Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 04-03-2022, 11:53   #11
Bielon
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Wysoka, mroczna knieja Freundeswaldu w jednej chwili rozjaśniła się blaskiem, gdy ściółka, poszycie, gałęzie, krzewy i drzewa buchnęły płomieniami, bijąc żarem po oczach wszystkich zamkniętych w ognistym kotle. Wrzaski i szczęk oręża, krzyki i świst strzał, wszystko w jednej chwili wypełniło leśną gęstwinę, topiąc ją w smolistym dymie i krzyku umierających. Krwawa rzeź i pożoga. Straszliwe połączenie.


***


Leo zareagował pierwszy. Miał to we krwi. Dostrzegł zasadzkę nim ta się zamknęła, ale nie znalazł dość czasu by zareagować. Zaważył ułamek chwili, nadmierne roztrząsanie różnych możliwości, brak zdecydowania. Krwi nie zmienisz, wiedział to od dawna. Ta krótka chwila zawahania sprawiła, że piekło wybuchło w środku lasu, zamieniając dwa kroczące w pewnym od siebie oddaleniu oddziały w bezładną kupę ludzi walczących o przeżycie. Jednak gdy Fretka podejmował już decyzję, zwykle działał błyskawicznie. Miast cofać się przed napastnikami pomknął niczym błyskawica ku druidowi widząc jego zdumienie, przerażenie i wściekłość, wszystko naraz malujące się na twarzy. Kątem oka widział miejskiego wielkoluda obalonego przez jednego z napastników, umalowanego na podobieństwo góralskich klanów pasterskich. Zbrojni wycofywali się płochliwie, inni miotali się skąpani w ogniu, a on gnał przez pożogę, aż dopadł leśnego kapłana. Fala nieznanej mu energii, którą długobrody skierował w jakiegoś napastnika, zjeżyła mu włoski na plecach, przeszyła dreszczem. Nim jednak oddał się jej w całości, z włócznią skoczył do wielkiego górala w owczym kubraku, zachodzącego ich z pałą od tyłu. Wyćwiczone ruchy, grot mierzący precyzyjnie jako zwód, by zaraz młyńcem przejść do zręcznego uderzenia okutym, drugim końcem pod kolano wroga powalając go na klęczki. Leo gdy przychodziło już do walki, nie miał oporów w krzywdzeniu bliźnich. Rant raczy z trzaskiem uderzył w usta przeciwnika, rozbryzgując wargi wraz z zębami w krwawym rozprysku.

- Barbarzyńcy, nie taki był p… kurwaaa! - druid ryknął iście nie po druidzku, ale Leo nie zważał na to, szarpiąc go za długą, powłóczystą szatę.

- Rust, do tyłu! - Krzyk Gregera wybił się nad krzyki walczących i jęki umierających. Tasak wyrżnął w ostrze topora, którym z góry próbował go zdzielić jakiś skaczący z drzewa, umalowany na niebiesko łachmyta. Siła uderzenia zbiła żeleźce, które minęły osiłka o przysłowiowy włos. Szczęście jednak nie trwało długo, bo spadający runął na Bedhofa całym ciężarem popartym wysokością. Upadli obaj, ale malowany miał więcej szczęścia, bo był na górze. Topór znów wzniósł się do ciosu, gdy nagle w piersi wojownika wykwitła purpurowa róża. Stojący za nim Waldemar wyszarpnął miecz z wiotczałego ciała i błyskawicznie odwrócił się czujnie. Rust szarpnął go za rękę pomagając wstać po czym błyskawicznie ruszył ku cofającej się grupie zbrojnych, którzy odparli atak niezorganizowanej bandy zostawiając za sobą trupy swoich i napastników. Greger podniósł tasak. -Wycofujemy się! - krzyknął do Waldemara i klepnął go w ramię wskazując kierunek w którym ruszył Rust. To był najlepszy czas na ucieczkę, póki zbrojni skupiali na sobie uwagę. W rozpalonym piecu, w który przerodziła się knieja, jęzory ognia walczyły o palmę pierwszeństwa z kłębami dymu i faerią skier, płaty popiołu wirowały w powietrzu unosząc się w górę. Hans, ich towarzysz z Nuln, odcinał się właśnie dwóm napastnikom z wprawą o jaką trudno było go podejrzewać. Spychany do tyłu przez flankujących go bandytów z wyrachowaniem wybierał drogę odwrotu zmuszając przeciwników do unikania płomieni.

Tupik zerwał się skacząc w kierunku “Magistra scholarum” jak nazywano w Teoffen Hohenheima wiedząc, że w ogarniającym płonący las chaosie będzie on najbardziej narażony na atak barbarzyńców. Znał go i choć widział go w bitwie pod Wusterburgiem, to jednak miał świadomość z niedoskonałości kompana. Stał wśród płomieni zafascynowany zdawałoby się ich żywiołowością. -Chronić medyka!- krzyknął wskazując Semenowi, który już się otrząsnął kierunek. - Łączyć się w pary!- krzyknął Semen nawołując do kilku zbrojnych, którzy odcinali się przeważającym siłom wroga. Gdzieś z boku wyskoczył ku nim, przedzierającym się do medyka, jakiś umazany krwią dzikus z wielką okutą pałką wzniesioną do ciosu. Semen zareagował błyskawicznie, skoczył skracając dystans i wyrżnął tamtego w pierś brakiem po czym poprawił poręczniejszą w krótkim dystansie szablą. Dexter, wysłannik Eigenhofa, podciął dzikusowi nogi ciosem z tyłu po czym w trójkę ruszyli przez płomienie ku Philippusowi. Hugo, młody dziesiętnik z zamku, wprawnie osłaniając się tarczą walczył z trójką przeciwników spychających go samą swą liczbą. Gdzieś pośród płomieni migały kolejne sylwetki nacierających. - Tędy!- krzyczał Lanwin, który w lesie był najlepiej zorientowany, wskazując kierunek ucieczki. Dla Semena był on oczywisty, byle dalej od ognistej pułapki...

Greger z boku skoczył ku wrogom ścinającym się z Hansem. Tasak zalśnił w powietrzu uderzając z całą brutalnością wyuczoną w miejskich rozróbach wbijając się głęboko w bark jednego z nich. Zaskoczony jęknął wytrącając kamrata dzierżącego topór z rytmu. Hans skoczył do przodu wykorzystując moment jego nieuwagi i kopnięciem w brzuch posłał go na ziemię, w płomienie. Zafascynowany bezradnym tańcem tamtego najemnik zatrzymał się na chwilę z ciekawością oglądając makabryczne widowisko, ale wnet wyrwał go z odrętwienia ponaglający krzyk Waldemara. Chciał skoczyć do kilku zbrojnych, którzy próbowali zewrzeć szeregi, ale uświadomił sobie, że na nich skupiła się teraz główna furia napastników. Instynkt zadziałał, nie pierwszy raz w jego życiu, i ruszył za Waldemarem, Rustem i Gregerem uciekającym z płomieni. Trzask pękających gałęzi ostrzegł ich wszystkich. Waldemar spojrzał do tyłu i krzyknął wskazując w górę. Jedno z drzew waliło się właśnie sypiąc płonącymi odłamkami gałęzi, iskier i cholera wie czego. Czy było wcześniej podcięte, czy spróchniałe, było bez znaczenia. Rzucili się do przodu w ostatniej chwili unikając przygniecenia pałającym żagwią. Odgradzając się tą płonącą zaporą od reszty walczących ludzi z Serrig. Odgradzając się od pola śmierci, na którym tak wielu już straciło życie. Waldemar prowadził pewnie, jakby intuicyjnie. Rust niemal deptał mu piętach robiąc to co każdy człek w pożarze, uciekał. Greger szedł w ich ślady i ciągnący w ogonie Gruber czuł na plecach mrowienie świadom tego, że jeśli tam nadal byli jacyś łucznicy, stanowili w tej chwili doskonały cel…

Lanwin niemal z przyłożenia wystrzelił jednemu z górali w bok głowy, który eksplodował jak melon rozbryzgując w koło krew, mózg i kości. Hugo odskoczył od dwóch przeciwników łapiąc oddech, ale gdzieś z dymu wyskoczyło kolejnych dwóch. Lanwin wcisnął bezużyteczny pistolet za pas i mieczem wskazał wszystkim kierunek odwrotu. Tupik prowadzący medykusa zrozumiał go w mig nie tracąc chwili na wsparcie walczących. Wiedział, że muszą się wydostać z matni a Semen… Semen był w swoim żywiole. Z toporem w garściach szedł na spotkanie dzikim góralom, których bitewny zapał i umiejętności poznał niedawno, w bitwie. Nawet nie zarejestrował kiedy topór znalazł się w jego dłoni, ale czuł się z nim lepiej niźli szablami, z którymi przecież zżył się od maleńkości. Ale ty było więcej miejsca niż w bitewnym ścisku. Tyle, że tam było to zupełnie inne starcie. Tutaj płomienie ograniczały przestrzeń, płonące podłoże uniemożliwiało swobodę ataku i obrony, ale i tak było jej więcej. Czuł swą siłę, potęgę, wszechmoc. I radość. Wyskoczył sam na spotkanie nadciągającym przeciwnikom i za nic sobie mając pchnięcia włóczni, ciosy mieczy i pałek, które musiały jego ciało urządził im krwawą łaźnię. Łaźnię w której ze śmiechem kąpał się we krwi wrogów. Dexter obserwujący go z oddalenia aż wzdrygnął się na myśl, że miałby kiedyś stanąć na przeciwko tego boga wojny. Nie chciał tracić z oczu takiego widowiska, zwłaszcza gdy połyskujące czerwienią krwi odbitą w płomieniach ostrze topora roztrzaskiwało kolejno napastników jeden po drugim, ale chęć przeżycia w tej rzezi wzięła górę i pognał za resztą niedobitków oddziału z Teoffen. Niemal zderzył się w przy tym z Hohenheimem, który również zafascynowany spoglądał na ten taniec śmierci nie zważając na szarpiącego go niziołka i ponaglające krzyki Lanwina wyprowadzającego ocalałych z matni. Philippus stał jak skamieniały szeroko rozszerzonymi oczyma spoglądając na pobojowisko. Dalej, ruszaj się! -krzyknął do niego Dexter. Ale oczy medyka…

Leo pociągnął wściekłego druida ku kilku walczącym jeszcze zbrojnym z Serrig, ale świadom był, że ich szyk długo nie wytrzyma. Większość już nie żyła a niedobitki rozbitego oddziału czmychały z pola walki. Wsparł najbliższego swą tarczą, wyćwiczonym manewrem założył rant o rant. Wspólnym krzykiem zagrzewali się do walki. Jednak wrogów przybywało, jakby zorganizowany opór wzbudzał na nowo ich wściekłość. Któryś z banitów uderzył na zwarty oddział ale odskoczył w tył raniony w nogę przez wysuniętą spod tarczy włócznię. Równo!! Trzymać szyk!! Cofamy się! - krzyknął któryś, starszy widać, może dziesiętnik czy może weteran a zbrojni kroczek za kroczkiem wycofywali się wciąż pokazując przeciwnikom najeżoną włóczniami ścianę tarczy. Przez chwilę Leonidas myślał nawet, że im się uda. Przez chwilę…

