami. Częściowa ulga po usłyszeniu diagnozy Vaude’a wyparowała. Pomyśleć że miało być lepiej, spokojniej. Acha, właśnie widać.
- Rozmawiałam z nim raz, dobrze że jednak nie doprawił herbaty cyjankiem. Za to wkopałam Alexa. Jego przeniesienie do bazy pod Górą to moja wina, chciałam żeby był obok. Teraz… jeszcze o tym nie gadaliśmy, ale pewnie będzie chciał zostać z wami. Z Jacksonem, przecież to żołnierz, a ja nie wiem - wzruszyła ramionami krótko. Nerwowo.
- Nie zostawię go przecież, nie po tym wszystkim. Z rana pójdę do waszego generała… albo któregoś z jego wafli. Zostaję z wami. Niby jestem teraz Minutemen, co nie? Wszystkich nie capnie, dobrze pójdzie to mu stanę w gardle.

- Uważaj na niego Marah. To, jak to mówią, dobry żołnierz. Oficjalnie, bo za parawanem to skurwiel, betoniarz i psychopata. Może i takich nam potrzeba na Pograniczu i teraz na tą wojnę, ale… - westchnął, zaciągnął się dymem z papierosa i pokręcił głową - Nieważne, za dużo gadam. Po prostu uważaj na niego.

- Mów Dylan. - najemniczka patrzyła na niego uważnie i wreszcie wzięła go pod wolne ramię.
- Proszę, kiepsko u mnie z orientacją co tu się odstawia. Jeśli mam wejść na minę wolę wiedzieć przynajmniej gdzie leży. Szczególnie że wiesz jak jest. Zdrajca, nie? - parsknęła nieprzyjemnie.
- Kolejny zdrajca, wróg którego kutasem zawrócili na praworządne tory, a i sam kutas wie na ile. Dodatkowo z mechem, nie zabije mnie… tylko on też czyta raporty. Wjedzie Alexowi na łeb, albo go zapuszkuje. Nie znam typa, nie wiem czego się spodziewać. O siebie się nie martwię, pies mnie trącał. - zagryzła usta i milczała przez parę kroków, aż wreszcie pięć metrów dalej dokończyła prawie szeptem.
- Boję się o Alexa, już dość przeze mnie wycierpiał.

- To hardliner. Gdyby siedział w polityce, to by przewodził jastrzębiom. Żołnierze go uwielbiają, wymusza dyscyplinę ale dba o logistykę i wyszkolenie kadry. Za jego czasów zabezpieczono Pogranicza, przynajmniej póki Reformist Party nie zaczęło tego rozmydlać. Gardzi cywilami, najemnikami, gołębiami i wszelakimi zdrajcami czy dezerterami. Bardzo możliwe, że będzie uprzykrzał życie Alexowi. Uważajcie na siebie.

- Pogadaj z nim. Z Alexem - van den Akker ścisnęła mocniej jego ramię - Zacznie się dym zwijamy żagle i spadamy w bezpieczne miejsce. Tylko musi chcieć. Odejść i działać z Minutemen. Oni nie są tacy źli. Też mają Spencera, ale nie tak poyebanego jak Julek z Essex. Nie że normalny, po prostu mniej groźny. Ty też uważaj, czytałam raporty o usuwaniu rodzin i znajomych pilotów. Rodziny nie mam, jednak pomogłeś mi, mogą to zauważyć. Zresztą… coś mi jeszcze chodzi po głowie. Ktoś z Minutemen powinien tu tymczasowo chociaż zostać, najlepiej nikt. - sapnęła i przełknęła ślinę.
- Manul i Highborn muszą zostać poza zasięgiem Jacksona, bo jeżeli trep wpadnie na pomysł żeby znaleźć jakikolwiek cień szansy na uziemienie Skurwysynów będzie bił w tych dwóch. Znają się jeszcze sprzed wojny, pracowali razem. Oni i Doe. Bez Doe nie ma Skurwysynów. Jeśli z niego taki służbista cholera wie czy nie zachce mu się postawić przed sądem zbrodniarzy wojennych. To by mu z pewnością podniosło notowania. Z drugiej strony gdy zacznie przy tym grzebać kto powiedział że nie skończy jak tamten śmieć z Nowego Zairu? A obok niego będziecie z Vaudem obaj. - pokręciła głową zrezygnowana.

Popatrzył na nią długo i ponuro. Widać było, że bił się z myślami. Nachylił się nad jej uchem i powiedział na tyle cicho, na ile mógł.

- Oni coś kombinują. Jackson. U nas w Ziarnach. Załatwią sprawy na froncie i… wiesz, domyślasz się. - odchylił się, zaciągnął resztką szluga, kontynuował normalnym tonem - Pogadam z Alexem. A wy starajcie się utrzymać na nogach. Wszyscy, mówię o Minutemen. Potrzebujemy was. Obojętnie co się stało pod Górą.

- Czyli mamy jeszcze trochę czasu - dziewczyna przetarła twarz. Nie za wiele, ale lepsze niż nie mieć ani sekundy - Dzięki Dylan, gdyby coś ci wpadło w ucho daj znać, a my… chyba postaramy się przeżyć, co nie? Nic innego w tej chwili nie zostaje.

- Wszystko po kolei, Marah. Najpierw wygrajmy tą wojnę, najlepiej jak najszybciej. Ziemia tego kraju ma dość wilgoci z deszczu, nie potrzebuje jeszcze do tego krwi. A potem się zobaczy. Dobra, wracam do roboty, a ty zmykaj do siebie zanim ktoś się przywali. Jutro generał przylatuje z inspekcją, wyśpij się. Chcesz prochy na to?

Nastała chwila ciszy.
- Chcę żebyś mnie zbadał, na wszelki wypadek- odpowiedziała cicho, uciekając spojrzeniem na namioty po lewo.
- Prochy też by były spoko.

- Zbadał? - uniósł brew, a potem chyba załapał - Rozumiem. Jasne, chodź.

Wrócili do namiotu. Na jego zapleczu, gdzie było dyskretnie, Dylan Keith wykonał stosowne badania. Nawet je powtórzył dla pewności i zrobił test chemiczny. Wreszcie postawił “diagnozę”. Zbierał się do tego dłuższą chwilę.

- Marah, mam dwie wiadomości. Pierwsza: jesteś zdrowa, wszystko gra. Druga… jesteś w ciąży. Pierwsze tygodnie.

Najemniczka zamrugała, pokiwała głową i wstała powoli z pryczy na której przysiadła w oczekiwaniu na werdykt.
- No… ok - kiwnęła głową jeszcze raz, a wewnątrz jej czaszki coś zaczęło się kłębić. Jakby czajnik który zaczyna gwizdać, a im głośniej hałasował, tym ciężej było się skupić. Była zdrowa, to dobrze, nie?
Odwróciła się nawet żeby przejść między skrzynkami i pożegnać z dociem, wyciągnęła rękę.
I wtedy dotarła do niej druga część.
- C… co? - zatchnęła się, przełknęła ślinę i pokręciła głową w niezgodzie.
Nie… źle usłyszała.
- Kurwa mać - zaklęła. Ugięły się pod nią nogi, wyciągnięta ręka w ostatniej chwili chwyciła krawędź stolika. Przed oczami stanął jej Vaude, ich pierwsze spotkanie po zwolnieniu z aresztu. Już pod Górą, w jej pokoju.
- Nie, nie… musiałeś się pomylić. Zrób drugi test!

Doskoczył do niej i wsparł ramieniem.
- Łoł, spokojnie. Zrobiłem już drugi. Możemy zrobić trzeci. Ale jestem pewien co do wyniku.

Chciała krzyczeć, wrzeszczeć na całe gardło że się myli, to nie prawda. Zaczęła oddychać szybko i płytko, kładąc mimowolnie dłoń na brzuchu. Przecież mieli za mało problemów, leżeli na słonecznej plaży patrząc na mewy latające po szafirowym niebie…
- Mylisz się - sapnęła. Musiał się mylić, nie nadawała się na matkę. Najgorszy możliwy materiał, najgorszy możliwy czas.
- Spierdolę mu życie. - wydusiła wreszcie, chowając twarz w dłoniach.

- Hej, hej. Chodź tu. - przytulił ją po ojcowsku - Nikomu nic nie spierdolisz. Rozumiesz? Po prostu będziesz musiała być bardziej ostrożna. - uśmiechnął się - I masz dodatkowy powód, by zakończyć tą wojnę szybciej. Będę miał oko na ciążę. Wszystko się ułoży.

Jak wytłumaczyć co siedzi w głowie kiedy ciężko w ogóle się odezwać?
Trochę problem, więc z początku Ammit oddała uścisk chociaż w wersji panicznej.
- Potem nie będzie dobrze, nic się nie ułoży. Nie umiem w… rodzinę. Matka była kurwą, miała inne zajęcia niż… potem syfilis zżarł jej mózg i o mało nie spaliła mnie żywcem. Żarłam ze śmietnika, nie miałam domu. Dla ojca byłam tylko kopią zapasową. Porobił…

- Ej. - przerwał jej stanowczo i ujął twarz w dłonie tak, aby na niego patrzyła - Spójrz na mnie. Będziesz dobrą matką. Niczego nie spierdolisz, nikomu. Właśnie dlatego, bo miałaś takie dzieciństwo. I pamiętaj, nie jesteś sama. Masz mnie, masz Alexa, masz resztę swojej ekipy. Damy radę. Ty dasz radę.

Przytaknęła w ciszy, mrugając żeby odgonić niechciane oznaki słabości z kącików oczu, ale nie na wiele to dało poza tym że zaczęła czuć złość na siebie, że się rozkleja chociaż nie powinna.
- Jak mam mu to powiedzieć? - spytała siorbiąc nosem.
- Będzie… nie zły, rozczarowany. Jak przyjdzie mu jeszcze bardziej się trząść nade mną nigdy nie odrobi belek na rękawie które mu urwałam. Ciebie też za to dojadą jeśli pójdzie na noże z Jac… no wiesz.

- Jesteś Minutewoman, Marah. Może sama jeszcze w to nie wierzysz, ale wreszcie to do ciebie dotrze. A Alex to porządny chłop. Tak, będzie się trząść o ciebie… i o wasze dziecko. Ale gdyby miał od ciebie odejść, to by to już zrobił. Jesteście na siebie skazani, więc się ogarnij. Tu masz - wcisnął jej woreczek z tabletkami - Na sen cała, na uspokojenie za dnia jedna trzecia. Nie zaszkodzą dziecku. Wyśpij się, jutro o tym pogadasz z Alexem. Co tydzień meldujesz się u mnie na badania. Jasne?

-Jasne doktorku - zgodziła się bo co innego mogła zrobić.

Wymienili jeszcze parę nic nie znaczących kwestii, a potem pożegnali się i każde ruszyło w swoją stronę, Dylan z powrotem do pracy, zaś najemniczka do “siebie”. Wychodząc z namiotu MASH czuła skołowanie, część faktów nie chciała się przyswoić. Z drugiej strony czego się spodziewała? Powinna liczyć się z podobnym przebiegiem wydarzeń, gdzieś pod skórą chyba go nawet przeczuwała, ale nie cieszyło ją to. Nic a nic.

Pozostało plucie w brodę i włóczenie między wojskową infrastrukturą bo każdy problem najlepiej zacząć ogarniać od rozchodzenia go. Zostanie na dłużej przy żołnierzach odpadało, szczególnie w świetle porad zaufanego łapiducha. Do tej pory van den Akker mogła sobie dryfować gdzieś pośrodku nurtu, unikając wzięcia odpowiedzialności albo opowiedzenia w pełni po czyjejś stronie. Już nie dało się powiedzieć “nie moja sprawa”, “nie moja wojna”, “a weźcie się odpierdolcie wszyscy”. Do Workmenów przestała należeć, do sił Nowego Vermontu… tu się robiło problematycznie. Kierowanie mechem było dobrą alternatywą dla siedzenia w pierdlu, wręcz genialną. Szansa od losu którą inni wzięliby z pocałowaniem ręki, ale nie ona.

Ona musiała marudzić, narzekać, zrzędzić w duchu, wieszać na nowym życiu całe schroniska psów robiąc przy tym kwaśną minę. Albo od zawsze kulała z zaufaniem, a ostatnie miesiące jeszcze ją w tym utwierdziły że najlepiej liczyć na siebie.
Potem na Alexa, Dylana, Liama…
Wyjątki od reguły, czy jeszcze nieobjawiona zdrada czająca się za plecami pokazanymi im bez pancerza? Każdy, kogo obdarza się zaufaniem, na kogo, jak się wydaje, można liczyć, kiedyś rozczaruje. Pozostawieni sami sobie ludzie kłamią, mają tajemnice, zmieniają się i znikają. Niektórzy za inną maską lub osobowością, inni w gęstej porannej mgle albo przysypani cienką warstwą ziemi.
Jak będzie tym razem czas miał pokazać.

Nogi wreszcie poniosły najemniczkę we właściwą stronę, miedzy rzędami namiotów rozpoznawała w oddali ten właściwy, przecięty na boku. Zanim odsunęła połę brezentu żeby wsadzić do środka nogę ostatni raz zagapiła się na niebo ponad obozem. Jeszcze miała szansę odejść. Spróbować uciec, wypisać z całego tego burdelu. Gorzej że nie przetłumaczyłaby pomysłu Vaude’owi, a bez niego nie było sensu nigdzie się ruszać.

- Wiesz do czego służą drzwi? - usłyszała zaspany głos ledwo jej głowa znalazła się w ciemnym wnętrzu.

Zamrugała parę razy żeby przyzwyczaić oczy do półmroku.
- Znaczy plandeka? - spytała kończąc przechodzenie przez dziurę i zaczęła czegoś szukać w plecaku stojącym obok. - Chyba kojarzę. Daj spokój, nie chciałam wzbudzać sensacji, a potrzebowałam się przewietrzyć.

Od strony pryczy doszło kolejne ciche pytanie.
- Gdzie byłaś? - usłyszała że głos zrobił się kwaśny.

- Byłam po fajki - mruknęła nadal grzebiąc w torbie i unikając patrzenia w stronę Alexa. Wciąż kłębiło się w jej głowie za dużo myśli, chciała je uciszyć zanim podejdzie. Łyknęła procha od doktorka.

Mężczyzna jednak nie dawał za wygraną. Westchnął głośno i prawie mogła sobie wyobrazić jak unosi oczy do sufitu.
- Przecież nie palisz - nadal drążył temat. Na razie ostrożnie badając teren.

Van den Akker prychnęła. Wyjętą z plecaka srebrną taśmą zaczęła zaklejać wyjście ewakuacyjne.
- Czepiasz się, nie masz innych rzeczy do roboty? Spać chociażby? Musisz odpoczywać. Wyszłam, wróciłam, po drodze nic nie odwaliłam. - odwróciła się w jego stronę. Wystarczył sam widok bladej twarzy i świadomość że oberwał aby złość gdzieś wyparowała.
- Chciałam żebyś na spokojnie się przespał. Jesteś ranny i to przeze mnie. Gdybym nie prosiła Ishidy o sprowadzenie cię do bazy nic by ci się nie stało, a tak nie dość że…

- Chodź tu mała - Uciszył ją łapiąc za rękę, a potem przyciągając do siebie. Musiał do tego usiąść i wychylić co przypłacił ukłuciem bólu bo syknął ze złością.
-To był ciężki dzień, też musisz odpocząć. - dodał cicho, gładząc ją po twarzy gdy przysiadła obok i ostrożnie się przytuliła.

-Ale… - zaczęła, jednak znowu przerwał.

Pocałował ją, jakby chciał ochronić przed niewidzialnymi nićmi odciągającymi najemniczkę od niego, od ich wspólnych wspomnień, od cichego wnętrza namiotu jakby wierzył, że tym pocałunkiem może oszukać czas i przekonać, by ich ominął i przeszedł obok. Wrócił innego dnia, innego życia. Marzenie, niematerialne i nie do spełnienia, ale jakże im obojgu teraz potrzebne. Dało się też odczuć wojskowy dryg, gdy niemo wydał rozkaz aby się położyła i sam zrobił to samo. Rozkaz wykonano bez najmniejszego szemrania. Hałaśliwy pierdolniczek wewnątrz głowy Marah wyciszył się ledwo blondyn objął ją ramieniem. Może pomogły tabletki od Dylana, może poczucie bezpieczeństwa (złudnego, ale co tam) pomogły działać zmęczeniu bo ostatnim co usłyszała zanim zasnęła było “dobranoc” które dosłownie odłączyło jej świadomość.


***

3000/05/04; Obóz wojskowy Montpellier; poranek
Rano z pozoru wszystko było w jak najlepszym na ich aktualne możliwości porządku. Pobudka, podniesienie do pionu w namiocie przesiąkniętym zapachem smaru i wojska, pokrzykiwania po drugiej stronie brezentu i tupot niezliczonej ilości nóg obutych wysokimi, porządnymi trepami. Tego poranka jednak dźwięki, kolory i inne bodźce dochodziły do Ammit przytłumione, miała też problem żeby odkleić głowę od poduszki, a potem utrzymać ją w pionie. Poranny chemiczny kac trzymał mózg w nieprzyjemnym stanie zmęczenia pomimo wypoczęcia… ale przespała całą noc. Blisko wystarczająco do sukcesu.
Leżący obok blondyn nie wyglądał lepiej, chociaż on akurat nadrabiał miną. Najemniczka potrzymała go w błogiej nieświadomości do czasu po śniadaniu. Dopiero kiedy wróciła do namiotu po zmyciu garów, przysiadła na krawędzi pryczy i przybrała poważną minę.
-Muszę ci coś powiedzieć, ale obiecaj że nie zerwiesz się jak głupek bo Dylan kazał ci przez najbliższe dwa tygodnie leżeć plackiem. - popatrzyła na porucznika uważnie, bez uśmiechu.

Na ułamek sekundy przez jego twarz przemknęła mina wyrażająca niepokój.
- Obiecuję. Coś się stało? Kolejni zdrajcy?

Układała w głowie co ma powiedzieć od przebudzenia, jakoś delikatnie przekazać informacje żeby zminimalizować straty, ale kiedy zobaczyła jego twarz obok swojej po prostu zeszło z niej powietrze.
- Będziesz ojcem, matkę znasz. - powiedziała cicho, spuszczając głowę i wzrok na ziemię między butami.
- Dylan robił wczoraj badania, dwa razy. Raczej nie ma opcji żeby się pomylił.

Przez krótką, choć niemiłosiernie dłużącą się chwilę panowała cisza. Po tej chwili poczuła na podbródku jego dłoń. Chciał, żeby na niego spojrzała. Gdzieś po tej zazwyczaj poważnej twarzy błąkał się uśmiech.

- Marah. To wspaniała wiadomość. - gęba nie wytrzymała prób ściskania i się wyszczerzyła - Zerwałbym się, ale obiecałem, że nie.

Nie wrzeszczał, ani nie ewakuował przez wyjście awaryjne wycięte w brezencie. Najemniczka trochę odetchnęła.
- To dodatkowy kłopot dla ciebie, raczej tu Jackson nie przyklaśnie o dorabianie zdrajcom z najemniczego plebsu dodatkowych żołnierzy, co nie?

- Kłopot? - zmarszczył brwi, a na twarzy mieszało mu się zdziwienie z rozbawieniem, choć chwilę potem spoważniał - Ja jestem na to gotowy. A ty nie jesteś w tym sama. Nie martw się na zapas. Poradzimy sobie.

- Bo nie ty będziesz chodził jak kaczka i wyglądał jak ciężarówka. Ciężarówka pakowana do mecha, trzeba załatwić dźwig i… pasy jakoś przerobić. I co twoi koledzy powiedzą? - bez większego oporu przechyliła się w bok, kładąc obok żołnierza. Objęła go mocno i zamknęła oczy.
- Samo się nie zrobiło, więc powiem że oboje postradaliśmy rozum. Poza tym chyba nie ma co na razie się podniecać bo i tak nie wiadomo czy się urodzi, albo czy nie zginiemy do tego czasu. Najgorszy możliwy mome… Jak kurwa umrzesz i mnie zostawisz z tym samą to cię zabiję, rozumiesz?

Objął ją mocniej i położył dłoń na jej brzuchu.

- Urodzi się. Całe i zdrowe. A jeśli umrę i was zostawię, to będziesz dla malucha dobrą matką, dobrą osobą. Ale nie umrę. Skoro sobie wziąłem twardzielkę za babę, to sam też nie będę mientki. Skończy się ta wojna i gdzieś osiądziemy. Jak się postaramy, to zanim trzeba będzie cię dźwigiem do mecha wciągać. - zachichotał.

- Jak nie chcesz żeby zostało kolejnym najmitą z ciężką ręką i prędzej się nauczyło składać i rozkładać karabin niż używać noża i widelca to lepiej żyj. - przekrzywiła szyję żeby oprzeć brodę o pierś blondyna i móc patrzeć mu w twarz. Kilka sekund takiej obserwacji a sama też się uśmiechnęła.
- Spaliłam temat, powinnam zacząć że złapałam jakąś wenerę ostrą. AIDS czy inny HIV, albo żółtaczkę i dopiero potem powiedzieć że nie to żart, nie ma się co przejmować bo tak naprawdę to jestem jedynie w ciąży. Śmiechem żartem nie będziemy tu siedzieć długo. - wychyliła się, całując go krótko i czule.
- Twój generał coś kombinuje, Dylan się wypruł. - wyszeptała - Najpierw załatwią sprawy na froncie, potem tutaj. Jeżeli będzie trzeba po prostu przeżyj. Jako Alex też… po prostu masz się nie dać zabić jak debil bez sensu, albo wsadzić do ciupy. Nie mówię że w tej chwili i momencie, ale odejdziemy stąd. Ty i ja, z innymi Minutemen.

- Tak mówił? Hm. - zamyślił się z miną gniewnego zaniepokojenia - Po wojsku krążą plotki. Niektórzy spodziewali się, że zrobią to jeszcze za czasów rozejmu. Może nawet chcieli, a wznowienie działań wojennych przerwało przygotowania… albo je tylko opóźniło.

Przez chwilę walczył z myślami. Widać było, że sama ta wizja napawała go lękiem.

- Pucz. - powiedział cicho - Jeśli do tego dojdzie, zabieram ciebie, malucha, mecha i gdzieś się zaszywamy. Nie, nie gdzieś. Musimy to przemyśleć. Zrobić plan.

- Inni piloci też mają rodziny - pogłaskała go po głowie co pomagało myśleć - Rodziny których nie było pod Górą, więc gdzieś je ukryli. Na tyle skutecznie i bezpiecznie, aby podawać koordynaty punktów zbornych nie samego miejsca. Zobaczymy, jeżeli przez najbliższe dni nie wypłynie nikt od nich znaczy nie znaleźli. Wtedy pomyślimy, chyba jednak to najlepsze wyjście. Dylan mówi że jestem Minutemen i mamy jeszcze coś do zrobienia. Grant dołączy, będzie ktoś do chronienia pleców. Musimy posprzątać ten kurwidołek zanim młode się wykluje.

- O. To muszą mieć przygotowaną bazę. Ishida i reszta zdrajców mogą o niej nie wiedzieć. To może być szansa dla nas, Marah. Jeśli dojdzie do zamachu stanu, to nie wiem co zrobiliby Jacksonowcy. Ja się do nich nie zaliczam, nawet jakbym chciał. W razie co… nie wiem, może byśmy upozorowali moją śmierć. Nie wiem, tu się dużo dzieje. Musimy to na spokojnie przemyśleć.

Spojrzał na nią, sprzedał jej całusa.

- A na razie cieszmy się. Będziemy rodzicami. Dzisiaj musimy walczyć o życie, ale jutro będziemy od tego z dala.

- Dylana zabieramy ze sobą i chyba powinnam pogadać z kimś od… nas - przełknęła gulę. Poszło nawet gładko. Wizja zbliżania do kogoś z Minutemen nie wywoływała specjalnej niechęci. Przecież Ishida był zdrajcą, nie oni. Ich też wydymał, wszystkich po kolei.
- I serio podziwiam optymizm skarbie - parsknęła, wyjmując spod koszuli łańcuszek i szarpnęła nim.
Po chwili wyrzuciła podartą metalową nitkę, a pierścionek wsadziła tam gdzie jego miejsce: na palec.
- Przemyślimy, na razie jednak odpoczywasz. Przez najbliższe dwa tygodnie nie podnosisz tyłka z wyra. Leżysz, nie kręcisz tułowiem, kocham cię, nie przemęczasz się i wracasz do pełni sił. Coś powtórzyć?

- Możesz powtórzyć to trzecie? Chyba nie dosłyszałem… - mruknął z cwaniackim uśmiechem. Wyciągnął rękę po jej twarz, ale trzepnęła go po paluchach.

-Że masz odpoczywać? - odpowiedziała z powagą która szybko pękła podobnym uśmiechem.
- Pogadaj z Dylanem - pochyliła się przechodząc na szept - Za tydzień góra dwa po sztuce wypadamy. Ty i Dylan. Pogadam z Manulem. Ukryje się was obu… czy ty mnie w ogóle słuchasz?!- zapytała nagle ostrzej.

-Słucham, słucham. - odpowiedział z niewinną miną - Idę do sani żeby zobaczył jak to draśnięcie wygląda i zmarnował zapasy medyczne, a ty idziesz do swojego nowego funfla zobaczyć czy nie potrzebuje pomocy w ten szczególny dzień.

Van den Akker ściągnęła brwi i zmrużyła podejrzliwie oczy.
-Jaki dzień?

- Dzisiaj środa - wyjaśnił tonem tak aksamitnym że nie szło mieć jakichkolwiek nieprzyzwoitych skojarzeń, ale wzrok dziewczyny zjechał odruchowo gdzieś na jego spodnie.

-Wcale nie- prychając wypchnęła wnętrze jednego policzka językiem.

-A to ma jakieś znaczenie? - Vaude zapytał, oboje spojrzeli na siebie całkiem inaczej niż na początku tej rozmowy. I nie.
Nie miało żadnego znaczenia.

***


3000/05/04; Obóz wojskowy Montpellier; przedpołudnie
Pańskie oko tuczyło konia, a jeżeli chociaż połowa plotek o generale Jacksonie była prawdą nie powinno dziwić zamieszanie panujące w bazie już od bladego świtu. Im wyżej na niebie słońce przebijało się przez kurz wiszący w powietrzu mimo krótkiego nocnego deszczu, tym ludzie w mundurach dostawali coraz bardziej pierdolca. Przypominali Ammit mrówki w mrowisku z wetkniętym w środek patykiem wymazanym (nie, nie gównem) czymś obrzydliwym. W zobligowanym do ciągłego ruchu tłumie łatwo dało się zniknąć z czego też dziewczyna skorzystała. Też się spieszyła, poniekąd z podobnych powodów co żołnierze z tym że nie malowała trawy na zielono przed przyjazdem dowódcy, a chciała dorwać kogoś kto może się zmyć zanim stary trep przyjedzie.
Szczęście w nieszczęściu znalazła cel przechodzący między namiotami gdzieś po lewo od głównej nitki nurtu jakim podążała. Wysoka, szczupła sylwetka odznaczała się na tle nieba i za nią mniejsza dziewczyna podążyła, a gdy znalazła się w odległości umożliwiającej komunikację, zaczęła:
-Manul! Czekaj!

Idący przez obozowisko Manul od momentu opuszczenia bazy nie zdejmował swojego kombinezonu wzmocnionego płytami pancerza, upodabniający go do rycerza w średniowiecznej zbroi. Nieodłączny miecz u boku jeszcze podkreślał ten wizerunek. Niósł pod pachą skrzynkę z narzędziami. Obrócił się w kierunku najemniczki. Twarz miał posępną i oszpeconą przez ranę zadaną mu przez Crickshawa. Poszarpany policzek już zszyto i wysmarowano leczniczymi mazidłami.
- Ammit? - skinął jej głową i zaczekał na nią.

Brunetka kiwnęła krótko głową na przywitanie i przybrała beznamiętny, kontrolowany wyraz twarzy. Wyglądała jak ktoś, kto za chwilę spokojnie i metodycznie popełni morderstwo. W przeciwieństwie do drugiego pilota miała na sobie prawie ten sam zestaw co zawsze, ze skórzaną kurtką i bluzą mundurową Alexa.
-Zostanie ci blizna - powiedziała poważnym tonem patrząc bez skrępowania na poranioną twarz wysoko w górze.
-Laski na to lecą więc się nie przejmuj. Mam sprawę zanim pojawi się generał - ściszyła głos pokazując w bok.
-Pięć minut nie więcej. Przejdziemy się?

Skinął głową dziewczynie.
- Chodźmy. Pięć minut, piętnaście… nawet całą godzinę. Póki dżeneral nie zacznie srać żarem mamy sporo czasu. Mów o co chodzi - rzekł spokojnie i ruszył przed siebie.

Odeszli parę kroków, potem minęli namiot i dopiero na w miarę pustym terenie van den Akker odezwała się cicho, rzucając spojrzeniem na lewo i prawo czy nikt nie podchodzi za blisko.
- Skończy z frontem i zajmie się Ziarnami. Pucz, już po cichu ogarniają - pochyliła głowę, udając że szuka czegoś w kurtce, a włosy zakryły jej twarz.
- Zanim do tego dojdzie chcę żebyś mi pomógł ukryć dwie osoby stąd. Alexa i doca z MASH, Dylana. Powiedzmy że robią za rodzinę. Jackson nie może ich dostać gdy przyjdzie do przewrotu. Jego ludzie mówią po kątach. Nie może też dorwać ciebie i Highborna… a może chcieć to zrobić jak zacznie rozliczanie zbrodni wojennych. I zbrodniarzy. Wiesz, pułapka, przynęta.

- Wszystko zgodnie z moimi kalkulacjami. - wymamrotał Jackson.
Położył skrzynkę na ziemi, otworzył ją i wydobył ze środka piersiówkę. Golnął z niej, co przypłacił wykrzywieniem gęby - zranionemu policzkowi nie bardzo się to podobało. Sapnął i podał jej.
- Jak rozumiem, obaj już wiedzą i nie będą stroić fochów. - mruknął - I jak rozumiem, masz swoje powody by nie lecieć z nami.

- Wiedzą, w pierwszej kolejności poleci Alex, Dylan za jakiś czas. Potrzebujemy lekarza pod ręką - Marah podziękowała gestem za poczęstunek. Westchnęła patrząc pod nogi.
- Powinnam lecieć z wami? - spytała po prostu.

- Na to pytanie musisz sobie sama odpowiedzieć. - zakręcił piersiówkę i wsadzić z powrotem do skrzynki - Nie ma tam luksusów, może być ciężko z logistyką… ale będziemy tam wolni i będziemy działać jak nam się będzie podobało. To będzie brud, pot i znój, ale wszystko co zrobimy będzie nasze. - kiedy się podniósł pokręcił głową rozciągając kark - Nigdy nie byłem jakimś twardzielem z interioru, ale wolę to niż siedzieć w sztywnej hierarchii w której nie masz nic do gadania. Nie chcę też mieć szopki jak przy McKinleyu i Kane. Żenujące przedstawienie uwłaczające ludzkiej inteligencji i godności.

-Psy na łańcuchach i w kagańcach, gryzące na rozkaz i na rozkaz wracające do budy - Ammit zgrzytnęła zębami, spoglądając na skrzynkę z manierką.

- Dokładnie. Mechanizm też będzie prosty. Dobre psy dostaną ciasteczko. Niedobre psy dostaną kopa w dupę. - wzruszył ramionami.

- Rodziny pod ręką to zawsze gwarant bezpieczeństwa i bezproblemowej współpracy. Hak zmuszający do bezproblemowej współpracy. Każdy z nas ma coś na czym mu zależy. Albo na kimś - mina brunetki zrobiła się mało przyjemna.
- Jackson i tak będzie robił Alexowi pod górkę, w końcu gardzi najemnikami, zdrajcami i cywilami, co nie? A ten głąb sam się wkopał - pokręciła głową. Wyglądało że nic więcej nie powie, lecz dorzuciła.
- Jak w tej skrytce stoicie ze sprzętem medycznym i personelem? Druga sprawa. Za parę dni przez WSIury skontaktuje się z wami Liam Grant, Workmen. Nie wiem czy wydostali go razem z maszyną, czy bez, ale to dobry pilot. Przyda się, nie grymasi i nie wybrzydza. Będę z wami jeszcze parę miesięcy zanim… no zanim - zająknęła się i splunęła na ziemię.
- On nie weźmie L4 na wrastające paznokcie.

- Znam dżenerala z czasów kiedy mnie jeszcze nie było. To karierowicz i polityk… wszystko co opisałaś to pozory służące do stworzenia obrazu twardego przywódcy. - Jackson podrapał się po brodzie - Wyposażenie jest solidne. Potrzebny tylko personel który jest w stanie z niego skorzystać, a tego mamy niewiele. Każda para rąk się nam przyda. Co tyczy zaś się pana Granta… chce przed śmiercią pożyć jako wolny człowiek, tak?

Van den Akker popatrzyła na okularnika jak niegdyś na Spencera podczas integracji. Zamiast słownie zaprzeczyła ruchem głowy.
-Pewnie ciężko ci przyjdzie uwierzyć, ale my też trzymamy się razem. Nie jako całość bandy, małe grupki. Przylecieliśmy tu z Liamem wspólnie, do Essex powrócić nie mogę i nawet nie chcę. Więc on przylatuje z manelami do mnie. Pilnujemy się, jak chcesz niech będzie ten kawałek z wolnością. Po części prawda, na pewno za waszym generałem też nie przepada. Nawiążecie nić porozumienia. Nie jest chujem od wbijania noży w plecy, jeśli coś ma wali prosto w ryj, bo jego plecy przypominają pieprzony stojak na kosy. Zresztą jak większości Workmenów - podniosła delikatnie jeden z kącików ust na moment.
- Pogadam z Dylanem, niech spręży się bo i jemu tu spokoju nie dadzą w razie kłopotów. MASH dobre miejsce do zbierania plotek, ranny człowiek naćpany prochami grzecznie odpowiada gdy się go o coś pyta… a pierdolić to wszystko. - nagle jęknęła.
- Słuchaj Manul, mam swoje powody żeby jeszcze tu parę dni posiedzieć. Nie zamierzam na stałe się bratać z twoim ulubieńcem dzwoniącym medalami. Sytuacja się trochę zmieniła, zwiewać również wam nie zwieję. Chuj mogę obiecać bo i tak nie uwierzysz na słowo. Wyciągnij mi stąd Alexa, dotrę jak się da najprędzej. Koordynaty punktów zbornych nadal aktualne? Jakakolwiek szansa na najazd Kompanii Skurwysynów i zmienienie bazy w rzeźnię?

Gdy padła kwestia o nożach w plecy Jackson ledwie się powstrzymał przed uniesieniem brwi z jakimś sarkastycznym uśmiechem. Tak po prostu miał lekko zdziwiony wyraz twarzy.
- Marah… gdybym ci nie ufał to bym ci kazał wypierdalać wraz z twoimi kumplami i twoim facetem. Dlatego się nie dopytuję dlaczego. Dlatego wystarczy mi twoje słowo zapewnienia co do ludzi których nie znam. Bo jesteś w zespole. Zaopiekuję się twoimi ludźmi. - przerwał na moment patrząc jej w oczy bez mrugnięcia przez dłuższą chwilę - Zapiszę ci które koordynaty nie są spalone.
Rozpiął kombinezon i wydobył z wewnętrznej kieszeni notes wraz z długopisem, naskrobał dwa koordynaty które nie trafiły w ręce kogokolwiek ze zdradzieckiej listy.
- Skoorwesyny nie wiedzą gdzie to jest. O to się nie martw.

Jedna brew małolaty podniosła się na chwilę, a potem opadła.
-No proszę, po wczorajszym syfie wciąż jeszcze ufasz komukolwiek? Wow, przywracasz mi wiarę w ludzkość - prawie się uśmiechnęła, a jej głos nie zawierał choćby śladowych ilości ironii.

- Kto ratuje jedno życie, ten ratuje cały świat. - mruknął do siebie podając van den Akker papier.

Zerknęła na kartkę i malujący po niej pisak, następnie wróciła do patrzenia pod okulary drugiego pilota.
- W wolnej chwili weź zajrzyj do Kintaro. Trzeba w nim przerobić pasy - po krótkiej pauzie przyjęła świstek, zrolowała i wetknęła do kieszonki na piersi.
- Parę miesięcy jeszcze z wami polatam, potem odpadnę. Jeśli do tego czasu wojna się nie skończy Grant przejmie pałeczkę, poradzi sobie. Lubi lecieć na dwa baty. Wam nie ubędzie aż tak bardzo pilotów, ja będę spokojniejsza że nie wypinam się na sprawę całkowicie. Chcesz ratować jakieś życie pomóż mi z tymi pasami. Jestem w ciąży, chcę donosić dzieciaka zdrowego do odpowiedniego momentu. Lepiej żeby nie wrzynały się w brzuch i okolice, co nie? Tyle mi mówi moje medyczne wykształcenie - prychnęła krótko.

Ze skinienem głowy Manul przyjął kolejne nowiny.
- Gratulacje dla przyszłej mamy i przyszłego taty. - powiedział z prawdziwie życzliwym uśmiechem - Pasy to żaden problem, zajmę się nimi..

Twarz Marah drgnęła, a potem dziewczyna uśmiechnęła się blado.
- Czasy takie że lepiej nie zapeszać ale dzięki. Julian. Za wszystko. Chyba jednak się dogadamy coś czuję. W końcu teraz to nasza wspólna wojna, odbębnijmy co trzeba i skończmy ją, żeby wrócić do kontroli nad resztą czasu która nam tu pozostała. - wyciągnęła rękę.

Manul skinął głową i uścisnął pewnie dłoń dziewczyny.
-Damy radę.

Optymistyczne założenie, była Workmenka nie zaprzeczyła jednak. Po pożegnaniu odwróciła się żeby ruszyć do MASH. W całym zamieszaniu był jeszcze ten drugi ranny koleś, Pandur. Wcześniej jej nie obchodził, ale to się zmieniło. W życiu każdego człowieka przychodził po prostu taki moment, w którym podejmuje decyzję wpływającą na jego przyszłe los, kiedy na skrzyżowaniu wielu dróg musi wybrać jedną z nich, nie wiedząc, dokąd ona prowadzi.
Jedno było pewne, póki po cichu nie wyprowadzi obu żołnierzy należało na terenie Jacksona zmienić się w stonkę i to właśnie Marah zamierzała zrobić: siedzieć cicho, nie rzucać w oczy i wpierdalać kartofle.
 
Dydelfina jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:25.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172