Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-04-2022, 15:06   #272
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 57 - 2525/2526 Hexennacht; wieczór/noc

Czas: 2525/2526 Hexennacht; północ
Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji
Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, pogodnie, flauta, gorąco


Wszyscy



Noc, tropikalna noc, w tą straszną Hexennacht, z nerwowego, milczącego oczekiwania aż się coś stanie przeszła w fazę gwałtownego, bitewnego chaosu gdy coś zaczęło się dziać. Cały, zdawałoby się uśpiony do niedawna obóz rozbrzmiewał teraz krzykami dowódców, jękami umierających, wrzaskami przerażonych i odgłosami zderzającej się broni. Trudno było się zorientować co się dzieje gdzieś dalej jak namioty i ciemność zasłaniały widok. A i w większości walczące oddziały miały co innego na głowie niż podziwianie panoramy zaatakowanego obozu. Dało się w mgnieniu oka dostrzec tylko pojedyncze sceny.

Wszyscy jednak zorientowali się, że na obóz spadają bełty. I to od strony lądu! Wbijały się w ziemię, przebijały płachty namiotowe czyniąc nieznane zniszczenia wewnątrz, trafiały w tarcze i ludzi. Od lądu też byli atakowani! De Rivera widocznie postanowił pokierować obroną tej imprwizowanej palisady osobiście bo wykrzyczał jakieś rozkazy rozsyłając gońców do dowódców oddziałów a resztę zrobiły werble, chorągwie i trąbki. One były językiem bitwy bo żaden człowiek nie był w stanie przekrczyceć w pojedynkę setek innych jakie też krzyczały dookoła niego. Trzeba było zdać się na wojenną sygnalizację. Skoro jednak od lądu też zostali zaatakowani i to wiązało jeszcze wolne oddziały obrońców to nie bardzo było kogo posłać do obrony od strony rzeki. Sam kapitan, na swoim koniu, też rzadko w tym namiotowym miasteczku był widzialny. Już łatwiej było dostrzec jego chorągiew którą ponoć była bandera z jego starego statku. Podczas przemarszu zawsze mu towarzyszyła a w obozie powiewała nad jego namiotem. Teraz zaś także towarzyszyła mu w bitwie.

Carstenowi przypadło trudne zadanie. Raczej trudno było powiedzieć aby miał doświadczenie bojowe jako oficer i dowódca. A i zapewne to samo można było powiedzieć o ciżbie obozowej z jakiej skrzyknięto oddziały milicji. Do tego była ta przeklęta noc a jeszcze chodziło nie o jakieś gobliny, orki czy banitów ale chodzące, przeklęte trupy! A i większość z tej pstrokatej, przestraszonej ciżby nie mówiła w reikspiel co wcale nie pomagało w zebraniu ich do kupy. Część zwiała gdzieś między namiotami jak tylko padły okrzyki o chodzących trupach. Ale w końcu udało mu się zaprowadzić jako taki porządek. Po części dzięki swojej przemowie ale pewnie też i puklerzystom Carrery, wojowniczkom królowej Aldery no i Bastardowi.

Bastard był pierwszym w tej części obozu jaki wszedł do walki. Dokładniej to rzucił się na pierwszego chodzącego trupa w zardzewiałym pancerzu jaki wyszedł w ich pobliżu spomiędzy namiotów. Obóz nie sprzyjał manewrowaniu całych oddziałów. Poza placem apelowym, plażą wzdłuż rzeki i dwóm głównym drogom przelotowym od bramy do bramy to wszędzie stały namioty. Więc jakby maszerować to albo przez te namioty albo pomiędzy nimi gdzie z kolei było wąsko a w nocy te linki rozpięte od namiotów to były gotowe potykacze. To nie sprzyjało manewrowaniu całych oddziałów. Może też dlatego także i chodzące trupy jakie wyszły z wody i zagłębiły się w obóz szły koślawym krokiem pomiędzy nimi i raczej pojedynczo. Jeden z takich nieumarłych wojowników wyszedł akurat jak Carsten usiłował nagonić swoje przestraszone stadko do jakiejkolwiek akcji innej niż ucieczka w głąb obozu. Wciąż mieli miny jakby woleli właśnie tą opcję. I wtedy właśnie wyszedł ten trupiak. Pierwszy jakiego mieli okazję zobaczyć z bliska, z zaledwie kilkunastu kroków. Wyszedł ale na niego rzucił się Bastard. Złapał go za nogę i szarpał mocno aż coś tam trzeszczało i pękało. Na swój sposób było to fascynujące i przerażające. Gdyby taki wielki pies złapał tak kogoś żywego i tak szarpał to ten żywy darłby się w niebogłosy a krew sikałaby dookoła. Teraz nie było widać żadnej krwi a nieumarły wojownik milczał jak zaklęty. Próbował jednak zamachnąć się swoją szablą aby trafić czworonożnego przeciwnika. I walka między nimi zaczęła się na dobre.

Zaraz potem z innej ścieżki wyszedł kolejny nieumarły. Bastard był już zajęty ale obie Amazonki nie. Co prawda Majo przed chwilą wyglądała na bliską paniki ale Kara widocznie pomogła jej się opamiętać. Teraz obie wskazały na tego nieumarłego przeciwnika swoją dziwną bronią. W nocne, zamglone powietrze przez moment przeszedł jakiś przenikliwy, wojowniczy zew. Jak wezwanie do boju albo na początek łowów. Uzbrojeni milicjanci a nawet puklerzyści obserwowali to z zafascynowaniem nie widząc ani nie słysząc wcześniej tych dzikich wojowniczek podczas walki. A te zaraz potem wspólnie zaszarżowały na nieumarłego. Te ni to miecze, ni to pałki z kawałkami czarnego kamienia z jakiego zrobiony był też sztylet podarowany Carstenowi przez ich królową trafiły uzbrojonego przeciwnika. Obie wojowniczki atakowały z dziką zawziętością stopując marsz nieumarłego. Dość szybko uzyskały trafienie gdy masywna broń Kary trafiła w kolano nieumarłego krusząc je i powodując, że upadł. Zaraz potem Majo rozkruszyła jego żebra. Żywy człowiek po takich trafieniach nadawałby się do lazaretu a nawet jakby przeżył byłby pewnie niezbyt sprawny przez resztę życia. Ale ten przeciwnik nie był już żywy więc te prawidła natury się go nie dotyczyły. Leżał już na ziemi ale jeszcze próbował trafić swoim toporkiem chociaż w nogi którejś z Amazonek.

Swoje też zrobili puklerzyści. Z początku wyglądało na to, że ich serca zostały zdjęte nieumarłą grozą. Kompletnie stracili zapał do angażowania się w walkę i zaczęli się cofać krok za krokiem. Jeszcze nie uciekli całkowicie ale jednak trudno było ich uznać za wsparcie w czymkolwiek. Teraz jednak albo ta pierwsza groza minęła albo słowa Carstena lub przykład Bastarda i Amazonek podziałały na nich mobilizująco. A może bełt czy dwa jakie wbiły się tu czy tam i wymownie świadczyły, że tam za ich plecami walka albo zaraz się zacznie albo już się zaczęła. Nie bardzo było dokąd uciekać albo się skryć przed tą walką. Więc w końcu przestali się cofać. A nawet porucznik Carrera zaczął wydawać rozkazy aby zebrać ich do kupy i uporządkować szyk.

Przez to wszystko ci milicjanci co nie uciekli na samym początku teraz zostali wzięci w kleszcze. Za nimi stali szermierze z puklerzami a przed nimi zbliżały się kolejne, pojedyncze sylwetki. Milicjanci chętnie posłuchali Carstena i zaczęli brać wbite w ziemię pochodnie albo wyjmować szczapy z najbliższych ognisk. Dzięki czemu ta straszna noc była chociaż trochę rozjaśniona. No i był pretekst aby przedłużyć chociaż trochę ten postój. No ale przynajmniej udało się opanować sytuację na tyle, że się całkiem nie rozbiegli po obozie siejąc panikę na równi z wieściami o ataku nieumarłej hordy. Ta jednak wciąż napierała. Chociaż to co szło w kierunku grupy Carstena to raczej były pojedyncze sylwetki. Może z powodu kluczenia między namiotami a może po prostu wychodzili z rzeki taką bezwładną kupą.

