Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-03-2022, 21:44   #42
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Zwei Monde

Ściągane, splatane i supłane wietrzne wstęgi kotłowały się między namiotami, w rytm gestów kreślonych przez Leonidasa. Fretka, sięgający świadomością poza normalne, naturalne pole widzenia trwał nieprzerwanie w tkaniu tęczowego arrasu, wplatając coraz to kolejne pasma w kalejdoskopową układankę. Szkarłat mile łechtał koniuszki palców i wzbudzał mrowienie na plecach, a błękit wdzierał się ozonem do nozdrzy, akcentowany purpurą niosącą mdląco słodki zapach gnijących owoców. Czerń... Czerń, pieczętująca i zwieńczająca eteryczny gobelin wiała chłodem, emanowała strachem w najczystszej postaci, wprawiała w drżenie całe jestestwo i sprowadzała ze sobą... Coś. Pozaziemskiego, obcego, ponadwymiarowego, ale nader obecnego. Jakby wszystkie, niewidoczne teraz gwiazdy, były milionem oczu wbitym we Fretkę. Leonidas zwieńczył swoje dzieło, rozsupłując pociągnięciem i kierując pchnięciem. Kolorowa kotłowanina rozlała się między namiotami, a obecność rozpłynęła. Odległy śmiech z tysięcy ust. Wypaczony, zniekształcony. Słowa sięgające nie uszu, a czegoś w głębi Fretki. Dysonansowa melodia, jakby parodiująca dziecięcą rymowankę.

“Leo...
...Leo...
...Te video”


Rżenie koni, krzyki jeźdźców. Eteryczny podmuch, woniejący rozkładem, niosący żar i obiecujący śmierć uderzył w kawalerię, wwiercił się w nozdrza i osiadł na mrowiącej skórze. Wierzchowce wierzgnęły dziko, magiczny wicher oddziałał na zwierzęce zerojedynkowe instynkty mocniej, niż złożone ludzkie świadomości. Jeźdźcy próbowali jeszcze jakoś zapanować nad rumakami, ale zaskoczenie robiło swoje. Któryś z koni szarpnął panicznie, zwalając zbrojnego na ziemię i uderzając w popłochu kasztanka po lewej. Wierzchowce runęły razem, orając ziemię. Kolejne zaczęły wierzgać i stawać dęba, za nic już mając komendy jeźdźców i wbijane ostrogi. Szarża, jeszcze do niedawna przypominająca podręcznikową, teraz już przeszła w chaotyczne kłębowisko dzikiego stada, którym rządziły jedynie instynkty przetrwania.

Ale Fretka tego już nie widział.


***



Tupik i Goliat

Silne palce klanowego nie ustępowały. Zaciskały się na krtani Tupika, wyżymając resztki powietrza z płuc halflinga, wybałuszając komicznie jego oczy i wywołując sine kolory na twarz. Von Goldenzungen wierzgał, drapał i majtał nogami w desperackich próbach wyzwolenia się z uścisku górala, który już zaczynał przywoływać ciemność na granicy wizji. Paskudny uśmiech wykwitł na szpetnej, wymalowanej mordzie olbrzyma, jakby czerpał niezmierną przyjemność z powolnego wysyłania niziołka do Ogrodów Morra. Jakby każde kolejne zachłyśnięcie i szarpnięcie łechtało go mile, stymulowało i bawiło. Wpatrywał się z ognikami w oczach w siniejącego prędko niziołka.

I to przeważyło o - oby nie tylko chwilowym - odroczeniu wyroku. Tupik zdołał jakoś chwycić rękojeść sztyletu przy pasie i zacisnąć nań palce. Ostrze syknęło, gdy wprawił je w ruch, ale powiedzieć że uderzył jak żmija byłoby wyolbrzymieniem. Działając na tlenowych rezerwach poruszał się wolniej niż zazwyczaj i chyba tylko dzięki opatrzności bożej lub samozadowoleniu górala zdołał trafić. Ostrze wyrwało z nadgarstka krew, a palce puściły zdobycz, a jakże. Tyle że bardziej z racji zaskoczenia, aniżeli powagi rany. Góral ryknął wściekle, a Tupik już zrywał się do uników i zdradzieckich cięć oraz sztychów...

Tak prędko jak się zerwał, tak rąbnął kolanem o ziemię. Czarne plamy ustąpiły tylko nieco, ale zawroty głowy trwały. Organizm dopiero co odzyskiwał poprawne działanie, gdy łapczywe oddechy wtłaczały na powrót tlen w tupikowy krwiobieg. Charcząc, Tupik na powrót spróbował prześlizgnąć się dalej, ale ciało odmawiało posłuszeństwa. Ból eksplodował w lewej skroni, gdy góral rąbnął go zaciśniętą pięścią i Tupik zatoczył się gdzieś na prawo, dalej walcząc z ograniczonym polem widzenia. W chwilę później znów był ciągnięty w górę, po raz kolejny doznając uczucia deja-vu...

Szczęście w nieszczęściu, że tym razem łapa zacisnęła się na ubraniu, a nie gardle. Pociągnięty na wysokość Tupik wierzgnął raz jeszcze, ale kolejny ryk wydarł się z gardła górala. Ukąszenie sztyletem musiało go wkurwić i wtoczyć jeszcze więcej adrenaliny w organizm, bo z całą mocą pociągnął niziołka w górę, po łuku i puścił szlacheckie wdzianko. Lot trwał krótko i zakończył się nagle, brutalnie, na jednym z kamulców. Ból eksplodował wszędzie, ozdabiając czarne plamy jasnymi rozbłyskami i rozlewając się gorącą falą wzdłuż kręgosłupa. Kolejne szarpane oddechy i kaszlnięcia wyrwały się z jego gardła.

Góral wściekłym krokiem ruszył w jego stronę, ściskając miecz aż mu knykcie pobielały. Tupik próbował się poruszyć, oddalić od zbliżającego się goliata, ale nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Desperacko chwycił dłońmi ziemię i przeciągnął się po ziemi, byle z dala od śmierci w postaci klanowego. Dalej i szybciej. Nie, nie mógł. Dlaczego... dlaczego nie czuł nóg?

Klanowy był już przy nim, wznosząc miecz...


***



Paczenko kontra “Krwamord”

Semen, Kislevita niewielu słów. Niepotrzebne mu były długie przemówienia i patetyzm wepchnięty na siłę w słowa. “Krwamord” rzucił wyzwanie, a on je przyjął. Krótkie żołnierskie “stoi” starczyło w tej chwili, bez dyskusji i przeciągania. Semen nie zwolnił nawet, wywijając młyńca toporem i ruszając po okręgu. Kątem oka zauważył jeszcze jak Tupik wywinął się dusicielowi, ale tylko na tyle mógł sobie pozwolić, bo “Krwamord” już nań nacierał, skracając odległość z drapieżnym uśmiechem na malowanej gębie. Topór zaświszczał wściekle w szerokim uderzeniu znad głowy...

Ale Semena już tam nie było, a ostrze z mlaskiem weszło w ziemię. “Krwamord” nie czekał jednak, wyrywając żelazo razem z kawałkami gleby, w kolejnym uderzeniu na odlew, z bioder. Tyle że i tam nie było Kislevity, który przemknął susami przed ciosami i szykował się do kontry. Semen wziął zamach, a żeleźce prześlizgnęły się po wystawionym tyle herszta, wyrywając strugę krwi. Nie czekał, przekładając dłonie i dając się ponieść prędkości topora, uderzając z obrotu, od dołu, wydzierając posokę znad odsłoniętego biodra.

“Krwamord” ryknął, wściekłym młyńcem uderzając z wysokości. Semen zbił uderzenie wzmacnianym drzewcem, ale zdradziecki lewy sierpowy sięgnął go w nos. Buchnęła krew i Kislevita zasmakował metalicznego posmaku. Nie miał jednak w zwyczaju pozostawać dłużnym i rąbnął trzonkiem topora w wyszczerzoną gębę, wybijając resztki góralskich zębów. Na dokładkę splunął mu jeszcze w twarz krwawą plwociną. Gest musiał ostro rozsierdzić “Krwamorda”, bo przy kolejnym uderzeniu zakleszczył żeleźce o siebie i pociągnął z całą siłą. Semen poleciał wpierw wprzód, a w chwilę później - gdy czoło klanowego rąbnęło go w wargi - w tył. Topór zdołał jakoś utrzymać, ściągając herszta ku sobie.

Złączone żeleźce dzwoniły o siebie przez chwilę, ale ciężkie kopnięcie ze strony Kislevity wyswobodziło ścierających się wojów z chwilowego impasu. Obaj zatoczyli się nieco do tyłu, dysząc ciężko i plując krwią, poprawiając dłonie zaciśnięte na toporach. Kolejne kroki, uważna obserwacja. Chwilowa jedynie pauza w zbrojnym starciu.

- Nu, pogodi - warknął Semen.

I skoczył ponownie ku hersztowi.


***



Panowie z Serrig

Łup!, łup! - doktryna Bedhofa wedle której osiłek działał, była nader prosta i oprzeć ją można było na dwóch słowach - “bez pierdolenia”. Niepotrzebne były podchody, niepotrzebna była dyplomacja. Schwytany w żelazny uścisk furman chciał stawić opór, ale nie miał okazji gdy Greger, z właściwym sobie obyciem, przedstawił jego potylicę burcie wozu. Pierwsze uderzenie zamroczyło jegomościa, a drugie zupełnie już uczyniło z niego szmacianą lalkę, którą Bedhof zaraz zapakował na wóz i między zalegające tam worki i beczułki.

- To w sumie nasz, nie? - Rzucił w stronę Waldemara.

- Chyba nie - odparł Brök. - Stoimy po stronie Teoffen, a “nasi” się raczej tutaj nie przebili.

Proweniencję i przynależność nieprzytomnego zostawili jednak na później, woląc skupić się na wyjeździe i jak najszybszym oddaleniu się od bitewnego zgiełku. Dudnienie kawalerii ustało, to fakt, ale odległe rżenie i kwik koni, szczęk oręża i mało ludzkie krzyki dobitnie sugerowały, że bitwa przechodziła właśnie w stadium krwawej rzezi. Która strona rżnęła, a która była zarzynana - na to pytanie nie planowali już szukać odpowiedzi, ceniąc własne karki. Brama ustąpiła, wóz wytoczył się, a Greger w ariergardzie na powrót ustawił barykadę i dołączył do reszty.

Waldemar i Hans zajęli stanowiska kierownicze, najlepiej nadając się do powożenia zdobyczną furą. Gruber świsnął jeszcze przy okazji kuszę właściciela, nabijając ją i trzymając na kolanach, gdy Brök cmoknął na konia i strzelił lejcami. Przezorny, zawsze ubezpieczony. Pozostały na zadzie tercet w postaci Rusta, Leo i Gregera odetchnął nieco, rozsiadając się, prostując nogi i wpatrując się w kolejny już tego dnia pożar, który zaczął pochłaniać obóz. Nie mieli wątpliwości, że teraz dyplomacja umarła już zupełnie.

- Którędy do Serrig? - Rzucił Waldemar przez ramię.

- Tą drogą dojedziemy do rozdroży i sioła z oberżą - zawyrokował Leo po chwili spędzonej na orientowaniu się w terenie. - Stamtąd idzie droga na południowy wschód, przez Szarą Wieżę, a dalej do Serrig.

- Problem - odezwał się Rust. - Będziemy przecinać granicę włości, a podróż po teoffeńskiej stronie może nam nie wyjść na zdrowie.

- To na przełaj, wokół obozu? Tak będzie prościej - Greger lubił proste rozwiązania.

- Jeśli chcemy żeby rozleciał nam się wózek - sarknął Hans. - Albo żeby jakieś chujki chciały się dosiąść lub przejąć wózek w posiadanie.

- Rozdroża - zadecydował Waldemar i strzelił lejcami.


***



Panowie z Teoffen

Tupikowy miecz opadł. Nie ze świstem, nie po eleganckim łuku skracającym żywot. Opadł nagle, puszczony przez góralskie dłonie, gdy Dexter wjechał w klanowego niczym taran, całym ciężarem swojego ciała. Ciężko ranny dzikus nie spodziewał się zupełnie takiego obrotu spraw i zatoczył się, próbując złapać równowagę na nierównym terenie. Schlejer nie czekał, nie sprawdzał czy Tupik dycha, kuł żelazo póki gorące. Skoczył w ślad za zataczającym się góralem, z mieczem gotowym do dźgnięcia i byłby dźgnął go w żołądek, gdyby nie machnięcie łapą, które zbiło uderzenie. Sztych jednak zrobił swoje, wyrywając krew i skracając dłoń o dwa palce.

Lanwin doskoczył z drugiej strony. Nie znał się na walce jak kompani, ale nawet i w jego młodzieńczej głowie obijało się zasłyszane gdzieś, kiedyś ludowe powiedzenie “każdy szermierz dupa, kiedy wrogów kupa”. Ciął szeroko, tam gdzie zataczał się góral, ale drżące ręce i zły rachunek sprawiły, że ostrze przecięło jedynie powietrze. Góral jakoś zdołał odzyskać równowagę i stanąć w miarę pewnie, ale rany dawały się we znaki. Żądza mordu dalej jarzyła się w jego oczach, ale ciężki oddech świadczył o tym, że wysiłek i utrata krwi robiły swoje.

Nacierający na niego duet poczuł się jednak chyba zbyt pewnie, dając klanowemu szansę na kontratak. Z prędkością jakiej nie spodziewali się po kimś jego postury wyminął kolejne uderzenia, wyszarpnął sztylet zza pasa i uderzył w odsłoniętego Dextera. Ostrze weszło głęboko, zachrobotało o obojczyk, a palce Schlejera puściły rękojeść miecza, kurcząc się i rozcapierzając w spazmach. Góral wykręcił jeszcze sztylet, dla samej już przyjemności ranienia i szarpnął szeroko, wzdłuż kości, przechodząc do defensywy przed atakiem Lanwina, który skoczył towarzyszowi w sukurs.

Nie zdążył. Miecz zwiadowcy wszedł głęboko, poparty całym ciężarem młodziaka, zaszorował o kręgi lędźwiowe. W dół polecieli razem, niczym w parodii przyjacielskiego uścisku. Lanwin podniósł się na chyboczących nogach, wyrywając miecz z pleców klanowego i unosząc go przezornie, ale to już był koniec. Góral zszedł z ziemskiego padołu. Zwiadowca rozejrzał się po pobojowisku.

Dexter ściskał przeorany obojczyk, Tupik odzyskiwał czucie w ciele, a Philippus powoli gramolił się na nogi. Bladzi i wyrwani z uścisków Morra, ledwo żywi. Ale żywi, to się liczyło. Wynik trzy do zera dla nich był pomyślny, ale ostateczny rozrachunek musiał jeszcze chwilę poczekać.

Pojedynek gigantów trwał dalej.


***



Panowie z Serrig

Wóz toczył się po wyboistej polnej drodze i zdawać się mogło, że byli na wycieczce krajoznawczej, a nie uciekali z płonącego obozu gdzie starły się dwa stronnictwa. Słońce świeciło, wiał lekki wiatr i powóz bujał się rytmicznie. Tylko kłęby dymu na horyzoncie psuły nieco obraz, ale cóż poradzić. Płonął Freundeswald, płonął obóz, płonęły też pewnie żyły szlachty która spoglądała na łuny z zacisza i bezpieczeństwa swoich zamków. Powrót do Serrig, byli tego pewni, będzie na pewno co najmniej ciekawy. Zwłaszcza biorąc pod uwagę temperament lady Henrietty.

Tyle że miasto musiało jeszcze poczekać, bo wpierw musieli przejechać przez teoffeńskie sioło na szlaku doń prowadzącym. Nie przewidywali za wiele problemów, bo gdy wspomniana przez Leo osada zaczęła jawić się na horyzoncie, prędko uplasowali ją mentalnie pod zakładką “zadupie zadupia”. Była oberża, a jakże, ale parę chat na krzyż obejmujących rozdroża wskazywało na słabe zaludnienie. Sioła nie kojarzyli nawet z nazwy, o ile jakieś miało. Mimo wszystko, z dala widząc tłum który zebrał się na skrzyżowaniu, chłopaki z Serrig wyprostowali się na swoich miejscach, a Rust przezornie narzucił koc na dalej nieprzytomnego furmana.

Ciżba obległa wóz, gdy tylko wjechali w obręb sioła. W większości stanowiła bandę umorusanych wieśniaków młodszych i starszych oraz jakieś biadolące kółko gospodyń wiejskich, ale była też i trójka zbrojnych. Nie wojskowi, a bardziej wiejscy strażnicy w za dużych hełmach i z obuchami przy pasach. Nie radzili sobie nawet z tłumem, który wyciągał w ich stronę łapy i krzykami dopominał się informacji, co to się paliło i czy idzie wojna. W końcu jednak zamilkli, gdy Rust powstał ze swojego siedzenia, gestem i donośnym głosem prosząc o spokój.

- Nie wszyscy naraz, spokojnie, spokojnie - DeGroat odświeżał sobie podstawy demagogii. - Odpowiemy na pytania, tylko nie wszyscy naraz.

- Co się fajczy? - Wąsaty strażnik, najstarszy stażem, stanął u steru rozmowy. - Jego Miłość miał rozmawiać z Serrig tamoj, o, gdzie teraz dym. Zdradziły kurwy i wojna teraz?

Znowu zaczęły się krzyki i biadolenie.

- Ponicz Detlow! - Wydarła się jakaś baba. - Co z poniczem?

- Kaj jedziecie, Teoffen w drugą stronę! - Zakrzyknął świniopas.

- A co temu panu się stało? - Jakiś smarkacz wspiął się niepostrzeżenie na burtę koło Gregera i wskazywał palcem nieprzytomnego furmana.

Tłum zafalował po raz kolejny, chcąc dostrzec, kogo to wskazywał gówniak.


***



Paczenko kontra Krwamord

Pojedynek trwał. Krążyli po okręgu, to doskakiwali, to odskakiwali. Testowali siły, testowali defensywę. Zdawali się trwać nieco w impasie, ścierając się sporadycznie w szybkich cięciach i uderzeniach. Schnąca na twarzach krew swędziała i drażniła niemiłosiernie, ale nie było czasu na ściągnięcie czerwonych pasm. Dwa samce alfa byli w swoim żywiole, walka rządziła się swoimi prawami, co tam lekka niedogodność w postaci swędzącej twarzy (czy innych części ciała), gdy to życie było na szali.

“Krwamord” natarł po raz kolejny. Wolniej niż wcześniej, bardziej ospale, jakby utrata krwi wprowadzała jego siły w marazm. Semen uniósł własny topór, szykując się do zbicia ukośnego cięcia, ale źle skalkulował. Finta, o ile takie słowo mieściło się w góralskim słowniku. Herszt wykręcił żeleźce perfidnie i zdradziecko, wymijając defensywę Kislevity i uderzając w odsłonięty goleń. Udo eksplodowało bólem, impet uderzenia rzucił nim na bok. Semen zdołał przeturlać się z dala od kolejnego uderzenia, mimo nogi pulsującej tępym bólem. Zdołał i powstać, przenosząc ciężar na zdrową nogę.

Paczenko skupił się na defensywie, innego wyjścia nie miał. Cofał się powoli, zbijając uderzenia i kryjąc lewy goleń, na który uwziął się “Krwamord”. Herszt uderzał szybciej i zacieklej, ale Semen nie był z pierwszej łapanki i wiedział, że wściekły atak wykręca już i tak nadszarpnięte moce przerobowe klanowego. Kolejnemu atakowi brakowało już zaciekłości, cios był rozlazły, cięcie niechlujne. Kislevita uskoczył w bok, a topór herszta przejechał po kamulcu, wskrzeszając iskry. Semen wziął potężny zamach, skory do zakończenia całego przedstawienia i...

Zakończył przedstawienie. Podobnie jak jakiekolwiek nadzieje na “Krwamordów” juniorów. Żeleźce weszły głęboko między nogi, z mało przyjemnym mlaskiem i jeszcze mniej przyjemniejszym, nieludzkim rykiem górala. Ból musiał być paraliżujący, bo spazmy wstrząsnęły klanowym, ale Semen nie miał w planach litowania się nad nim w imię męskiej solidarności (o ile taka istniała). Wyrwał narzędzie przypadkowej kastracji i uniósł topór wysoko, ściągając go w dół tak mocno, jak tylko mógł. Przepołowiona czaszka chlusnęła fontanną krwi, szarej materii i kawałkami mózgu.

Semen ściągnął swój wierny topór w dół, opierając się o niego. Noga dalej pulsowała bólem, ale nie musiał się martwić. To już był koniec, mogli odpocząć. I, zerkając w stronę towarzyszy, naprawdę powinni. Tudzież rozwiązać jeńców górali, którzy wyglądali jakby mieli zaraz zejść na zawał.

- Blyat - sapnął.


________________________________________

5k100
 
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem