Podziemia myśliwskiego dworku von Metterichów
Cała budowla wydawała się zastygać w okowach niemiłosiernego chłodu, który zima sączyła w stare kamienie i którego nie potrafiły wypędzić ani płonące w kominkach kłody ani rozwieszone na ścianach łuczywa i świece. Schodząca bezszelestnie po szerokich schodach Olivia starała się powstrzymać za wszelką cenę szczękanie zębów, ale pewna już była, że panujący w dolnych partiach dworku ziąb zdążył przemienić w lód nawet szpik w jej kościach. Z ust młodej kobiety buchały kłębki pary równie gęstej, co poranna mgła zalegająca nad rzeką w Remer, a jej oczy rozpaczliwie szukały jakiegokolwiek wyjaśnienia dla tak silnej niestabilności magicznego tła.
Dźwięki rytualnego zaśpiewu przybierały na sile, aczkolwiek wciąż pozostawały stłumione warstwami kamienia, tynku i drewna. Podziemny korytarz naznaczony był licznymi drzwiami osadzonymi w ścianach, grubo okutymi żelazem i zaopatrzonymi w okienka zasunięte grubymi metalowymi płytami. Przyglądająca im się czarodziejka nie mogła wyzbyć się niepokojącego wrażenia, że nie spogląda na właściwe takiemu miejscu schowki i spiżarnie, tylko na więzienne cele.
Posępny i pogrążony w mroku korytarz kończył się dwuskrzydłowymi drzwiami o mosiężnych okuciach. To właśnie zza nich dobiegał płynący z co najmniej kilku gardeł śpiew, którego dziwaczne brzmienie budziło w Olivii skrajną odrazę. Czarodziejka nie rozumiała żadnego z chrapliwych słów inkantacji, ale doskonale wyczuwała drzemiącą w nich moc. Było to uczucie podobne do wrażenia, które towarzyszyło jej w chwili, gdy nieumarli podchodzili do kamiennego muru Herrendorfu, chociaż w myśliwskim pałacyku Olivia nie wyczuwała nawet nikłego śladu nekromantycznej energii.
Kipiąca wokół niej esencja mocy dosłownie promieniowała życiem, lecz było to życie jawiące się wynaturzeniem i na wskroś złe.
Walcząc z własnym wahaniem nacisnęła na drzwi - czy raczej wrota - lecz te nie ustąpiły pod jej naporem, nie drgnęły nawet na cal.