Jak Carsten spojrzał na swoją prawą flankę zorientował się, że Zoja też nie tak od razu ruszyła w sukurs gwardzistą. I potrzebowała trochę czasu aby opanować zwątpienie w szeregach marynarzy. W końcu jednak się z tym uporali i białogłowa krzyknęła coś krótko po czym szablą wskazała kierunek ataku. I ruszyli do przodu. Ciurkiem bo też musieli przedzierać się pomiędzy namiotami pojedynczo. A każdy nieumarły mógł zastopować całą grupę bo na raz mogło z nim walczyć jeden, czasem dwóch, góra trzech żywych wojowników. Byli to jednak weterani morskich bitew, abordaży i walki na skrwawionych pokładach. Teraz to było widać gdy dorgę torowały im wystrzały z pistoletów zanim doszło do walki bezpośredniej. Ale już udało im się dotrzeć do plaży i tam bronili lewej flanki gwardzistów.

Gwardziści walczyli zaś wzorowo. Do tej pory nie bardzo mieli się jak wykazać. Teraz jednak te cieżkie płyty pancerzy jakie tak im dokuczały w tym gorącym klimacie podczas przemarszu pokazywały co są warte. Nie mieli tarcz jakie wydatnie wzmaniały obronę szermierzy ale te imperialne pancerze były godne rycerza. Mało który cios się ich imał. Zwykle albo utykał w pancernej warstwie albo się po niej zaślizgiwał zostawiając najwyżej rysę. A i tak aby dostać się do pancerza trzeba było przebić się przez żywą zaporę stali. Te wielkie, nieporęczne miecze wydawały się na pozór mało użyteczne. I na pewno przy dźwiganiu na co dzień było z nimi znacznie więcej ambarasu niż ze zwykłymi. Ale to była broń zaprojektowana do łamania drzewcy pik i włóczni, do kruszenia tarcz i pancerzy. I jak teraz było widać, we wprawnych rękach gwardzistów tak właśnie działała. Mocny cios potrafił zdekapitować głowę, odciąć ramię czy nogę albo przeciąć zdechlaka na pół. Gwardziści od pierwszych minut nieumarłego ataku jak przebili się do plaży tak stanowili pancerny korek który blokował napastnikom najłatwiejszą drogę w trzewia obozu - wzdłuż drogi obozowej właśnie. To, że walczą z nieumarłą plagą chyba nie robilo na nich większego wrażenia. W przeciwieństwie do większości walczących oddziałów jakim nie było to tak obojętne i instynktownie wzdragały się przed bliższym kontaktem z chodzącymi trupami. Nawet za pomocą włóczni czy miecza. Gwardziści walczyli nie zważając na to ale w pojedynkę to ta nieumarła horda pewnie by ich w końcu obeszła, otoczyła a nadmiar i tak rozlałby się po obozie. Ale na szczęście ich lewą flankę zajęli marines kapitana pod wodzą Glebowej. Zaś z drugiej nikt. Ale ostrzał bełtami z oddziałów Bertranda i Sabatiniego znacznie przerzedził i osłabił napór na prawą flankę gwardzistów.

Oba oddziały kuszników, tileańskich i bretońskich, stanęły obok siebie, na placu gdzie do niedawna jedni zmieniali drugich. A skąd kapitan Koenig poprowadziła szarżę na wyłaniających się z wody nieumarłych. I słali salwę bełtów za salwą. Odległość nie była problemem, bełt z lekkiej kuszy mógłby pewnie dolecieć i na drugi brzeg tej szerokiej rzeki. A cele były o wiele bliżej. Bełt gdy trafiał któregoś z nieumarłych to wbijał się mocno a jak któryś był bardziej “skruszały” to nawet przebijał go na wylot. Tylko, że to co dla żywego byłoby powalające to niekoniecznie dla nieumarłego, Z bełtem sterczącym z piersi taki truposz mógł spokojnie maszerować albo walczyć dalj. Ale część też padała od tych bełtów i już się nie podnosiła. Tym ostrzałem przerzedzili nieco napór nieumarłej hordy. Bo nawet jak taki truposz ze sterczącym bełtem doszedł do gwardzisty to już wydawał się być dla nich łatwiejszym celem niż ci nie trafieni.

Tylko z drugiej strony ta krótka odległość od celu była też problemem. Kusza, nawet lekka, miała dobry zasięg, siłę rażenia i przebicia, zwłaszcza w porównaniu do łuku. Ale jednak przeładowanie zajmowało tyle co dwa albo więcej strzałów z łuku. Nie miało to znaczenia gdy się strzelało z blank murów do oblegających albo podczas bitwy gdy wszelkiej maści strzelcy zmiękczali ostrzałem przeciwnia przed właściwą bitwą kawalerii i piechoty. Teraz jednak nawet ślamazarny pieszy jakim byli ci nieumarli co wyszli z wody mógł dość prędko pokonać odległosć z plaży na plac. A i nie bardzo było wiadomo co się dzieje między namiotami. Było ryzyko, że jakieś truposze mogą przejść i wyjść niezauważone przez kuszników całkiem blisko nich. Zwłaszcza po ich lewej flance gdzie nie było pewne czy ktoś tam między namiotami albo na plaży daje odpór nieumarłym. Bo po prawej to gwardziści Koenig a teraz także morscy żołnierze Zoji dość mocno przerzedziły tych nacierających.

- Nie mamy piechoty! Mogą nas obejść! - krzyknął Sabatini podbiegając do Bertranda. Pokazywał na te namioty po prawej. Jakby któryś z nieumarłych przedostał się od plaży to mógł wyjść ledwo paręnaście kroków od nich. W tej części obozu były namioty tych najważniejszych członków wyprawy, kapitana, głównych dowódców i narad gdzie pewnie była Izabela i ci co tam zostali nie biorąc udziału w bitwie. Nawet nie było właściwie wiadomo kto.

- Dalej chłopcy! Nie dajcie tym patałachom Carlosa zgarnąć dla siebie całej chwały! Dalej! Pokażmy im jak walczą Diablos Rojos! Nie takie rzeczy w tej piekielnej dżungli łupiliśmy! Dalej! Po chwałę i złoto! - niespodziewanie pokazała się opancerzona sylwetka konkwistadora z czarną brodą i o aparycji zawodowego pirata albo herszta bandytów. Kapitan Rojo, zjawił się na czele swoich wygłodzonych obszarpańców. W porównaniu do ludzi z ekspedycji wicehrabiny to wyglądali mizernie. Ale byli od dwóch czy trzech miesięcy w trzewiach tej piekielnej krainy i to było po nich widać. W porównaniu do nich to ludzie de Rivery dopiero co weszli w tą dżunglę. Teraz pod wodzą swojego buńczucznego, czarnobrodego kapitana zanurzyli się pomiędzy te namioty aby oczyścić je z nieumarłych. Kusznicy zostali jeszcze ustawieni w linię. Wycelowali swoją broń w górę i oddali salwę bez widoczności celu. Bełty poszybowały w ciemność ponad namiotami i powinny spać gdzieś tam w rzekę i plażę. Co prawda stąd nie było widać efektu ale widać nie spodziewali się tam żadnych sojuszniczych oddziałów.


---



Bitwa w obozie nad rzeką trwała. Żywi zmagali się z nieumarłymi. Gdzieś od strony bramy poszedł aplauz i wiwaty więc chyba żywi osiągnęli jakiś sukces. Ale przy rzece, przez tą noc, wzbity kurz i dym z ognisk i płonących namiotów nie dało się poznać co tam się dzieje.

Grupa Carstena została poszatkowana przez przedzieranie się pomiędzy a czasem i przez namioty. Podzieliła się na pomienjsze grupki i szeregi. Ale udało im się w końcu dotrzeć do tych pierszych namiotów położonych najbliżej plaży i rzeki. Co prawda trafiali co chwila na jakichś nieumarłych wojowników. Ale zwykle pojedynczo i nawet milicjanci jak przemogli swój strach i obrzydzenie to po dwóch, trzech zwykle dawali radę tym nieumarłym golemom. Choć ponosili i straty. Do rzeki dotarło ich niewielu, przynajmniej w pobliżu Carstena było ich niewielu. Możliwe, że nie wszyscy których brakowało zginęli lub odnieśli rany, pewnie część się zgubiła w tym nocnym, zadymionym chaosie a część zdezerterowała. Tak czy inaczej wreszcie dotarli na skraj plaży. I mieli wgląd na to co tu się dzieje.

W wodzie stali nieumarli. W karnych szeregach pikinierów. Część z nich maszerowała po płytkiej wodzie albo plaży w kierunku centrum gdzie marines i gwardziści wciąż stawiali opór na wybrzeżu. Ale w oczu rzucała się jedna, konna sylwetka przeciwnika.




https://cdn-wp.thesportsrush.com/202...kullhelmet.jpg


To musiał być jakiś wódz albo chociaż oficer. Siedział na swoim szkieletowym, przegniłym koniu pośrdku swoich oddziałów. I wydawało się, że nicuje swoim piekielnym spojrzeniem pole bitwy w jakie zamienił się obóz. Czasem wskazał coś gestem i z wody wówczas wyłaniał się kolejny ociekający wodą oddział przegniłych zbrojnych i dołączał do bitwy. Ale ten konny rycerz musiał być kimś znacznym. Miał ciemny pancerz i hełm w stylu w jakim lubowali się estalijscy i tileański konkwistadorzy. Na piersi miał na łańcuchu zawieszony jakiś wisior albo ozdobę bo wydawał się tak błyszczeć jakby odbijał światło ognisk i płomieni. Dłonie w pancernych rękawicach miał złożone na łęku siodła i beznamiętnie zdawał się nicować spojrzeniem to co się dzieje na lądzie.

Bertrand zaś wspólnie z Sabatinim odkryli nowy problem. Nie bardzo już mieli do czego strzelać. Dalej zajmowali pozycje na placu apelowym tak jak od początku ataku. Dalej przed nimi widzieli plecy walczących gwardzistów tam kilkadziesiąt kroków przed nimi, nad rzeką. I trochę obok osłaniających ich flankę marines Glebowej. Po prawej gdzie zniknął Rojo ze swoimi pikinierami nie wiadomo co się tam działo bo namioty zasłaniały widok nawet w dzień. A teraz w nocy, w mgłę i dymie z ognisk i pożarów bynajmniej nie było lepiej. Można było tylko zgadywać, że póki gdzieś z tych namiotów wychodzili co najwyżej pojedyncze szkielety to ludzie kapitana Rojo wciąż stawiają opór. Teraz jednak tych truposzy pokazywało się znacznie mniej a strzelać do tych co bezpośrednio walczyli z gwardzistami lub marynarzami było spore ryzyko, że w zamieszaniu, wrzasku i dymie trafi się któregoś z nich. Zapewne gdyby skrócili dystans na bliższy rzeki znów polepszyłoby się im pole widzenia i ostrzału ale to wiązało się z ryzykiem dostania się w ogień bezpośredniej walki.




---


Mecha 57

Dowodzenie oddziałem (OGŁ + Dowodzenie)


Carsten 50/2=25+5+10=40-5-10-10=15; rzut: https://orokos.com/roll/940019 23; 15-23=-8 > remis = no tragedii nie ma ale trzeba wiele poprawić; mod 0

Bertrand 55+5-10=50; rzut: https://orokos.com/roll/940020 11; 50-11=39 > śr.suk = poszło jak zazwyczaj, szału nie ma ale może być; mod +5

Zoja 50+5-10=45; rzut: https://orokos.com/roll/940021 34; 45-34=11 > ma.suk = sporo trzeba poprawić ale w sumie może być; mod +0

Carera 40+10-10-30=10; rzut: https://orokos.com/roll/940022 9; 10-9=1 > remis = no tragedii nie ma ale trzeba wiele poprawić; mod 0

Sabatini 45+10-10-5=40; rzut: https://orokos.com/roll/940024 37; 40-37=3 > remis = no tragedii nie ma ale trzeba wiele poprawić; mod 0

Koenig 45+5+10+10=70; rzut: https://orokos.com/roll/940023 28; 70-28=42 > śr.suk = poszło jak zazwyczaj, szału nie ma ale może być; mod +5

de Rojo 55+5+10-10=60; rzut: https://orokos.com/roll/940043 25; 60-25=35 > śr.suk = poszło jak zazwyczaj, szału nie ma ale może być; mod +5
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline