Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-03-2022, 20:03   #190
Dydelfina
 
Dydelfina's Avatar
 
Reputacja: 1 Dydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputację
& Stalowy & MG

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=XSudap5Pyrc[/MEDIA]

3000/05/03; Obóz wojskowy Montpellier; późny wieczór
Kiedy świat staje na głowie i całe dotychczasowe jako takie poukładane życie nagle znowu zaczyna się rozpadać w dłoniach czerwonych od krwi… po prostu były dni, które miało się wrażenie że nigdy się nie skończą i nawet po zachodzie słońca sytuacja się nie poprawiała. Zdrady, bratobójcze walki, złamane serca i zawiedzione zaufanie wisiały w powietrzu pylistym po eksplozji wnętrza Góry, bo wilgotny gorąc to było za mało. Mimo późnej pory baza wojskowa Montpellier nie spała i spać nie zamierzała. Wrzało jak w ulu, ludzie w przeróżnych mundurach latali z wywieszonymi jęzorami a to przekazując rozkazy, a to je właśnie wykonując. Jeden dzień, z gatunku tych dni, kiedy wszystko po kolei się pierdoli.
Ammit nie podzielała powszechnej nerwowości, była prędzej zirytowana niż zdenerwowana. Ciemne bajoro pełne toksycznego szlamu, nie jezioro płonącego wściekle napalmu.
Korzystając z nieuwagi Vaude’a i okolicznych żołnierzy wykradła się z przydzielonego im tymczasowo namiotu wycinając sobie wyjście w plandece za pomocą noża. Tak było lepiej, nikt o nic nie pytał, a najemniczka nie musiała się tłumaczyć. Wciągnęła kaptur na głowę, przygarbiła plecy i podłączyła się do jednej z arterii, żeby razem z innymi elementami przepłynęła kilkadziesiąt metrów, aż trafiła pod inny namiot. Ten który już z daleka dało się wyczuć. Zapach dezynfektantów bił po nosie całkiem daleko od progów, ale dziewczyna nie podeszła pod główne wejście tylko między brezentowymi konstrukcjami przeszła na tył żeby tam wślizgnąć się do środka. Rozejrzała się po wnętrzu zastawionym łóżkami zajmowanymi przez paru rannych ludzi, ale swojego okularnika nie znalazła. Musiała zmrużyć oczy i wychylić się, wtedy dostrzegła go przy skrzyni przerobionej na stolik, gdzie pochylał się nad jakimiś papierami oświetlonymi niewielką lampką przywieszoną do sufitu.
- Chodź zajarać Dylan - odezwała się po paru krokach klepiąc ciemnowłosego żołnierza w ramię i wskazując drogę którą przyszła.

Spojrzał gwałtownie za siebie, zaskoczony i wyciągnięty ze skupienia nad papierami przez znajomy głos.

- Marah! Nie widziałem ciebie jeszcze po tym… cholera, po tym jak zgarnęli ciebie i Alexa. Jesteś cała? Cały dzień łatam ludzi z tej waszej bazy. Żołnierzy, cywilów… I ta lista zabitych. To szaleństwo jakieś.

-Nic mi nie jest, badałeś Alexa? Oberwał w bok. Co z nim? - wypaliła ledwo skończył i wypuściła powietrze.
- Dobrze że tobie nic się nie stało, chodź zapalić i pogadać. Tutaj za dużo uszu.

- Wyliże się, ten złom zadał tylko powierzchowną ranę. Organy wewnętrzne nietknięte. Tylko nie może się schylać, obracać i przeciążać przez następne dwa tygodnie. Najlepiej też jakby większość czasu przeleżał.

Wyszli między namioty. Nocne niebo i rzekomy spokój, gdyby nie te całe zamieszanie. Akurat nie lało, odrobina wytchnienia od ciągłego prysznica.

- Ranni już powiedzieli. Wszyscy wiedzą. Maurice Ishida, ostatni ze Starych Minutemen… zdrajcą, szpiegiem. To się nie mieści w głowie. Nasi będą się starali to zatuszować, ukryć, ale to za gruby temat. Ale będzie dymić w mediach.

Ammit powstrzymała cisnące się odruchowo na ustach “wasi, nie nasi”. To nie był już czas na podobne wytykanie. Wbiła ręce w kieszenie spodni tłukąc się z myślami. Częściowa ulga po usłyszeniu diagnozy Vaude’a wyparowała. Pomyśleć że miało być lepiej, spokojniej. Acha, właśnie widać.
- Rozmawiałam z nim raz, dobrze że jednak nie doprawił herbaty cyjankiem. Za to wkopałam Alexa. Jego przeniesienie do bazy pod Górą to moja wina, chciałam żeby był obok. Teraz… jeszcze o tym nie gadaliśmy, ale pewnie będzie chciał zostać z wami. Z Jacksonem, przecież to żołnierz, a ja nie wiem - wzruszyła ramionami krótko. Nerwowo.
- Nie zostawię go przecież, nie po tym wszystkim. Z rana pójdę do waszego generała… albo któregoś z jego wafli. Zostaję z wami. Niby jestem teraz Minutemen, co nie? Wszystkich nie capnie, dobrze pójdzie to mu stanę w gardle.

- Uważaj na niego Marah. To, jak to mówią, dobry żołnierz. Oficjalnie, bo za parawanem to skurwiel, betoniarz i psychopata. Może i takich nam potrzeba na Pograniczu i teraz na tą wojnę, ale… - westchnął, zaciągnął się dymem z papierosa i pokręcił głową - Nieważne, za dużo gadam. Po prostu uważaj na niego.

- Mów Dylan. - najemniczka patrzyła na niego uważnie i wreszcie wzięła go pod wolne ramię.
- Proszę, kiepsko u mnie z orientacją co tu się odstawia. Jeśli mam wejść na minę wolę wiedzieć przynajmniej gdzie leży. Szczególnie że wiesz jak jest. Zdrajca, nie? - parsknęła nieprzyjemnie.
- Kolejny zdrajca, wróg którego kutasem zawrócili na praworządne tory, a i sam kutas wie na ile. Dodatkowo z mechem, nie zabije mnie… tylko on też czyta raporty. Wjedzie Alexowi na łeb, albo go zapuszkuje. Nie znam typa, nie wiem czego się spodziewać. O siebie się nie martwię, pies mnie trącał. - zagryzła usta i milczała przez parę kroków, aż wreszcie pięć metrów dalej dokończyła prawie szeptem.
- Boję się o Alexa, już dość przeze mnie wycierpiał.

- To hardliner. Gdyby siedział w polityce, to by przewodził jastrzębiom. Żołnierze go uwielbiają, wymusza dyscyplinę ale dba o logistykę i wyszkolenie kadry. Za jego czasów zabezpieczono Pogranicza, przynajmniej póki Reformist Party nie zaczęło tego rozmydlać. Gardzi cywilami, najemnikami, gołębiami i wszelakimi zdrajcami czy dezerterami. Bardzo możliwe, że będzie uprzykrzał życie Alexowi. Uważajcie na siebie.

- Pogadaj z nim. Z Alexem - van den Akker ścisnęła mocniej jego ramię - Zacznie się dym zwijamy żagle i spadamy w bezpieczne miejsce. Tylko musi chcieć. Odejść i działać z Minutemen. Oni nie są tacy źli. Też mają Spencera, ale nie tak poyebanego jak Julek z Essex. Nie że normalny, po prostu mniej groźny. Ty też uważaj, czytałam raporty o usuwaniu rodzin i znajomych pilotów. Rodziny nie mam, jednak pomogłeś mi, mogą to zauważyć. Zresztą… coś mi jeszcze chodzi po głowie. Ktoś z Minutemen powinien tu tymczasowo chociaż zostać, najlepiej nikt. - sapnęła i przełknęła ślinę.
- Manul i Highborn muszą zostać poza zasięgiem Jacksona, bo jeżeli trep wpadnie na pomysł żeby znaleźć jakikolwiek cień szansy na uziemienie Skurwysynów będzie bił w tych dwóch. Znają się jeszcze sprzed wojny, pracowali razem. Oni i Doe. Bez Doe nie ma Skurwysynów. Jeśli z niego taki służbista cholera wie czy nie zachce mu się postawić przed sądem zbrodniarzy wojennych. To by mu z pewnością podniosło notowania. Z drugiej strony gdy zacznie przy tym grzebać kto powiedział że nie skończy jak tamten śmieć z Nowego Zairu? A obok niego będziecie z Vaudem obaj. - pokręciła głową zrezygnowana.

Popatrzył na nią długo i ponuro. Widać było, że bił się z myślami. Nachylił się nad jej uchem i powiedział na tyle cicho, na ile mógł.

- Oni coś kombinują. Jackson. U nas w Ziarnach. Załatwią sprawy na froncie i… wiesz, domyślasz się. - odchylił się, zaciągnął resztką szluga, kontynuował normalnym tonem - Pogadam z Alexem. A wy starajcie się utrzymać na nogach. Wszyscy, mówię o Minutemen. Potrzebujemy was. Obojętnie co się stało pod Górą.

- Czyli mamy jeszcze trochę czasu - dziewczyna przetarła twarz. Nie za wiele, ale lepsze niż nie mieć ani sekundy - Dzięki Dylan, gdyby coś ci wpadło w ucho daj znać, a my… chyba postaramy się przeżyć, co nie? Nic innego w tej chwili nie zostaje.

- Wszystko po kolei, Marah. Najpierw wygrajmy tą wojnę, najlepiej jak najszybciej. Ziemia tego kraju ma dość wilgoci z deszczu, nie potrzebuje jeszcze do tego krwi. A potem się zobaczy. Dobra, wracam do roboty, a ty zmykaj do siebie zanim ktoś się przywali. Jutro generał przylatuje z inspekcją, wyśpij się. Chcesz prochy na to?

Nastała chwila ciszy.
- Chcę żebyś mnie zbadał, na wszelki wypadek- odpowiedziała cicho, uciekając spojrzeniem na namioty po lewo.
- Prochy też by były spoko.

- Zbadał? - uniósł brew, a potem chyba załapał - Rozumiem. Jasne, chodź.

Wrócili do namiotu. Na jego zapleczu, gdzie było dyskretnie, Dylan Keith wykonał stosowne badania. Nawet je powtórzył dla pewności i zrobił test chemiczny. Wreszcie postawił “diagnozę”. Zbierał się do tego dłuższą chwilę.

- Marah, mam dwie wiadomości. Pierwsza: jesteś zdrowa, wszystko gra. Druga… jesteś w ciąży. Pierwsze tygodnie.

Najemniczka zamrugała, pokiwała głową i wstała powoli z pryczy na której przysiadła w oczekiwaniu na werdykt.
- No… ok - kiwnęła głową jeszcze raz, a wewnątrz jej czaszki coś zaczęło się kłębić. Jakby czajnik który zaczyna gwizdać, a im głośniej hałasował, tym ciężej było się skupić. Była zdrowa, to dobrze, nie?
Odwróciła się nawet żeby przejść między skrzynkami i pożegnać z dociem, wyciągnęła rękę.
I wtedy dotarła do niej druga część.
- C… co? - zatchnęła się, przełknęła ślinę i pokręciła głową w niezgodzie.
Nie… źle usłyszała.
- Kurwa mać - zaklęła. Ugięły się pod nią nogi, wyciągnięta ręka w ostatniej chwili chwyciła krawędź stolika. Przed oczami stanął jej Vaude, ich pierwsze spotkanie po zwolnieniu z aresztu. Już pod Górą, w jej pokoju.
- Nie, nie… musiałeś się pomylić. Zrób drugi test!

Doskoczył do niej i wsparł ramieniem.
- Łoł, spokojnie. Zrobiłem już drugi. Możemy zrobić trzeci. Ale jestem pewien co do wyniku.

Chciała krzyczeć, wrzeszczeć na całe gardło że się myli, to nie prawda. Zaczęła oddychać szybko i płytko, kładąc mimowolnie dłoń na brzuchu. Przecież mieli za mało problemów, leżeli na słonecznej plaży patrząc na mewy latające po szafirowym niebie…
- Mylisz się - sapnęła. Musiał się mylić, nie nadawała się na matkę. Najgorszy możliwy materiał, najgorszy możliwy czas.
- Spierdolę mu życie. - wydusiła wreszcie, chowając twarz w dłoniach.

- Hej, hej. Chodź tu. - przytulił ją po ojcowsku - Nikomu nic nie spierdolisz. Rozumiesz? Po prostu będziesz musiała być bardziej ostrożna. - uśmiechnął się - I masz dodatkowy powód, by zakończyć tą wojnę szybciej. Będę miał oko na ciążę. Wszystko się ułoży.

Jak wytłumaczyć co siedzi w głowie kiedy ciężko w ogóle się odezwać?
Trochę problem, więc z początku Ammit oddała uścisk chociaż w wersji panicznej.
- Potem nie będzie dobrze, nic się nie ułoży. Nie umiem w… rodzinę. Matka była kurwą, miała inne zajęcia niż… potem syfilis zżarł jej mózg i o mało nie spaliła mnie żywcem. Żarłam ze śmietnika, nie miałam domu. Dla ojca byłam tylko kopią zapasową. Porobił…

- Ej. - przerwał jej stanowczo i ujął twarz w dłonie tak, aby na niego patrzyła - Spójrz na mnie. Będziesz dobrą matką. Niczego nie spierdolisz, nikomu. Właśnie dlatego, bo miałaś takie dzieciństwo. I pamiętaj, nie jesteś sama. Masz mnie, masz Alexa, masz resztę swojej ekipy. Damy radę. Ty dasz radę.

Przytaknęła w ciszy, mrugając żeby odgonić niechciane oznaki słabości z kącików oczu, ale nie na wiele to dało poza tym że zaczęła czuć złość na siebie, że się rozkleja chociaż nie powinna.
- Jak mam mu to powiedzieć? - spytała siorbiąc nosem.
- Będzie… nie zły, rozczarowany. Jak przyjdzie mu jeszcze bardziej się trząść nade mną nigdy nie odrobi belek na rękawie które mu urwałam. Ciebie też za to dojadą jeśli pójdzie na noże z Jac… no wiesz.

- Jesteś Minutewoman, Marah. Może sama jeszcze w to nie wierzysz, ale wreszcie to do ciebie dotrze. A Alex to porządny chłop. Tak, będzie się trząść o ciebie… i o wasze dziecko. Ale gdyby miał od ciebie odejść, to by to już zrobił. Jesteście na siebie skazani, więc się ogarnij. Tu masz - wcisnął jej woreczek z tabletkami - Na sen cała, na uspokojenie za dnia jedna trzecia. Nie zaszkodzą dziecku. Wyśpij się, jutro o tym pogadasz z Alexem. Co tydzień meldujesz się u mnie na badania. Jasne?

-Jasne doktorku - zgodziła się bo co innego mogła zrobić.

Wymienili jeszcze parę nic nie znaczących kwestii, a potem pożegnali się i każde ruszyło w swoją stronę, Dylan z powrotem do pracy, zaś najemniczka do “siebie”. Wychodząc z namiotu MASH czuła skołowanie, część faktów nie chciała się przyswoić. Z drugiej strony czego się spodziewała? Powinna liczyć się z podobnym przebiegiem wydarzeń, gdzieś pod skórą chyba go nawet przeczuwała, ale nie cieszyło ją to. Nic a nic.

Pozostało plucie w brodę i włóczenie między wojskową infrastrukturą bo każdy problem najlepiej zacząć ogarniać od rozchodzenia go. Zostanie na dłużej przy żołnierzach odpadało, szczególnie w świetle porad zaufanego łapiducha. Do tej pory van den Akker mogła sobie dryfować gdzieś pośrodku nurtu, unikając wzięcia odpowiedzialności albo opowiedzenia w pełni po czyjejś stronie. Już nie dało się powiedzieć “nie moja sprawa”, “nie moja wojna”, “a weźcie się odpierdolcie wszyscy”. Do Workmenów przestała należeć, do sił Nowego Vermontu… tu się robiło problematycznie. Kierowanie mechem było dobrą alternatywą dla siedzenia w pierdlu, wręcz genialną. Szansa od losu którą inni wzięliby z pocałowaniem ręki, ale nie ona.

Ona musiała marudzić, narzekać, zrzędzić w duchu, wieszać na nowym życiu całe schroniska psów robiąc przy tym kwaśną minę. Albo od zawsze kulała z zaufaniem, a ostatnie miesiące jeszcze ją w tym utwierdziły że najlepiej liczyć na siebie.
Potem na Alexa, Dylana, Liama…
Wyjątki od reguły, czy jeszcze nieobjawiona zdrada czająca się za plecami pokazanymi im bez pancerza? Każdy, kogo obdarza się zaufaniem, na kogo, jak się wydaje, można liczyć, kiedyś rozczaruje. Pozostawieni sami sobie ludzie kłamią, mają tajemnice, zmieniają się i znikają. Niektórzy za inną maską lub osobowością, inni w gęstej porannej mgle albo przysypani cienką warstwą ziemi.
Jak będzie tym razem czas miał pokazać.

Nogi wreszcie poniosły najemniczkę we właściwą stronę, miedzy rzędami namiotów rozpoznawała w oddali ten właściwy, przecięty na boku. Zanim odsunęła połę brezentu żeby wsadzić do środka nogę ostatni raz zagapiła się na niebo ponad obozem. Jeszcze miała szansę odejść. Spróbować uciec, wypisać z całego tego burdelu. Gorzej że nie przetłumaczyłaby pomysłu Vaude’owi, a bez niego nie było sensu nigdzie się ruszać.

- Wiesz do czego służą drzwi? - usłyszała zaspany głos ledwo jej głowa znalazła się w ciemnym wnętrzu.

Zamrugała parę razy żeby przyzwyczaić oczy do półmroku.
- Znaczy plandeka? - spytała kończąc przechodzenie przez dziurę i zaczęła czegoś szukać w plecaku stojącym obok. - Chyba kojarzę. Daj spokój, nie chciałam wzbudzać sensacji, a potrzebowałam się przewietrzyć.

Od strony pryczy doszło kolejne ciche pytanie.
- Gdzie byłaś? - usłyszała że głos zrobił się kwaśny.

- Byłam po fajki - mruknęła nadal grzebiąc w torbie i unikając patrzenia w stronę Alexa. Wciąż kłębiło się w jej głowie za dużo myśli, chciała je uciszyć zanim podejdzie. Łyknęła procha od doktorka.

Mężczyzna jednak nie dawał za wygraną. Westchnął głośno i prawie mogła sobie wyobrazić jak unosi oczy do sufitu.
- Przecież nie palisz - nadal drążył temat. Na razie ostrożnie badając teren.

Van den Akker prychnęła. Wyjętą z plecaka srebrną taśmą zaczęła zaklejać wyjście ewakuacyjne.
- Czepiasz się, nie masz innych rzeczy do roboty? Spać chociażby? Musisz odpoczywać. Wyszłam, wróciłam, po drodze nic nie odwaliłam. - odwróciła się w jego stronę. Wystarczył sam widok bladej twarzy i świadomość że oberwał aby złość gdzieś wyparowała.
- Chciałam żebyś na spokojnie się przespał. Jesteś ranny i to przeze mnie. Gdybym nie prosiła Ishidy o sprowadzenie cię do bazy nic by ci się nie stało, a tak nie dość że…

- Chodź tu mała - Uciszył ją łapiąc za rękę, a potem przyciągając do siebie. Musiał do tego usiąść i wychylić co przypłacił ukłuciem bólu bo syknął ze złością.
-To był ciężki dzień, też musisz odpocząć. - dodał cicho, gładząc ją po twarzy gdy przysiadła obok i ostrożnie się przytuliła.

-Ale… - zaczęła, jednak znowu przerwał.

Pocałował ją, jakby chciał ochronić przed niewidzialnymi nićmi odciągającymi najemniczkę od niego, od ich wspólnych wspomnień, od cichego wnętrza namiotu jakby wierzył, że tym pocałunkiem może oszukać czas i przekonać, by ich ominął i przeszedł obok. Wrócił innego dnia, innego życia. Marzenie, niematerialne i nie do spełnienia, ale jakże im obojgu teraz potrzebne. Dało się też odczuć wojskowy dryg, gdy niemo wydał rozkaz aby się położyła i sam zrobił to samo. Rozkaz wykonano bez najmniejszego szemrania. Hałaśliwy pierdolniczek wewnątrz głowy Marah wyciszył się ledwo blondyn objął ją ramieniem. Może pomogły tabletki od Dylana, może poczucie bezpieczeństwa (złudnego, ale co tam) pomogły działać zmęczeniu bo ostatnim co usłyszała zanim zasnęła było “dobranoc” które dosłownie odłączyło jej świadomość.


***

3000/05/04; Obóz wojskowy Montpellier; poranek
Rano z pozoru wszystko było w jak najlepszym na ich aktualne możliwości porządku. Pobudka, podniesienie do pionu w namiocie przesiąkniętym zapachem smaru i wojska, pokrzykiwania po drugiej stronie brezentu i tupot niezliczonej ilości nóg obutych wysokimi, porządnymi trepami. Tego poranka jednak dźwięki, kolory i inne bodźce dochodziły do Ammit przytłumione, miała też problem żeby odkleić głowę od poduszki, a potem utrzymać ją w pionie. Poranny chemiczny kac trzymał mózg w nieprzyjemnym stanie zmęczenia pomimo wypoczęcia… ale przespała całą noc. Blisko wystarczająco do sukcesu.
Leżący obok blondyn nie wyglądał lepiej, chociaż on akurat nadrabiał miną. Najemniczka potrzymała go w błogiej nieświadomości do czasu po śniadaniu. Dopiero kiedy wróciła do namiotu po zmyciu garów, przysiadła na krawędzi pryczy i przybrała poważną minę.
-Muszę ci coś powiedzieć, ale obiecaj że nie zerwiesz się jak głupek bo Dylan kazał ci przez najbliższe dwa tygodnie leżeć plackiem. - popatrzyła na porucznika uważnie, bez uśmiechu.

Na ułamek sekundy przez jego twarz przemknęła mina wyrażająca niepokój.
- Obiecuję. Coś się stało? Kolejni zdrajcy?

Układała w głowie co ma powiedzieć od przebudzenia, jakoś delikatnie przekazać informacje żeby zminimalizować straty, ale kiedy zobaczyła jego twarz obok swojej po prostu zeszło z niej powietrze.
- Będziesz ojcem, matkę znasz. - powiedziała cicho, spuszczając głowę i wzrok na ziemię między butami.
- Dylan robił wczoraj badania, dwa razy. Raczej nie ma opcji żeby się pomylił.

Przez krótką, choć niemiłosiernie dłużącą się chwilę panowała cisza. Po tej chwili poczuła na podbródku jego dłoń. Chciał, żeby na niego spojrzała. Gdzieś po tej zazwyczaj poważnej twarzy błąkał się uśmiech.

- Marah. To wspaniała wiadomość. - gęba nie wytrzymała prób ściskania i się wyszczerzyła - Zerwałbym się, ale obiecałem, że nie.

Nie wrzeszczał, ani nie ewakuował przez wyjście awaryjne wycięte w brezencie. Najemniczka trochę odetchnęła.
- To dodatkowy kłopot dla ciebie, raczej tu Jackson nie przyklaśnie o dorabianie zdrajcom z najemniczego plebsu dodatkowych żołnierzy, co nie?

- Kłopot? - zmarszczył brwi, a na twarzy mieszało mu się zdziwienie z rozbawieniem, choć chwilę potem spoważniał - Ja jestem na to gotowy. A ty nie jesteś w tym sama. Nie martw się na zapas. Poradzimy sobie.

- Bo nie ty będziesz chodził jak kaczka i wyglądał jak ciężarówka. Ciężarówka pakowana do mecha, trzeba załatwić dźwig i… pasy jakoś przerobić. I co twoi koledzy powiedzą? - bez większego oporu przechyliła się w bok, kładąc obok żołnierza. Objęła go mocno i zamknęła oczy.
- Samo się nie zrobiło, więc powiem że oboje postradaliśmy rozum. Poza tym chyba nie ma co na razie się podniecać bo i tak nie wiadomo czy się urodzi, albo czy nie zginiemy do tego czasu. Najgorszy możliwy mome… Jak kurwa umrzesz i mnie zostawisz z tym samą to cię zabiję, rozumiesz?

Objął ją mocniej i położył dłoń na jej brzuchu.

- Urodzi się. Całe i zdrowe. A jeśli umrę i was zostawię, to będziesz dla malucha dobrą matką, dobrą osobą. Ale nie umrę. Skoro sobie wziąłem twardzielkę za babę, to sam też nie będę mientki. Skończy się ta wojna i gdzieś osiądziemy. Jak się postaramy, to zanim trzeba będzie cię dźwigiem do mecha wciągać. - zachichotał.

- Jak nie chcesz żeby zostało kolejnym najmitą z ciężką ręką i prędzej się nauczyło składać i rozkładać karabin niż używać noża i widelca to lepiej żyj. - przekrzywiła szyję żeby oprzeć brodę o pierś blondyna i móc patrzeć mu w twarz. Kilka sekund takiej obserwacji a sama też się uśmiechnęła.
- Spaliłam temat, powinnam zacząć że złapałam jakąś wenerę ostrą. AIDS czy inny HIV, albo żółtaczkę i dopiero potem powiedzieć że nie to żart, nie ma się co przejmować bo tak naprawdę to jestem jedynie w ciąży. Śmiechem żartem nie będziemy tu siedzieć długo. - wychyliła się, całując go krótko i czule.
- Twój generał coś kombinuje, Dylan się wypruł. - wyszeptała - Najpierw załatwią sprawy na froncie, potem tutaj. Jeżeli będzie trzeba po prostu przeżyj. Jako Alex też… po prostu masz się nie dać zabić jak debil bez sensu, albo wsadzić do ciupy. Nie mówię że w tej chwili i momencie, ale odejdziemy stąd. Ty i ja, z innymi Minutemen.

- Tak mówił? Hm. - zamyślił się z miną gniewnego zaniepokojenia - Po wojsku krążą plotki. Niektórzy spodziewali się, że zrobią to jeszcze za czasów rozejmu. Może nawet chcieli, a wznowienie działań wojennych przerwało przygotowania… albo je tylko opóźniło.

Przez chwilę walczył z myślami. Widać było, że sama ta wizja napawała go lękiem.

- Pucz. - powiedział cicho - Jeśli do tego dojdzie, zabieram ciebie, malucha, mecha i gdzieś się zaszywamy. Nie, nie gdzieś. Musimy to przemyśleć. Zrobić plan.

- Inni piloci też mają rodziny - pogłaskała go po głowie co pomagało myśleć - Rodziny których nie było pod Górą, więc gdzieś je ukryli. Na tyle skutecznie i bezpiecznie, aby podawać koordynaty punktów zbornych nie samego miejsca. Zobaczymy, jeżeli przez najbliższe dni nie wypłynie nikt od nich znaczy nie znaleźli. Wtedy pomyślimy, chyba jednak to najlepsze wyjście. Dylan mówi że jestem Minutemen i mamy jeszcze coś do zrobienia. Grant dołączy, będzie ktoś do chronienia pleców. Musimy posprzątać ten kurwidołek zanim młode się wykluje.

- O. To muszą mieć przygotowaną bazę. Ishida i reszta zdrajców mogą o niej nie wiedzieć. To może być szansa dla nas, Marah. Jeśli dojdzie do zamachu stanu, to nie wiem co zrobiliby Jacksonowcy. Ja się do nich nie zaliczam, nawet jakbym chciał. W razie co… nie wiem, może byśmy upozorowali moją śmierć. Nie wiem, tu się dużo dzieje. Musimy to na spokojnie przemyśleć.

Spojrzał na nią, sprzedał jej całusa.

- A na razie cieszmy się. Będziemy rodzicami. Dzisiaj musimy walczyć o życie, ale jutro będziemy od tego z dala.

- Dylana zabieramy ze sobą i chyba powinnam pogadać z kimś od… nas - przełknęła gulę. Poszło nawet gładko. Wizja zbliżania do kogoś z Minutemen nie wywoływała specjalnej niechęci. Przecież Ishida był zdrajcą, nie oni. Ich też wydymał, wszystkich po kolei.
- I serio podziwiam optymizm skarbie - parsknęła, wyjmując spod koszuli łańcuszek i szarpnęła nim.
Po chwili wyrzuciła podartą metalową nitkę, a pierścionek wsadziła tam gdzie jego miejsce: na palec.
- Przemyślimy, na razie jednak odpoczywasz. Przez najbliższe dwa tygodnie nie podnosisz tyłka z wyra. Leżysz, nie kręcisz tułowiem, kocham cię, nie przemęczasz się i wracasz do pełni sił. Coś powtórzyć?

- Możesz powtórzyć to trzecie? Chyba nie dosłyszałem… - mruknął z cwaniackim uśmiechem. Wyciągnął rękę po jej twarz, ale trzepnęła go po paluchach.

-Że masz odpoczywać? - odpowiedziała z powagą która szybko pękła podobnym uśmiechem.
- Pogadaj z Dylanem - pochyliła się przechodząc na szept - Za tydzień góra dwa po sztuce wypadamy. Ty i Dylan. Pogadam z Manulem. Ukryje się was obu… czy ty mnie w ogóle słuchasz?!- zapytała nagle ostrzej.

-Słucham, słucham. - odpowiedział z niewinną miną - Idę do sani żeby zobaczył jak to draśnięcie wygląda i zmarnował zapasy medyczne, a ty idziesz do swojego nowego funfla zobaczyć czy nie potrzebuje pomocy w ten szczególny dzień.

Van den Akker ściągnęła brwi i zmrużyła podejrzliwie oczy.
-Jaki dzień?

- Dzisiaj środa - wyjaśnił tonem tak aksamitnym że nie szło mieć jakichkolwiek nieprzyzwoitych skojarzeń, ale wzrok dziewczyny zjechał odruchowo gdzieś na jego spodnie.

-Wcale nie- prychając wypchnęła wnętrze jednego policzka językiem.

-A to ma jakieś znaczenie? - Vaude zapytał, oboje spojrzeli na siebie całkiem inaczej niż na początku tej rozmowy. I nie.
Nie miało żadnego znaczenia.

***


3000/05/04; Obóz wojskowy Montpellier; przedpołudnie
Pańskie oko tuczyło konia, a jeżeli chociaż połowa plotek o generale Jacksonie była prawdą nie powinno dziwić zamieszanie panujące w bazie już od bladego świtu. Im wyżej na niebie słońce przebijało się przez kurz wiszący w powietrzu mimo krótkiego nocnego deszczu, tym ludzie w mundurach dostawali coraz bardziej pierdolca. Przypominali Ammit mrówki w mrowisku z wetkniętym w środek patykiem wymazanym (nie, nie gównem) czymś obrzydliwym. W zobligowanym do ciągłego ruchu tłumie łatwo dało się zniknąć z czego też dziewczyna skorzystała. Też się spieszyła, poniekąd z podobnych powodów co żołnierze z tym że nie malowała trawy na zielono przed przyjazdem dowódcy, a chciała dorwać kogoś kto może się zmyć zanim stary trep przyjedzie.
Szczęście w nieszczęściu znalazła cel przechodzący między namiotami gdzieś po lewo od głównej nitki nurtu jakim podążała. Wysoka, szczupła sylwetka odznaczała się na tle nieba i za nią mniejsza dziewczyna podążyła, a gdy znalazła się w odległości umożliwiającej komunikację, zaczęła:
-Manul! Czekaj!

Idący przez obozowisko Manul od momentu opuszczenia bazy nie zdejmował swojego kombinezonu wzmocnionego płytami pancerza, upodabniający go do rycerza w średniowiecznej zbroi. Nieodłączny miecz u boku jeszcze podkreślał ten wizerunek. Niósł pod pachą skrzynkę z narzędziami. Obrócił się w kierunku najemniczki. Twarz miał posępną i oszpeconą przez ranę zadaną mu przez Crickshawa. Poszarpany policzek już zszyto i wysmarowano leczniczymi mazidłami.
- Ammit? - skinął jej głową i zaczekał na nią.

Brunetka kiwnęła krótko głową na przywitanie i przybrała beznamiętny, kontrolowany wyraz twarzy. Wyglądała jak ktoś, kto za chwilę spokojnie i metodycznie popełni morderstwo. W przeciwieństwie do drugiego pilota miała na sobie prawie ten sam zestaw co zawsze, ze skórzaną kurtką i bluzą mundurową Alexa.
-Zostanie ci blizna - powiedziała poważnym tonem patrząc bez skrępowania na poranioną twarz wysoko w górze.
-Laski na to lecą więc się nie przejmuj. Mam sprawę zanim pojawi się generał - ściszyła głos pokazując w bok.
-Pięć minut nie więcej. Przejdziemy się?

Skinął głową dziewczynie.
- Chodźmy. Pięć minut, piętnaście… nawet całą godzinę. Póki dżeneral nie zacznie srać żarem mamy sporo czasu. Mów o co chodzi - rzekł spokojnie i ruszył przed siebie.

Odeszli parę kroków, potem minęli namiot i dopiero na w miarę pustym terenie van den Akker odezwała się cicho, rzucając spojrzeniem na lewo i prawo czy nikt nie podchodzi za blisko.
- Skończy z frontem i zajmie się Ziarnami. Pucz, już po cichu ogarniają - pochyliła głowę, udając że szuka czegoś w kurtce, a włosy zakryły jej twarz.
- Zanim do tego dojdzie chcę żebyś mi pomógł ukryć dwie osoby stąd. Alexa i doca z MASH, Dylana. Powiedzmy że robią za rodzinę. Jackson nie może ich dostać gdy przyjdzie do przewrotu. Jego ludzie mówią po kątach. Nie może też dorwać ciebie i Highborna… a może chcieć to zrobić jak zacznie rozliczanie zbrodni wojennych. I zbrodniarzy. Wiesz, pułapka, przynęta.

- Wszystko zgodnie z moimi kalkulacjami. - wymamrotał Jackson.
Położył skrzynkę na ziemi, otworzył ją i wydobył ze środka piersiówkę. Golnął z niej, co przypłacił wykrzywieniem gęby - zranionemu policzkowi nie bardzo się to podobało. Sapnął i podał jej.
- Jak rozumiem, obaj już wiedzą i nie będą stroić fochów. - mruknął - I jak rozumiem, masz swoje powody by nie lecieć z nami.

- Wiedzą, w pierwszej kolejności poleci Alex, Dylan za jakiś czas. Potrzebujemy lekarza pod ręką - Marah podziękowała gestem za poczęstunek. Westchnęła patrząc pod nogi.
- Powinnam lecieć z wami? - spytała po prostu.

- Na to pytanie musisz sobie sama odpowiedzieć. - zakręcił piersiówkę i wsadzić z powrotem do skrzynki - Nie ma tam luksusów, może być ciężko z logistyką… ale będziemy tam wolni i będziemy działać jak nam się będzie podobało. To będzie brud, pot i znój, ale wszystko co zrobimy będzie nasze. - kiedy się podniósł pokręcił głową rozciągając kark - Nigdy nie byłem jakimś twardzielem z interioru, ale wolę to niż siedzieć w sztywnej hierarchii w której nie masz nic do gadania. Nie chcę też mieć szopki jak przy McKinleyu i Kane. Żenujące przedstawienie uwłaczające ludzkiej inteligencji i godności.

-Psy na łańcuchach i w kagańcach, gryzące na rozkaz i na rozkaz wracające do budy - Ammit zgrzytnęła zębami, spoglądając na skrzynkę z manierką.

- Dokładnie. Mechanizm też będzie prosty. Dobre psy dostaną ciasteczko. Niedobre psy dostaną kopa w dupę. - wzruszył ramionami.

- Rodziny pod ręką to zawsze gwarant bezpieczeństwa i bezproblemowej współpracy. Hak zmuszający do bezproblemowej współpracy. Każdy z nas ma coś na czym mu zależy. Albo na kimś - mina brunetki zrobiła się mało przyjemna.
- Jackson i tak będzie robił Alexowi pod górkę, w końcu gardzi najemnikami, zdrajcami i cywilami, co nie? A ten głąb sam się wkopał - pokręciła głową. Wyglądało że nic więcej nie powie, lecz dorzuciła.
- Jak w tej skrytce stoicie ze sprzętem medycznym i personelem? Druga sprawa. Za parę dni przez WSIury skontaktuje się z wami Liam Grant, Workmen. Nie wiem czy wydostali go razem z maszyną, czy bez, ale to dobry pilot. Przyda się, nie grymasi i nie wybrzydza. Będę z wami jeszcze parę miesięcy zanim… no zanim - zająknęła się i splunęła na ziemię.
- On nie weźmie L4 na wrastające paznokcie.

- Znam dżenerala z czasów kiedy mnie jeszcze nie było. To karierowicz i polityk… wszystko co opisałaś to pozory służące do stworzenia obrazu twardego przywódcy. - Jackson podrapał się po brodzie - Wyposażenie jest solidne. Potrzebny tylko personel który jest w stanie z niego skorzystać, a tego mamy niewiele. Każda para rąk się nam przyda. Co tyczy zaś się pana Granta… chce przed śmiercią pożyć jako wolny człowiek, tak?

Van den Akker popatrzyła na okularnika jak niegdyś na Spencera podczas integracji. Zamiast słownie zaprzeczyła ruchem głowy.
-Pewnie ciężko ci przyjdzie uwierzyć, ale my też trzymamy się razem. Nie jako całość bandy, małe grupki. Przylecieliśmy tu z Liamem wspólnie, do Essex powrócić nie mogę i nawet nie chcę. Więc on przylatuje z manelami do mnie. Pilnujemy się, jak chcesz niech będzie ten kawałek z wolnością. Po części prawda, na pewno za waszym generałem też nie przepada. Nawiążecie nić porozumienia. Nie jest chujem od wbijania noży w plecy, jeśli coś ma wali prosto w ryj, bo jego plecy przypominają pieprzony stojak na kosy. Zresztą jak większości Workmenów - podniosła delikatnie jeden z kącików ust na moment.
- Pogadam z Dylanem, niech spręży się bo i jemu tu spokoju nie dadzą w razie kłopotów. MASH dobre miejsce do zbierania plotek, ranny człowiek naćpany prochami grzecznie odpowiada gdy się go o coś pyta… a pierdolić to wszystko. - nagle jęknęła.
- Słuchaj Manul, mam swoje powody żeby jeszcze tu parę dni posiedzieć. Nie zamierzam na stałe się bratać z twoim ulubieńcem dzwoniącym medalami. Sytuacja się trochę zmieniła, zwiewać również wam nie zwieję. Chuj mogę obiecać bo i tak nie uwierzysz na słowo. Wyciągnij mi stąd Alexa, dotrę jak się da najprędzej. Koordynaty punktów zbornych nadal aktualne? Jakakolwiek szansa na najazd Kompanii Skurwysynów i zmienienie bazy w rzeźnię?

Gdy padła kwestia o nożach w plecy Jackson ledwie się powstrzymał przed uniesieniem brwi z jakimś sarkastycznym uśmiechem. Tak po prostu miał lekko zdziwiony wyraz twarzy.
- Marah… gdybym ci nie ufał to bym ci kazał wypierdalać wraz z twoimi kumplami i twoim facetem. Dlatego się nie dopytuję dlaczego. Dlatego wystarczy mi twoje słowo zapewnienia co do ludzi których nie znam. Bo jesteś w zespole. Zaopiekuję się twoimi ludźmi. - przerwał na moment patrząc jej w oczy bez mrugnięcia przez dłuższą chwilę - Zapiszę ci które koordynaty nie są spalone.
Rozpiął kombinezon i wydobył z wewnętrznej kieszeni notes wraz z długopisem, naskrobał dwa koordynaty które nie trafiły w ręce kogokolwiek ze zdradzieckiej listy.
- Skoorwesyny nie wiedzą gdzie to jest. O to się nie martw.

Jedna brew małolaty podniosła się na chwilę, a potem opadła.
-No proszę, po wczorajszym syfie wciąż jeszcze ufasz komukolwiek? Wow, przywracasz mi wiarę w ludzkość - prawie się uśmiechnęła, a jej głos nie zawierał choćby śladowych ilości ironii.

- Kto ratuje jedno życie, ten ratuje cały świat. - mruknął do siebie podając van den Akker papier.

Zerknęła na kartkę i malujący po niej pisak, następnie wróciła do patrzenia pod okulary drugiego pilota.
- W wolnej chwili weź zajrzyj do Kintaro. Trzeba w nim przerobić pasy - po krótkiej pauzie przyjęła świstek, zrolowała i wetknęła do kieszonki na piersi.
- Parę miesięcy jeszcze z wami polatam, potem odpadnę. Jeśli do tego czasu wojna się nie skończy Grant przejmie pałeczkę, poradzi sobie. Lubi lecieć na dwa baty. Wam nie ubędzie aż tak bardzo pilotów, ja będę spokojniejsza że nie wypinam się na sprawę całkowicie. Chcesz ratować jakieś życie pomóż mi z tymi pasami. Jestem w ciąży, chcę donosić dzieciaka zdrowego do odpowiedniego momentu. Lepiej żeby nie wrzynały się w brzuch i okolice, co nie? Tyle mi mówi moje medyczne wykształcenie - prychnęła krótko.

Ze skinienem głowy Manul przyjął kolejne nowiny.
- Gratulacje dla przyszłej mamy i przyszłego taty. - powiedział z prawdziwie życzliwym uśmiechem - Pasy to żaden problem, zajmę się nimi..

Twarz Marah drgnęła, a potem dziewczyna uśmiechnęła się blado.
- Czasy takie że lepiej nie zapeszać ale dzięki. Julian. Za wszystko. Chyba jednak się dogadamy coś czuję. W końcu teraz to nasza wspólna wojna, odbębnijmy co trzeba i skończmy ją, żeby wrócić do kontroli nad resztą czasu która nam tu pozostała. - wyciągnęła rękę.

Manul skinął głową i uścisnął pewnie dłoń dziewczyny.
-Damy radę.

Optymistyczne założenie, była Workmenka nie zaprzeczyła jednak. Po pożegnaniu odwróciła się żeby ruszyć do MASH. W całym zamieszaniu był jeszcze ten drugi ranny koleś, Pandur. Wcześniej jej nie obchodził, ale to się zmieniło. W życiu każdego człowieka przychodził po prostu taki moment, w którym podejmuje decyzję wpływającą na jego przyszłe los, kiedy na skrzyżowaniu wielu dróg musi wybrać jedną z nich, nie wiedząc, dokąd ona prowadzi.
Jedno było pewne, póki po cichu nie wyprowadzi obu żołnierzy należało na terenie Jacksona zmienić się w stonkę i to właśnie Marah zamierzała zrobić: siedzieć cicho, nie rzucać w oczy i wpierdalać kartofle.
 
Dydelfina jest offline