Strzały sypnęły się z boków od razu powalając dwóch skrajnych żołnierzy Serrig i naraz Leonidas uzmysłowił sobie, że zostało ich tylko czterech. Chciał krzyknąć do druida, by uciekał, ale zerknął tylko i nie dostrzegł już śladu po nim. Przeklęty drzewolub zostawił ich na pastwę napastników! Leo chciał wykrzyczeć wściekłość na niego, bo gdyby nie on i Leo uciekłby najpewniej z pola walki a tak tkwił tu i teraz już sam czekał na to co nieuchronne. Uniósł wyżej tarczę i zza jej krawędzi zerkał szukając szansy ocalenia, ale wiedział, że takowego nie będzie. Tych kilku banitów, którzy ich osaczyli, tylko pilnowało, by nie rozpełzli się na boki. Resztę mieli uczynić łucznicy. To było mądre, sam by tak urządził zasadzkę. Tyle, że teraz… Teraz chodziło o jego życie i nic a nic mu się w tym nie podobało. Spojrzał do tyłu, ale za sobą dostrzegł jedynie płonące drzewa a dalej jeszcze zieleń lasu. Tak mu bliską, tak daleką. Z głośnym charkotem z przebitego strzałą gardła runął na ziemię jeden ze środkowych żołnierzy. Szyk złamał się w jednej chwili bo zbrojni starali się cofać osłaniając się przed łucznikami. Każdy zwracał się w inną stronę i Leo zrozumiał, że nic ich już nie ocali. Ale nie chciał umierać. Tak bardzo nie chciał umierać. Rzucił się w tył w chwili, kiedy dwie kolejne strzały wbiły się w świerk mijając jego twarz o włos. Zyskując w jednej chwili trochę przestrzeni pognał przez pożogę w kierunku, ku któremu wiali inni. Chciał się stąd wyrwać, chciał żyć…

Oczy medyka ze zdumieniem spoglądały na znane ze snów symbole, znaki i inwokacje, które płonący żywą czerwienią topór kozaka kreślił w leśnej rzeźbie. Znał je, pamiętał, czuł jakby słowa formuły same układały mu się w głowie, jak te które pamiętał z piwnicznego rytuału w Wusterburgu, jak te z Opactwa Świętego Gniewu w Erbshauen, jak wiele innych mar sennych. Czuł to, wiedział, że nie muszą być nasączone czerwienią. Można było je powiązać inaczej, jak? Jego umysł analizował to wszystko, chłonął, pałał żądzą zrozumienia. Jakby nie zauważał, że krzyczy na niego ten szlachcic co przybył z Eigenhof o obcym imieniu Dexter, jakby nie czuł żaru od zaczynającej się tlić odzieży, jakby nie widział biegnącego na niego Semena, którego oręż nadal płonął otoczony purpurową aureolą. Nawet nie poczuł jak kozak ze szlachcicem porwali go pod ramiona i powlekli w ślad za Tupikiem i Lanwinem. Nie zarejestrował nawet krzyku tego ostatniego - Do kopalni będzie z pół mili, tam są ludzie, tam powinniśmy być bezpieczni!. Biegli wyciągając kroki, wszyscy, tylko Hohenheim wciąż się kolebał wleczony pomiędzy kamratami. I muskał palcami skrwawione żeleźce topora, który Semen zarzucił na plecy.

Waldemar po ciele jakiegoś okutanego w futro brudasa przeskoczył nad ostatnią barierą pożogi i przedostał się do zielonej części kniei, gdzie jeszcze nie rozprzestrzeniły się płomienie. W ślad za nim wypadł Rust, Greger i, co zdumiewające, roześmiany Hans. Nikt więcej nie wyrwał się pułapki. Zresztą nie było czasu do stracenia, bo napastnicy mogli po uwinięciu się w ukropie ruszyć za nimi. Teraz, nie musząc unikać zdradzieckiej pożogi mogli przyspieszyć kroku biegnąc po wyraźnym śladzie, jaki niedawno zostawił ich podwójny orszak. Gdzieś z boku trzasnęła gałązka i krzewów wynurzył się zziajany, zbryzgany krwią wrogów i swoją Leonidas, któremu najwidoczniej również udało się ujść z życiem. Przez chwilę łapali oddech, ale wnet słysząc trzask kolejnego walącego się drzewa i głośny skrzek kolejnego mordowanego, ruszyli przed siebie. Póki co, byle dalej od pola walki. Byle dalej. Byle dalej…



***

Prosimy o 5k100

p
b&a
.
 
__________________
Bielon "Bielon" Bielon
Bielon jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem