Gdzieś w drodze…
Wieczorem, dokładnie po 31 minutach, pociąg ruszył w dalszą drogę. Kto skorzystał z "dobrodziejstw" postoju, skorzystał, kto nie, to… był głupi. Posiłki serwowane na malutkiej stacji do najlepszych w życiu nie należały, nic im jednak złego nie można było zarzucić. No może poza ceną. Ta była bowiem wygórowana, i to mocno, ale co zrobić, jak innej możliwości nie było. Człowiek człowiekowi kojotem, i zamiast typowych 25c za posiłek, kasowano biednych podróżnych na 50c! Nie chcesz, jeść tutaj nie musisz, nikt nikogo nie zmusza… taaa, akurat.
Elizabeth chrapała w najlepsze, już na stacji, zanim w sumie pociąg ruszył. Ale i tak(chyba) przez sen czuła, jak w pewnym momencie ktoś "miękki" się obok niej kładzie, a nawet ją przykrywa kocykiem.
~
Towarzystwo się podzieliło. Kilku osobom zachciało się w pociągu odrobiny więcej wygód… a być może po prostu braku smrodu, jaki na różne sposoby produkowały konie? Dochodziła również do tego kałuża krwi na podłodze wagonu, po jednym z nich… w jednym wagonie towarowym podróżował więc Arthur, James i Wesa. W drugim z kolei Elizabeth, Melody i John.
Na kilkanaście najbliższych godzin ograniczyło to możliwość dogadywania się odnośnie ich głównego celu podróży… jednak nie oszukujmy się, czasu do napadu na pociąg było jeszcze naprawdę wiele(6 dni), a do tej pory to i tak w sumie nikt nic konkretnego - czy i mądrego - jeszcze nie powiedział. Plany więc planami, ale przed sobą mieli jeszcze naprawdę maaaaasę kilometrów, no i czasu.
Noc minęła spokojnie. Jeśli oczywiście można to tak nazwać, przy całych tych rewelacjach, jakie im towarzyszyły w trakcie jazdy w wagonach towarowych.
6 maj,
poranek,
nadal gdzieś w drodze…
Smród końskiego kału i moczu. Lekki fetor krwi na deskach podłogi. I ten hałas jadącego pociągu, te stukanie, te zgrzyty, wibracje, lekki przeciąg. Wesa był… po prostu wściekły, że się obudził, i znowu to wszystko było wokół niego.
Ale była i kawa. I to zdobyczna. Parzył ją James.
Zegar kieszonkowy Arthura wskazywał niemal godzinę 9 rano, a pociąg wciąż jechał, i jechał, i jechał. Żadnego postoju o poranku.
~
Stukanie, zgrzyty, wibracje, lekki przeciąg…
Elizabeth otworzyła oczko. Czuła się kiepsko po wczorajszych libacjach, i każdy odgłos pociągu wprost dudnił jej w potylicy. A posłanie obok niej, co prawda mocno zmiętolone, było puste.
Pachniało kawą. I jajecznicą, i bekonem. Do tego był chleb, ser masło, pomidory.
Melody w skarpetkach, spodniach, i nieco rozchełstanej koszuli, odstąpiła od "kozy", i zbliżyła się do Dixon. Na mały moment gotowanie przejął John. Gregory była trochę blada, i zapewne skacowana, choć nie tak mocno jak właśnie Elizabeth.
- Wstawaj śpiochu, umyj buzię, i siadaj do śniadania - Powiedziała z uśmiechem dziewczyna, przyklękując przy jeszcze nieco rozespanej Elizabeth.
***
Dokładnie o 9:33 lokomotywa pociągu zaczęła nagle nieustannie pogwizdywać, a sam pociąg zwolnił… by po chwili ruszyć chyba z całej pary.
W coś przywalono, aż wszystko zadrżało, ale pociąg jechał dalej i dalej i dalej, cały czas pogwizdując.
Rozbrzmiały strzały.
I dzikie wrzaski.
Pociąg atakowali indianie!!
Kto otworzył drzwi wagonu, miał lepszy widok na całe zajście… i mało nie oberwał strzałą, czy i kulą.
Czerwonoskórzy próbowali zatrzymać pociąg blokadą na torach, przez którą na szczęście pociąg się przebił, a teraz gonili konno po obu stronach wagonów, strzelając, wrzeszcząc, i wskakując na cały skład, głównie na jego tyłach.
Za chwilę zabiorą się za wyrzynanie pasażerów, za chwilę jeszcze dotrą do lokomotywy i ją przejmą…
Były problemy.
I to duże.
***
Komentarze jeszcze dzisiaj...