Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-04-2022, 14:48   #89
sieneq
 
sieneq's Avatar
 
Reputacja: 1 sieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputacjęsieneq ma wspaniałą reputację
Post wspólny z Lua Nova



Ostatnie, żółtawe płomienie ogniska zamigotały i zgasły, pozostawiając jarzące się czerwienią grudy żaru. Zwinnoręki wraz z Gléowyn odeszli nieco na bok, między drzewa. Przysiedli, wsparci plecami o pień omszałego buka, czekając aż ich wzrok w pełni przywyknie do ciemności. Młody łowca tłumił narastające podekscytowanie. Wyprawa była bez wątpienia ryzykowna. Wiedział o tym i bez przestróg Rogacza, który nie krył obaw wobec przedsięwzięcia. “Nocne eskapady w knieję, z której coś niby słychać, to proszenie się o guza. Albo zły urok. Pilnujcie się.” - rzekł im na odchodne. Zwinnoręki czuł to ryzyko - i cieszył się nim. Od kiedy wyrósł z dziecięcych lat, dniami i nocami włóczył się po Mrocznej Puszczy, zmagając się z jej grozą, mrokiem i swoimi lękami. Sam. Teraz jednak miało być inaczej.
Na policzku czuł delikatnie muśnięcia włosów siedzącej obok dziewczyny. słyszał jej lekko przyspieszony oddech. Wsłuchiwał się w dźwięki lasu. Lekki szelest liści w koronach drzew, łuskanych mocnym podmuchem. Pohukiwanie sowy. Odgłosy małych nocnych zwierząt, które pod osłoną ciemności szukały pożywienia. W uszach Gléowyn wszystkie te nocne odgłosy brzmiały jak pieśń matki natury. Gdyby nie powaga sytuacji, w jakiej się znaleźli, z ochotą zanurzyła by się w tych dźwiękach i wsłuchiwała, może aż do świtu.
W miarę, jak ich oczy zwolna przyzwyczajały się do mroku, ciemności lasu przestawała być nieprzenikniona. W nikłym świetle nielicznych gwiazd, błyskających w prześwitach między koronami drzew, zaczął dostrzegać zarysy pni bliższych drzew.
- Już czas. - szepnął Zwinnoręki i delikatnie ścisnął ramię dziewczyny. - Ruszajmy.
Rohirrimka skinęła tylko głową i podążyła w ciszy za towarzyszem.

***

Zwinnoreki szedł powoli lecz pewnie. Ciemny las był jego żywiołem. Emocje gdzieś odpłynęły. Ciało poruszało się pod dyktando odruchów, nabytych podczas niezliczonych wypraw po wiecznie skrytych w cieniu ścieżkach i bezdrożach Mrocznej Puszczy.
Przystanąć. Rozejrzeć się, wypatrując najdogodniejszych przejść. Płatów mchu, które pozwalają cicho stąpać. Grubych korzeni, dających pewne podłoże. Krok naprzód. Wysuniętą stopą delikatnie dotknąć podłoża. Zbadać jego twardość. Sprawdzić, czy nie ma szeleszczących liści lub zdradliwej gałązki, gotowej pęknąć z donośnym trzaskiem. Powoli przenieść ciężar z jednej stopy na drugą. Tak, by nie wydać żadnego odgłosu – miękka skóra butów, podarunku od Gléowyn, pozwala stąpać niemal bezdźwięcznie. Odsunąć giętką gałązkę, zagradzającą drogę, puścić ją delikatnie, by o nic nie uderzyła. Druga stopa do przodu. Kolejny krok. I następny.
Posuwając się naprzód, Zwinnoręki kątem oka obserwował swoją towarzyszkę, której sylwetka, odległa o kilka kroków, majaczyła w ciemności. Radziła sobie dobrze, choć nie poruszała się tak bezszelestnie jak on. Czasem jakaś gałąź zahaczyła o jej odzież, czasem pod stopą zachrzęściło igliwie. Dla dziewczyny był to pierwszy raz, kiedy zapuściła się w leśne ostępy. Starała się nie opóźniać towarzysza i poruszać się najciszej jak umiała. Wiedziała, że każdy jej błąd mógł ściągnąć na ich głowy kłopoty. Kiedy tak przedzierali się przez leśny gąszcz, zaczęła żałować, że nie zostawiła w obozie płaszcza, który teraz plątał się co jakiś czas między gałęziami. Od czasu do czasu, wzrokiem szukała Roderica, szary zarys jego sylwetki, majaczył na jej granicy wzroku, uspokajało ją to. Mimo obaw, czuła jak rośnie w jej sercu podniecenie, na myśl o tej przygodzie.
Krok za krokiem podążali w głąb lasu, nasłuchując i wypatrując.

***

Uszli chyba z milę, gdy do ich uszu dobiegły ludzkie głosy. Skierowali się ostrożnie w ich stronę i wkrótce, w oddali między drzewami, dostrzegli żółtawy poblask ognia, zwiastujący bliskość celu wyprawy.
Zwinnoręki wypatrzył miejsce ukryte w cieniu sterczących korzeniu powalonego, potężnego drzewa, pokrytych brodami gęstych mchów. Przyklęknął pod ich osłoną, i przywoławszy gestem towarzyszkę, rozpoczął ostatnie przygotowania. Wyciagnął i rozwiązał niewielkie zawiniątko, wypełnione popiołem zebranym z biwakowego ogniska. Szybkimi ruchami rozsmarował szary pył na twarzy.
Pochylił się w stronę siedzącej obok Gléowyn. W jej twarzy, bladej w nikłym świetle gwiazd, czerniały oczy, zdawało się, że w całości wypełnione rozszerzonymi od wpatrywania się w mrok źrenicami. Zdawało mu się, że dziewczyna chce coś powiedzieć, więc szybko wyciągnął rękę w przeczącym geście. Dłoń, która znieruchomiała na moment przed jej ustami, powoli posunęła się jednak dalej, aż dotknęła policzka i zsunęła się po nim, pozostawiając ciemną smugę popiołu.
Opuścił rękę i szybkim, tym razem zdecydowanym ruchem uścisnął ramię Gléowyn, po czym wstał bezszelestnie, odwrócił i ruszył naprzód. Chwilę później jego sylwetka rozpłynęła się pośród cieni.
Rohirrimka stłumiła w sobie chęć by go zawołać, albo iść za nim. Wiedziała, że by mu tylko przeszkadzała. Patrzyła jak jego postać powoli znika w ciemnościach. Chłodną dłonią dotknęła policzka, którego przed chwilą dotknął Zwinnoręki. Musi być cierpliwa i mu zaufać.

***

Najkrótsza droga podejścia okazała się niedostępna. Teren był na to zbyt otwarty, podszyt zbyt rzadki. Ruszył więc w bok, obchodząc łukiem zakole strumienia, aż natrafił na rozległe połacie wybujałych paproci. Przypadł do ziemi i zanurzył pomiędzy szerokie, pierzaste liście. Pełzł powoli, ostrożnie rozsuwając łodygi i badając dłońmi położe. W miarę jak zbliżał się do strumienia, teren opadał. Ziemia robiła się coraz wilgotniejsza, miejscami grząska; co i rusz pod palcami wyczuwał kępy podsiąkniętego wodą mchu. Rękawy kaftana i nogawki spodni, a niedługo później cały przód odzieży pokryły się błotem i nasiąkły wodą.

Mozolna droga zdawała się nie mieć końca. Wreszcie - co za ulga! - zza kolejnego, odchylonego na bok krzewu dostrzegł przed sobą polanę, oświetloną blaskiem ognia a na niej sylwetki ludzi. Wyciągał już ręke, by posunąć się dalej, gdy wtem kątem oka złowił ruch w bok od obozowiska. Zamarł momentalnie i wstrzymał oddech. Wartownik! Strzegący obozu mężczyzna stal wsparty plecami o pień drzewa tak, by ten odgradzał go od blasku ognia i krył w cieniu. Zdradził go jednak błysk światła, być może odbitego od broni wartownika, gdy ten się poruszył. Zwinnoręki powoli wypuścił powietrze z płuc. Wiedział już, że tą drogą nie podejdzie bliżej.
Starając się nie poruszyć żadnym liściem, począł lustrować obozowisko, starając się dostrzec i zapamiętać jak najwięcej szczegółów.
Postacie wokół ogniska. Sześcioro. Odziani w skóry i futrach. Długie czarne włosy. Ostre rysy. Dunlandczycy?

Zdawał sobie sprawę, że jest za daleko i że z tego miejsca za dużo nie wypatrzy. Jednak podejście bliżej zdawało się być szalonym pomysłem. Zaczął się ostrożnie rozglądać za inną drogą. Nieco na lewo dostrzegł rów, zarośnięty krzakami, schodzący do samej wody. U jego wylotu leżało zwalone drzewo. Ta droga dawała jakąś szansę. Powoli wycofał się i po kilku minutach czołgania był na krawędzi rowu. Zsunął się w dół. Od razu wylądował w wodzie. Rów okazał się korytem dopływu strumienia. Czując, jak całe ubranie nasiąka lodowata wodą, powoli przedzierał naprzód, aż dotarł do zwalonego w poprzek pnia. Pomiędzy nim a lustrem wody była szczelina, przez dało się wyglądać. Z tej nowej pozycji ogarniał wzrokiem cały obóz. I był znacznie bliżej niego, przez co był w stanie dokładniej przyjrzeć się postaciom zgromadzonym wokół ogniska. Dunlandczycy posilali się, siedząc lub półleżąc. Jego uwagę przykuła dwójka górali. Kobieta i mężczyzna. Rysy ich twarzy były tak bliźniaczo podobne do siebie, jakby byli siostrą i bratem. Nie tylko to ich wyróżniało - podczas gdy pozostali siedzieli lub leżeli, wspierając głowy o położone na ziemi siodła, ta dwójka zajmowała podwyższone miejsce na kłodzie, na którą narzucono naręcze skór i futer. Oboje przy bokach mieli miecze - broń, której nie zauważył u żadnej innej postaci obecnej na polanie.

Jeden z siedzących przy ognisku mężczyzn podniósł się i podszedł do leżącego kilka kroków dalej tłumoka. Schyliwszy się, chwycił go i szarpnął. Zwinnoreki zamarł. To co wziął za leżący na ziemi pakunek, było człowiekiem. Obwiązanym sznurem, z workiem zarzuconym na głowę. Zdawało się, że skrępowana postać odziana jest w suknię. Pani Esfeld!? Łowca nie widział jej wyraźnie, chaszcze porastające brzeg strumienia częściowo zasłaniały widok. Ale chciał - musiał - przyjrzeć się dokładniej. Wyjrzeć ponad pniem. Powoli zaczął podciągać się na ułamku gałęzi, gdy ta pękła. Przegniłe drewno poddało się na szczęście bez charakterystycznego trzasku, ale niefortunny zwiadowca z cichym pluskiem osunął się na dno rowu. Mimo lodowatej wody poczuł jak przenika go gorąco. Czy wartownik usłyszał? Przywarł twarzą do szczeliny pod pniem. Tak, mężczyzna opuścił posterunek pod drzewem i podszedł do skraju wody. Zwinnoreki widział tylko jego nogi, przemieszczające się wzdłuż przeciwległego brzegu strumienia. Stopy znieruchomiały. Strażnik zapewne wsłuchiwał się w otaczające go dźwięki. Zapewne również wypatrywał miejsca, z którego dobiegł ów plusk. Jedna stopa zrobiła krok naprzód, zagłębiła w wodę… cofnęła. Może Dunlandczyk nie chciał po prostu zamoczyć butów, wszak źródłem plusku mogło być zwierzę, choćby bóbr, których wiele musiało żyć w tym rozlewisku. Nie wrócił jednak na swoje poprzednie stanowisko, przykucnął na brzegu i tak pozostał. Zwinnoręki wiedział, że teraz musi czekać, cierpliwie, aż wartownikowi znudzi się wypatrywanie i odejdzie. Na razie jednak na to się nie zanosiło. Wtem nagła myśl przemknęła Zwinnorekiemu przez głowę. Gléowyn! Zostawił ją, nakazując oczekiwanie. A jeśli nie wystarczy jej cierpliwości i zacznie szukać go na własnę rękę? Był pewien, że z tak czujnymi strażnikami Rohirrimka nie ma szans. Usłyszą ją i chwytają! Torturując się tą myślą, leżał, drętwiejąc od przenikliwego zimna. Czas wlókł się niemiłosiernie. Momentami najwyższym wysiłkiem woli powstrzymywał się przed podjęciem próby wycofania, zanim strażnik odejdzie. Wiedział, że skończyłoby się to katastrofą. W końcu los ulitował się nad nim. Od ogniska dobiegły wypowiedziane głośniej słowa, zapewne wezwanie. Strzegący brzegu mężczyzna wstał, tupnął kilka razy nogami, zapewne dla rozruszania zdrętwiały mięśni i oddalił się w stronę obozu. Błogosławiąc tę chwilę, Zwinnoreki ruszył w górę rowu, wkładając cały wysiłek, wszystkie swoje umiejętności w to, by poruszać się zarówno szybko jak i cicho. Rów wkrótce przeszedł w niezbyt głęboki jar, wcinający się w głąb wznoszącego się terenu. Wyprowadził go nieopodal miejsca, gdzie pozostawił Gléowyn, ale od przeciwnej strony. Wygramolił się na jego brzeg i spojrzał… była tam. Obrócona plecami, właśnie podnosiła się z ziemi. Niemal bez tchu, w kilku szybkich, bezszelestnych krokach znalazł się przy dziewczynie.

***

Gléowyn tkwiła w swojej kryjówce, starając się nie poruszać i nie hałasować. Bacznie nasłuchiwała odgłosów z obozowiska, które dochodziły do niej w postaci niezrozumiałych szmerów. Czekała. Czas dłużył jej się niemiłosiernie, a przyjazne i piękne dotąd odgłosy lasu zdawały się teraz przeszkadzać, gdyż odwracały uwagę i rozpraszały. Zwinnoręki długo nie wracał, co bardzo ją martwiło. Pocieszała się jednak, że gdyby go złapali, na pewno by to usłyszała. Czas mijał, a jego nadal nie było. Dziewczynie zaczęły drętwieć nogi od ciągłego tkwienia w przykucu. Chłodna i wilgotna ziemia zdawała się być coraz bardziej niewygodna. Coraz trudniej jej było siedzieć w bezruchu i kiedy postanowiła, że nie może dłużej czekać i musi sprawdzić co z jej towarzyszem, Zwinnoręki wyłonił się zza drzewa.
Bardka poczuła ogromną ulgę, jakby wielki głaz spadł jej z piersi. Ośmieliła się wziąć głębszy oddech i powoli wstała z ziemi, otrzepując z siebie gałązki i liście. Powoli i ostrożnie podeszła do towarzysza i objęła go mocno, tuląc do siebie.
- Już myślałam, że coś ci się stało, Rodericu. - Wyszeptała mu do ucha. Czując, że młodzieniec jest cały mokry i drzy z zimna, zdjęła swój płaszcz i otuliła go, znów przytulając. - Powinniśmy wracać do obozu, jak najszybciej. - Znów wyszeptała.
Zwinnoręki kiwnął tylko głową, nie wydając głosu. Wyswobodziwszy jedną rękę spod narzuconego nań płaszcza, objął dziewczynę, przyciskając do siebie całą siłą na jaką było go w tej chwili stać. Czuł, że mógłby tak stać całą wieczność. Wreszcie, wytężając siłę woli, rozluźnił uścisk.

Ruszyli w drogę powrotną, zrazu powoli i ostrożnie, aż poświata ogniska pozostała daleko za nimi. Wtedy dopiero Zwinnoreki pokrótce opowiedział Rohirrimce o wszystkim, co udało mu się wypatrzeć w obozie. Przyspieszyli też nieco marsz, czyniąc go mniej cichym i ostrożnym, ale nie spodziewali się już napotkać na swej drodze wrogów. Zwinnoreki rozgrzał się trochę, ściągnął więc użyczony przez towarzyszkę płaszcz, chcąc go zwrócić. Pod palcami czuł grudy błota pokrywające gładkie sukno, tam gdzie materiał płaszcza ocierał się o jego brudne ubranie, i zlepiające włosy futerka, którym był obszyty.
- Wybacz. - szepnął zakłopotany, wciskając bardce w dłonie zwinięty płaszcz. Wiedział jak Rohirimka lubiła ten płaszcz, i jak o niego dbała. - Pobrudziłem go.
- To nic, to tylko płaszcz Rodericu. Wyczyszczę go potem. Jesteś pewny, że już go nie potrzebujesz? - Spytała z troską w głosie. - Jest chłodna noc, a ty jesteś przemoczony. Ja go teraz nie potrzebuję, rozgrzał mnie szybki marsz. - Mówiąc to, podsunęła jeszcze raz Zwinnorękiemu płaszcz.
Chcąc gestem pokazać, że go nie potrzebuje, wyciągnął rękę, dotykając dłoni Gleowyn. Niespodziewanie poczuł dziwną słabość, jakby kolana zaczęły mu mięknąć i drżeć. To nie było tylko zmęczenie, sam ból zmęczonych mięśni, choć dokuczliwy, nie był przecież niczym nowym. To było coś innego.
Drżącymi dłońmi chwycił ją za przedramiona.
- Gléowyn - powiedział dziwnie chrapliwym szeptem, czując że słowa z trudem przechodzą przez ściśnięte nagle gardło. - Gléowyn, tak się bałem, że pójdziesz mnie szukać. Że cię pochwycą, jak panią Esfeld. Że.. coś ci się stanie.
Dziewczyna odwzajemniła uścisk i spojrzała na niego z czułością, choć nie mógł tego zobaczyć w ciemności lasu.
- Już dobrze, nic mi się nie stało, ja również martwiłam się o ciebie. Jestem wojowniczką, umiem się bronić, nie noszę miecza i tarczy dla ozdoby. - Starała się przybrać lekki ton. - Umiem sobie radzić, nie musisz się o mnie martwić. - Pogładziła go po policzku, ścierając popiół. - Choć przyznam, że przydałyby mi się lekcje cichego poruszania po leśnym poszyciu. Może później mógłbyś mi udzielić kilku lekcji? - Dodała wesoło, by rozpogodzić towarzysza. Rozumiała go jednak, sama bardzo się o niego bała. Gdyby coś mu się stało, nie wybaczyła by sobie, że puściła go samego.
- Chyba będzie jeszcze okazja na lekcje. - Zwinnoręki uśmiechnął się blado. Powoli wracał mu spokój. - Chodźmy. Nasi towarzysze obozie też pewnie się niepokoją.

***

Gdy wreszcie dotarli do skraju lasu, mrok nocy zaczynał już powoli przechodzić w szarość przedświtu. Zbliżali się właśnie do skraju kotliny, w której kryło się obozowisko, gdy gdzieś zza pleców usłyszeli ciche “Pssst!”. Obrócili się gwałtownie, zaskoczeni. Z cienistej kępy wysokich jałowców wynurzyła się postać Rogacza. Zbliżył się, spoglądając spod zmarszczonych brwi w ich poszarzałe ze zmęczenia twarze. - No, jesteście wreszcie. - rzucił.
I chociaż wyrzekł to szorstkim głosem, Zwinnorękiemu zdawało się, że dostrzega błąkający się w kąciku ust górala ślad uśmiechu.


 

Ostatnio edytowane przez sieneq : 18-04-2022 o 18:18. Powód: drobne korekty
sieneq jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem