Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-04-2022, 01:12   #218
Dydelfina
 
Dydelfina's Avatar
 
Reputacja: 1 Dydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputacjęDydelfina ma wspaniałą reputację
Wszystkie te przemądrzałe, naćpane (nie tylko władzą) leszcze miały zawsze i wszędzie ten sam nadrzędny minus. Nieważne jaki rejon kosmosu, organizacja, pora roku, faza księżyca, religia albo narodowość. Zawsze, ale to kurwa zawsze, masturbowali się brzmieniem swojego głosu i na zdrowy chłopski rozum kogoś pokroju szeregowych najmitów…
-... pierdolą jak potłuczeni - prychnęła van den Akker, wyciszając kłótnię okolicy.
- Ile można tak ssać? - po łączu poszedł zbolały głos łysola.
- Wątpię że zamkną mordy póki się im nie oderwie głów.
- Ha! Czyli wierzysz jednak! -
Liam zarechotał z radosnej uciechy, a na ich kanale co chwila rozlegał się świergot gotowanych do użycia dział. Systemy meldowały sprawność jeden po drugim.
- Bawisz się w kolejnego popierdolonego co pierdoli bzdury? - dziewczyna rzuciła mu szybki rzut okiem.
- Wątpić a wierzyć to to samo Piłacie. - najemnik zaśmiał się - Tylko obojętność jest ateistyczna!
- Kurwa za jakie grzechy… -
jęknęła, ustawiając jedynie bezpośrednie połączenie z Bishopem aby móc koordynować działania bez zbędnego rozpraszania uwagi.

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=sukx4FYTFes[/MEDIA]

Miała dość, serdecznie dość rozwlekłych przemów nadętych pedałów z gwiazd i okolic. Obok Grant chyba myślał podobnie, bo jak na dany sygnał zerwali maszyny do ruchu mimo że nie padł miedzy nimi ani jeden dźwięk w tym temacie.
Dookoła w ziemię uderzały pociski nieprzyjaciela, powietrze powoli zmieniało się w nieprzejrzystą mgłę. Do tego ogień, dym…
- Na drugiej! - pierwszy cel namierzyła Ammit, od razu przekazując to kumplowi. Przed nimi, na długich nogach wyjętych z projektu żółtka który zdecydowanie walnął za dużo sake, poruszał się Stiletto. Skakał jak pojebany, utrzymując ciągły pęd i siekając dookoła we wszystko co podeszło mu w zasięg.
Dwie maszyny Minutemen zaczęły flankować wroga aby nie zwiał po raz kolejny. Panther wykorzystał skoczność swojej maszyny aby zmniejszyć dystans, Kintaro rzygnęło salwą rakiet w biegu.
I wtedy para byłych Workmenów dostała niespodziewanego kutasa prosto w dupę.

Nad ich głowami przefrunął Stinger, rwąc pancerz lewej nogi mecha Ammit.
- Wyjmij oczy z dupy! - warknęła na łączu.
- Nie strasz, nie strasz. Biorę go, ty pilnuj tamtego frajera.
To był jakiś plan, lepszego nie mieli. Tak jak czasu aby go tworzyć. Bishop poszedł w tango z latadłem, ona dopadła do Stiletto, unikając jego salwy skokiem za pryzmę czegoś co kiedyś było maszyną latającą, a teraz miksem złomu, ognia i piachu.
“Pilnuj tamtego frajera” - nic skomplikowanego, nie? Łatwizna jeśli pilot to ciota, ogarniętego też dało się usadzić. Ciul jednak, co dziewczyna musiała przyznać, był dobry.
Kurewsko dobry.

Wykonywał manewry jakie normalnie najemniczka uznałaby za niemożliwe do wykonania na pełnej gurwie i bez jakiejkolwiek redukcji prędkości. Wydawał się przewidywać jej ruchy, a gdy wreszcie go trafiała czy to rakietą, czy pięścią mecha, wtedy wzbijał się do skoku i lądował za jej plecami, dziobiąc po drodze pancerz Kintaro przerabiając go powoli na plaster dziurawego sera. Dziewczyna klęła wściekle kiedy kolejna salwa rakiet mająca już-już osiągnąć cel… przemykała obok pokracznej puszki na długich nogach i wtedy przy wyjątkowo długiej wiązance, kiedy maszyna unikała nowej salwy, Ammit strzeliła bez mierzenia, na pałę i w powietrze. Akurat prosto w skaczącego wroga. Jedna z rakiet zahaczyła o zbiornik amunicji, kolejne rozorały poczynione wcześniej luki zbroi. Następne wgryzły do środka eksplodując prosto przy wciąż niewystrzelonych pociskach wroga. Oba kokpity rozjaśniło białe, ostre światło eksplozji… i wtedy to zobaczyła.
Kątem oka, tuż na granicy rejestracji wzroku ujrzała ruch daleko poza wybuchającą maszyną wroga. Kosmiczny fart, albo palec boży pstrykający ją prosto na ścieżkę przeznaczenia.
- O ty… luju - nie czekała co się stanie, od razu puściła Kintaro sprintem jak najbliżej miejsca, gdzie lądował biały spadochron.
Najemniczka wyskoczyła na spękaną ziemię akurat gdy Sonny Modeno podnosił się do pionu i przecierał zakrwawioną twarz rękawem obszarpanego kombinezonu.
- Ty kurwo! Zajebie cię, słyszysz?! Zapierdole jak jebanego psa! - widząc ją ruszył ku niej, wymachując wojskowym nożem o ząbkowanej krawędzi którym najwidoczniej chciał przejść do drugiej fazy pojedynku.
- Ogłuchłaś pizdo?! Już kurwa nie żyjesz!!! - darł się prawie bez przerwy na złapanie oddechu.

Krok za krokiem zmniejszali odległość, spoglądając wrogowi prosto w oczy i oboje doskonale wiedzieli, że będzie to pojedynek na śmierć i życie. Większy, lepiej zbudowany mężczyzna z każdym pokonanym metrem coraz mocniej górował nad średnio wyrośniętą i o połowę młodszą dziewczyną. W jego przekrwionych ślepiach zaczęła się pojawiać skurwysyńska radość.
Pewność kto z tego starcia wyjdzie zwycięsko. Otworzył gębę aby dorzucić kolejną mądrość życiową, a ten dokładnie moment Marah wybrała aby w milczeniu sięgnąć błyskawicznie po pistolet przy pasie.
Dwa szybkie strzały potem przywódca piratów leżał na ziemi i wrzeszcząc wił się z bólu, próbując trzymać za przestrzelone kolana.
- No siema Sonny. Tym razem my ci pokażemy magiczną sztuczkę - uśmiechając się wrednie van den Akker schowała klamkę za pas.
Z pyłowej mgły po drugiej stronie rannego wyszedł Bishop. Szczerzył gębę od ucha do ucha, niosąc dwa proste, grube na półtora kciuka i długie na ponad metr metalowe pręty. Rzucił jeden z nich dziewczynie, a ona zręcznie go złapała.

- Hokus pokus, czary mary… cwel się zesrał. Nie do wiary - machnęła kółeczko sprawdzając jak kij leży w dłoni. Oboje z Bishopem uśmiechnęli się wesoło, po przyjacielsku wręcz, podchodząc powoli do czołgającego się do tyłu i jakoś dziwnie milczącego Modeno. Potem jeszcze trochę pokrzyczał, ale nic co byłoby zrozumiałe. Krzyki przeszły w bulgot, ten w charchot.
Potem pistolet huknął ostatni raz, dla pewności.
A potem wreszcie zapanowała cisza.

***
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=PXE4jZcL3fU[/MEDIA]
Kilka miesięcy później...

Cmentarze zwykle budziły w ludziach wewnętrzny lęk, tym bardziej gdy zapadał zmrok. Po zachodzie słońca z ludzkiej wyobraźni wypełzały wszelkie upiory, duchy i inne straszydła, a spokojne za dnia alejki zmieniały się w przerażający gabinet osobliwości gdzie zza każdego rogu mogły wyskoczyć nagle i bez ostrzeżenia wszystkie możliwe potwory ożywające wraz z nastaniem ciemności. Po zmroku spacerowały one między kamiennymi monolitami zapełnionymi imionami, nazwiskami i datami śmierci. Szereg kilkumetrowych płyt podzielonych na małe półki idealne do pomieszczenia niewielkich prostokątnych urn. Pomiędzy każdą ze ścian zostawiono tyle przejścia aby mogło się tam mijać dwóch ludzi z wieńcami, a ściany ciagnęły się i ciągnęły przez długie setki metrów jak nie lepiej. Panowała dostojna cisza powagi miejsca ostatniego spoczynku tysięcy ludzi na przestrzeni tysiąca lat.
Tej nocy jednak nie tylko cienie wzięły się za odwiedziny.
- Ja pierdolę… najebali ich tu jak biedaków do Megabloku w slumsach. - zirytowany głos Granta wmieszał się w echo pospiesznie stawianych kroków. Świecił po ciągu wyrytych w kamieniu nazwisk, chociaż bardziej skupiał uwagę na oznaczeniach sektorów nekropolii.
- Przynajmniej sąsiedzi spokojni - Marah parsknęła próbując dotrzymać mu kroku, chociaż szło opornie. - Nikt nie katuje żony o 3 nad ranem, żadnych libacji ani jęków ćpunów. Nikt nie pruje kurew aż trzeszczą, ani nie słychać strzałów.
Czuła się jak beczka, lazła kaczym krokiem opierając się ciężko o ramię Alexa który świecił latarką po oznaczeniach po drugiej stronie alejki RC-213d. Jeśli Dylan niczego nie pochrzanił za parę dni miał nastąpić poród, brzuch już się opuścił i lada moment można się było spodziewać zaczęcia całego cyrku. Na razie jednak szli, musieli coś załatwić. Znaczy van den Akker musiała, a pozostała dwójka postanowiła jej towarzyszyć, bo przecież do walki teraz się nie nadawała.
- I żaden bagietmajster nie napierdala metalową pałą w drzwi - łysol pokiwał głową na zgodę. - Ani nie podkładają bomb pod drzwi dla jaj.
- To cmentarz, może trochę szacunku?
- Vaude skrzywił się, oświetlając na chwilę tył jego głowy, na co ten obrócił się przez ramię i posłał mu kwaśną minę.
- A czy ja tu sram na środku? - westchnął i chyba chciał coś dodać, ale mu przerwano.
- Już niedaleko - dziewczyna wcięła się, bo nie miała siły na ich wieczną wojenkę.
- O ile tamten leszcz nie ściemniał. Trochę jebany seplenił.
- Jakbyś mu zębów nie wybił to by nie seplenił
- blondyn wciął swoje złośliwe centy, a najemnik momentalnie się obruszył.
- Dałem ci z frajerem gadać po twojemu i co?
- Jajco debilu. Zdążyłem mu zadać jedno pytanie!
- Weźcie się kurwa sklejcie obaj
- damski syk dołączył do rozmowy. Oni się kłócili, a ona sprawdzała na zdobycznym tablecie ich położenie, a następnie weryfikowała je z mijanymi numerami aż wreszcie stanęli u celu.
Pozornie kawałek ściany nie wyróżniał się niczym szczególnym i nie był w żaden sposób wyjątkowy - kolejny grób, kolejna tablica. Jedna z tysięcy porcji prochu pochowana na odcinku komunalnym gdzie na koszt miasta grzebano biedaków nie mających pieniędzy na normalny pogrzeb.
Zapadła cisza. Słyszeli ciche zawodzenie i szmer jakby bez ustanku igrającego z marmurem wiatru powodującego otępienie. Ten szum przypominał senne brzęczenie os, które latem budzą się w ziemnym gnieździe, ospałe i groźne.
- Na pewno tego chcesz? - Vaude po raz nie wiadomo który zadał to samo pytanie patrząc na żonę z troską.
- No chyba tak, inaczej byśmy nie zapierdalali na to illyriańskie zadupie tylko od razu lecieli dalej - Liam mruknął, a Vaude syknął krótko.
- Stul pysk, nie z tobą gadam.
- Pierd…
- Obaj się zamknijcie
- sapiąc Ammit otarła pot z czoła, a potem przeszła te parę kroków i położyła dłoń na prostych napisach. Zamknęła oczy mając wrażenie że jej życie zatoczyło koło: kwadratowe i pojebane, ale jednak koło.
Pozostała dwójka popatrzyła po sobie, ale nie skomentowała. Dali jej czas, więc skorzystała.
Przed oczami stanęły jej wspomnienia z dzieciństwa, równie zamglone i niepełne co wspomnienia porządnej libacji. Normalnie by to olała. Kiedyś, wcześniej.
Etap wojny na Amergio, prócz nowych blizn, obdarzył ją też zupełnie nową perspektywą na parę ważnych spraw.
- Nie musisz tego robić - za sobą usłyszała Alexa i pokręciła głową.
- Jestem jej to winna - mruknęła głaszcząc kamienne litery - Kiedyś myślałam że mnie nienawidzi, że jej tylko przeszkadzam…
- Była jebnięta.
- Była chora. Przyczyna i skutek -
odpowiedziała Grantowi pustym głosem. - Zostawiła mnie ze sobą, a mogła wywalić na śmietnik. Starała… na ile mogła. Odjebało jej, ale… daj - wyciągnęła rękę za siebie, jednak ktoś złapał ją za ramię i odciągnął. Po zapachu poznała męża, wzrok przez hormony zaszklił się, więc kiepsko widziała.
- Jestem tu, zawsze będę - usłyszała jego cichy głos przy uchu gdy ją przytulił i pocałował we włosy. Reszta słów utonęła w hałasie z jakim Bishop przyładował łomem w kamienną płytkę. Kamień z początku nie chciał się poddać, odprysnęły jedynie drobne okruchy co wkurzyło najemnika bo następne ciosy wyprowadzał coraz szybsze i silniejsze, aż przeszkoda chrupnęła. Część odpadła, część jeszcze wisiała, ale szybko dołączyła do reszty na chodniku.
Światło latarki wdarło się do środka skrytki, oświetlając prostokątne metalowe pudełko wielkości Claymora. Przyczepiono doń tabliczkę z zaśniedziałym napisem: Ingebjørg Lindell 04/04/2951 - 02/09/2987.
Marah przełknęła gorzką żółć i sięgnęła w jego kierunku, uśmiechając przez łzy.
- Hej mamo… to ja. Zabieram cię do domu.


***
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=kRvrsm6_msI[/MEDIA]
Epilog

Więzy krwi są przereklamowane. Z rodziną najlepiej wychodzi się na zdjęciach i to stając pośrodku żeby przypadkiem nie wycięli po kłótni ostatecznej jaka i tak nadejdzie, bo takie właśnie były koleje losu. Może właśnie brak pokrewieństwa był kluczem do sukcesu tworzenia stałych relacji o które należy zabiegać i je pielęgnować każdego dnia zamiast traktować jak coś oczywistego ze względu na krew właśnie. Marah, Alex, Liam i Dylan nie byli ze sobą w żaden sposób spokrewnieni, ale los połączył ich drogi więc musieli to jakoś ogarnąć, chociaż nie było prosto. Już sam pomysł opuszczenia Amerigo wyszedł w bólach biorąc pod uwagę wojenne zniszczenia, głód, ciągłe napięcia wewnątrz New Vermont, Nową Rodezję za płotem i szalejące po terenach Ziaren zarazy (plus skażenie ze zdetonowanych bomb oczywiście). Tak właśnie wszystko się kończyło – w małych, brzydkich kawałkach. Ludzie mogli krzyczeć albo tonąć, albo codziennie umierać od chorób, a reszty świata to w ogóle nie obchodziło. Po prostu pędził do przodu ze swoimi sprawami, pracując niestrudzenie jak ludzkie serce. Żadnych zasad, żadnych wskazówek, żadnych odpowiedzi. Tylko żal i udawanie, że krople mącące wzrok to pot z ciężko pracującego czoła, a nie łzy rozpaczy… a oni z tym wszystkim nie chcieli mieć nic wspólnego. Udawane uśmiechy czy napompowana propaganda ich nie kręciła. Wybór mieli prosty: zostać albo odejść. Było ciężko, przy zderzeniach dwóch światów zawsze lecą iskry. Wybór trudny, szczególnie dla dwójki Amieriganów związanych ze swoim domem od urodzenia.
Para najemników nie miała tego problemu, jednak wznieśli się na wyżyny empatii i próbowali zrozumieć drugą stronę. Każdy wędrowiec przecież, choć wybrał swój los i nie zamieniłby do na inny, ma takie chwilę, kiedy przechodząc przez miasto o zmierzchu i widząc przez okno mieszkania, gdzie rodzina zasiada do stołu w kręgu lampy, odczuwa strach przed przyszłością żal za przeszłością i niepewność, czy wybrał właściwie. Wtedy chciałby rzucić w szybę kamieniem. Na pozór po to, by zniszczyć obraz, który uważa za głupi i niedorzeczny. A naprawdę po to, żeby dodać sobie odwagi. Nie wie, że jednocześnie ktoś obserwuje go z głębi domu. Ktoś, kto widząc włóczęgę, zazdrości mu wędrówki, bo sam siedzi przez całe życie w tej samej chałupie, ciepłej i przytulnej, ale za to w bezruchu i nudzie. I ten ktoś ma ochotę wyjść przed dom i rzucić w wędrowca kamieniem. Pozornie z oburzenia na niemoralne, bo bezpłodne życie włóczęgi, a naprawdę z zawiści i zemsty za swoją nudę. Dwa mijające się w locie kamienie - więc po co nimi rzucać? Lepiej niech każdy schowa swój kamień do swojej kieszeni. Po co wymieniać jeden kamień na inny? Dwa takie same kamienie, więc je odłożyli. Po wielu godzinach sprzeczek, tłumaczenia, przekonywania, wyzywania, drobnych rękoczynach, wypracowali we czwórkę kompromis.
Rozchodzenie każde w swoją stronę nie miało prawa bytu. Byli rodziną, wypracowaną w pocie czoła i zahartowaną w ogniu walki. Postanowili opuścić Amerigo, ale nie aby rozpocząć tułaczkę, a znaleźć swoje nowe miejsce i zacząć od nowa: bez bagażu wspomnień wojennych, śmierci najbliższych oraz reszty traum. Bez skażenia w powietrzu i cholera wie czego wypuszczonego z probówek nie tylko przez Kompanię Skurwysynów.

Wybór padł na Kalidasę, planetę położoną na granicy między Wspólnotą Lyran i Ligą Wolnych Światów, a jaka ze względu na strategiczne położenie przechodziła wiele najazdów. Ostatni bardziej znaczący miał miejsce w 2997 roku, więc prawie cztery lata wcześniej - idealny czas na podniesienie się i posprzątanie chociaż z wierzchu gruzów oraz trupów. Idealny moment aby wygryźć swoją własną niszę i zająć budową własnego interesu. W Sakuntalem byli Workmeni mieli paru zaprzyjaźnionych kumpli, którzy znali innych podejrzanych typów i tak się zaczęło… ale nie dla wszystkich. Do celu dolecieli już w piątkę, w drodze z Illyrii (gdzie polecieli na prośbę najemniczki) na świat przyszło pierwsze dziecko Marah i Alexa, syn któremu nadali imię Seth, więc kobieta na dwa pierwsze miesiące została wyłączona z działań. Wykorzystała ten czas aby dopiąć formalności i zmienić nazwisko na te męża bo, jak się zawsze śmiała, zbyt wielu debili nie umiało zapamiętać go w pełni. Następnie wróciła w metalowe buty, gdyż naprawdę mieli co robić. Z dwoma porządnymi mechami bojowymi nie zaczynali jako zwykłe obszczymurki od ściągania haraczu. Mieli w planach założyć własną kompanię najemniczą, jednak podeszli do sprawy inaczej - legalnie, w majestacie prawa handlowego. Założyli nie kompanię, a firmę oferującą ochronę dla korporacyjnych konwojów i transferów - “Uriah”. Szkoleniami z penitarki i zwiadu zajmował się Alex, szkoleniem pilotów Marah, a walki uczył kandydatów Liam… zaś Dylan ich wszystkich łatał gdy przyszła taka potrzeba. Pomysł chwycił, w wojnach wielkich firm zawsze potrzeba mięsa armatniego, metalu, laserów i rakiet, a oni byli zawzięci. Z roku na rok ich mały biznes przeszedł w większy biznes. Kompletowali nowe mechy zaczynając od lancy Locustów oraz ogarniętych operatorów, na boku korzystając z dobrodziejstw czarnego rynku handlowali bronią samodzielnie lub robiąc za pośredników gdy oficjalnie kupiec nie mógł się w ogóle pokazać dla dobra wizerunku danej korporacji.

Przełom nastąpił w roku 3011 - wtedy też podpisali stały kontrakt z Kali Yama Weapons Ind. Inc. Otworzyły się magiczne drzwi do szpeju najnowszej generacji, nielimitowanych zasobów amunicji i cudów o jakim ani prostym najmitom, ani parze trepów z zadupia się nie śniło. Oczywiście były też minusy, a nawet sporo. Opowiadając się po jednej ze stron stawali w opozycji dla innych wielkich kopro… oficjalnie. Nieoficjalnie nadal pośredniczyli w transferach ludzi, sprzętu czy technologii.
To był też etap, gdy nie musieli już osobiście nadzorować każdego ruchu mając od tego swoich ludzi. Wreszcie, po piętnastu latach, przyszedł czas na upragniony odpoczynek, zajęcie rodziną. Ta systematycznie się powiększała. Liam Grant co prawda nie dorobił się tradycyjnej rodziny z kobitą u boku, jednak był ojcem całkiem sporej gromady dzieciaków w odpowiednim czasie wciąganym do “Uriah”. Skupiał się na dwóch rzeczach: robocie i zabawie, co mu w pełni odpowiadało.

Alex i Marah próbowali dzielić uwagę między pracę a rodzinę, niestety przy siódemce dzieci okazało się to niemożliwe. Jeszcze póki na świecie byli tylko Seth, Mareno i Laura jakoś to działało, lecz gdy pojawiły się bliźniaki Djenna i Scott, pani Vaude zrezygnowała z pracy na rzecz wychowania dzieci. Swoich i podrzutków od Granta tak samo. Nie bez znaczenia był również fakt, że ich córka Nikée akurat była w drodze. Ostatni syn dostał za to imię po Dylanie, który odszedł rok wcześniej podczas pewnej lipcowej nocy kładąc się spać i nie budząc następnego ranka. Umarł we śnie, sekcja wykazała pęknięcie tętniaka. Zasnął u boku żony, czując spokój co pocieszało tych, którzy pozostali.

Czasem to tu, to tam, dochodziły wieści z Amerigo, zaś Grant kwitował kolejne problemy słowami “a na Amerigo bez zmian”. Od czasu do czasu Alex wysyłał wiadomości do zostawionych tam znajomych, ściągając na Kalidasę tych którzy chcieli stabilizacji. Mimo że ich nowy dom nie należał do wyjątkowo stabilnych, wciąż było tu spokojniej niż na peryferiach. Przez to zdarzały się Marah bezsenne noce, kiedy siedziała na balustradzie jednego z balkonów i patrząc w niebo przeliczała w głowie ilość mechów, dropshipów, ludzi, sprzętu pomocniczego, broni, amunicji… wtedy nachodził ją spokój, zwykle nad ranem. Byli gotowi, cokolwiek miało nadejść.
Bo tak naprawdę każdy pragnął wiedzieć, że jest dla kogoś ważny. Że bez niego czyjeś życie byłoby uboższe. Marah udało się to osiągnąć i czuła jedno: cokolwiek los miał im przynieść zamierzała bronić ich kawałka świata ze wszystkich sił. Ich rodziny, ich życia. Ich Domu.
Dom… jakie to było cudowne słowo…
 
__________________
This is my party
And I'll die if I want to

Ostatnio edytowane przez Dydelfina : 23-04-2022 o 21:07. Powód: uzupełnienie rezerwacji
Dydelfina jest offline