|
Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami) |
| Narzędzia wątku | Wygląd |
17-04-2022, 13:13 | #271 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 17-04-2022 o 13:16. |
18-04-2022, 15:06 | #272 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 57 - 2525/2526 Hexennacht; wieczór/noc Czas: 2525/2526 Hexennacht; północ Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, pogodnie, flauta, gorąco Wszyscy Noc, tropikalna noc, w tą straszną Hexennacht, z nerwowego, milczącego oczekiwania aż się coś stanie przeszła w fazę gwałtownego, bitewnego chaosu gdy coś zaczęło się dziać. Cały, zdawałoby się uśpiony do niedawna obóz rozbrzmiewał teraz krzykami dowódców, jękami umierających, wrzaskami przerażonych i odgłosami zderzającej się broni. Trudno było się zorientować co się dzieje gdzieś dalej jak namioty i ciemność zasłaniały widok. A i w większości walczące oddziały miały co innego na głowie niż podziwianie panoramy zaatakowanego obozu. Dało się w mgnieniu oka dostrzec tylko pojedyncze sceny. Wszyscy jednak zorientowali się, że na obóz spadają bełty. I to od strony lądu! Wbijały się w ziemię, przebijały płachty namiotowe czyniąc nieznane zniszczenia wewnątrz, trafiały w tarcze i ludzi. Od lądu też byli atakowani! De Rivera widocznie postanowił pokierować obroną tej imprwizowanej palisady osobiście bo wykrzyczał jakieś rozkazy rozsyłając gońców do dowódców oddziałów a resztę zrobiły werble, chorągwie i trąbki. One były językiem bitwy bo żaden człowiek nie był w stanie przekrczyceć w pojedynkę setek innych jakie też krzyczały dookoła niego. Trzeba było zdać się na wojenną sygnalizację. Skoro jednak od lądu też zostali zaatakowani i to wiązało jeszcze wolne oddziały obrońców to nie bardzo było kogo posłać do obrony od strony rzeki. Sam kapitan, na swoim koniu, też rzadko w tym namiotowym miasteczku był widzialny. Już łatwiej było dostrzec jego chorągiew którą ponoć była bandera z jego starego statku. Podczas przemarszu zawsze mu towarzyszyła a w obozie powiewała nad jego namiotem. Teraz zaś także towarzyszyła mu w bitwie. Carstenowi przypadło trudne zadanie. Raczej trudno było powiedzieć aby miał doświadczenie bojowe jako oficer i dowódca. A i zapewne to samo można było powiedzieć o ciżbie obozowej z jakiej skrzyknięto oddziały milicji. Do tego była ta przeklęta noc a jeszcze chodziło nie o jakieś gobliny, orki czy banitów ale chodzące, przeklęte trupy! A i większość z tej pstrokatej, przestraszonej ciżby nie mówiła w reikspiel co wcale nie pomagało w zebraniu ich do kupy. Część zwiała gdzieś między namiotami jak tylko padły okrzyki o chodzących trupach. Ale w końcu udało mu się zaprowadzić jako taki porządek. Po części dzięki swojej przemowie ale pewnie też i puklerzystom Carrery, wojowniczkom królowej Aldery no i Bastardowi. Bastard był pierwszym w tej części obozu jaki wszedł do walki. Dokładniej to rzucił się na pierwszego chodzącego trupa w zardzewiałym pancerzu jaki wyszedł w ich pobliżu spomiędzy namiotów. Obóz nie sprzyjał manewrowaniu całych oddziałów. Poza placem apelowym, plażą wzdłuż rzeki i dwóm głównym drogom przelotowym od bramy do bramy to wszędzie stały namioty. Więc jakby maszerować to albo przez te namioty albo pomiędzy nimi gdzie z kolei było wąsko a w nocy te linki rozpięte od namiotów to były gotowe potykacze. To nie sprzyjało manewrowaniu całych oddziałów. Może też dlatego także i chodzące trupy jakie wyszły z wody i zagłębiły się w obóz szły koślawym krokiem pomiędzy nimi i raczej pojedynczo. Jeden z takich nieumarłych wojowników wyszedł akurat jak Carsten usiłował nagonić swoje przestraszone stadko do jakiejkolwiek akcji innej niż ucieczka w głąb obozu. Wciąż mieli miny jakby woleli właśnie tą opcję. I wtedy właśnie wyszedł ten trupiak. Pierwszy jakiego mieli okazję zobaczyć z bliska, z zaledwie kilkunastu kroków. Wyszedł ale na niego rzucił się Bastard. Złapał go za nogę i szarpał mocno aż coś tam trzeszczało i pękało. Na swój sposób było to fascynujące i przerażające. Gdyby taki wielki pies złapał tak kogoś żywego i tak szarpał to ten żywy darłby się w niebogłosy a krew sikałaby dookoła. Teraz nie było widać żadnej krwi a nieumarły wojownik milczał jak zaklęty. Próbował jednak zamachnąć się swoją szablą aby trafić czworonożnego przeciwnika. I walka między nimi zaczęła się na dobre. Zaraz potem z innej ścieżki wyszedł kolejny nieumarły. Bastard był już zajęty ale obie Amazonki nie. Co prawda Majo przed chwilą wyglądała na bliską paniki ale Kara widocznie pomogła jej się opamiętać. Teraz obie wskazały na tego nieumarłego przeciwnika swoją dziwną bronią. W nocne, zamglone powietrze przez moment przeszedł jakiś przenikliwy, wojowniczy zew. Jak wezwanie do boju albo na początek łowów. Uzbrojeni milicjanci a nawet puklerzyści obserwowali to z zafascynowaniem nie widząc ani nie słysząc wcześniej tych dzikich wojowniczek podczas walki. A te zaraz potem wspólnie zaszarżowały na nieumarłego. Te ni to miecze, ni to pałki z kawałkami czarnego kamienia z jakiego zrobiony był też sztylet podarowany Carstenowi przez ich królową trafiły uzbrojonego przeciwnika. Obie wojowniczki atakowały z dziką zawziętością stopując marsz nieumarłego. Dość szybko uzyskały trafienie gdy masywna broń Kary trafiła w kolano nieumarłego krusząc je i powodując, że upadł. Zaraz potem Majo rozkruszyła jego żebra. Żywy człowiek po takich trafieniach nadawałby się do lazaretu a nawet jakby przeżył byłby pewnie niezbyt sprawny przez resztę życia. Ale ten przeciwnik nie był już żywy więc te prawidła natury się go nie dotyczyły. Leżał już na ziemi ale jeszcze próbował trafić swoim toporkiem chociaż w nogi którejś z Amazonek. Swoje też zrobili puklerzyści. Z początku wyglądało na to, że ich serca zostały zdjęte nieumarłą grozą. Kompletnie stracili zapał do angażowania się w walkę i zaczęli się cofać krok za krokiem. Jeszcze nie uciekli całkowicie ale jednak trudno było ich uznać za wsparcie w czymkolwiek. Teraz jednak albo ta pierwsza groza minęła albo słowa Carstena lub przykład Bastarda i Amazonek podziałały na nich mobilizująco. A może bełt czy dwa jakie wbiły się tu czy tam i wymownie świadczyły, że tam za ich plecami walka albo zaraz się zacznie albo już się zaczęła. Nie bardzo było dokąd uciekać albo się skryć przed tą walką. Więc w końcu przestali się cofać. A nawet porucznik Carrera zaczął wydawać rozkazy aby zebrać ich do kupy i uporządkować szyk. Przez to wszystko ci milicjanci co nie uciekli na samym początku teraz zostali wzięci w kleszcze. Za nimi stali szermierze z puklerzami a przed nimi zbliżały się kolejne, pojedyncze sylwetki. Milicjanci chętnie posłuchali Carstena i zaczęli brać wbite w ziemię pochodnie albo wyjmować szczapy z najbliższych ognisk. Dzięki czemu ta straszna noc była chociaż trochę rozjaśniona. No i był pretekst aby przedłużyć chociaż trochę ten postój. No ale przynajmniej udało się opanować sytuację na tyle, że się całkiem nie rozbiegli po obozie siejąc panikę na równi z wieściami o ataku nieumarłej hordy. Ta jednak wciąż napierała. Chociaż to co szło w kierunku grupy Carstena to raczej były pojedyncze sylwetki. Może z powodu kluczenia między namiotami a może po prostu wychodzili z rzeki taką bezwładną kupą. Jak Carsten spojrzał na swoją prawą flankę zorientował się, że Zoja też nie tak od razu ruszyła w sukurs gwardzistą. I potrzebowała trochę czasu aby opanować zwątpienie w szeregach marynarzy. W końcu jednak się z tym uporali i białogłowa krzyknęła coś krótko po czym szablą wskazała kierunek ataku. I ruszyli do przodu. Ciurkiem bo też musieli przedzierać się pomiędzy namiotami pojedynczo. A każdy nieumarły mógł zastopować całą grupę bo na raz mogło z nim walczyć jeden, czasem dwóch, góra trzech żywych wojowników. Byli to jednak weterani morskich bitew, abordaży i walki na skrwawionych pokładach. Teraz to było widać gdy dorgę torowały im wystrzały z pistoletów zanim doszło do walki bezpośredniej. Ale już udało im się dotrzeć do plaży i tam bronili lewej flanki gwardzistów. Gwardziści walczyli zaś wzorowo. Do tej pory nie bardzo mieli się jak wykazać. Teraz jednak te cieżkie płyty pancerzy jakie tak im dokuczały w tym gorącym klimacie podczas przemarszu pokazywały co są warte. Nie mieli tarcz jakie wydatnie wzmaniały obronę szermierzy ale te imperialne pancerze były godne rycerza. Mało który cios się ich imał. Zwykle albo utykał w pancernej warstwie albo się po niej zaślizgiwał zostawiając najwyżej rysę. A i tak aby dostać się do pancerza trzeba było przebić się przez żywą zaporę stali. Te wielkie, nieporęczne miecze wydawały się na pozór mało użyteczne. I na pewno przy dźwiganiu na co dzień było z nimi znacznie więcej ambarasu niż ze zwykłymi. Ale to była broń zaprojektowana do łamania drzewcy pik i włóczni, do kruszenia tarcz i pancerzy. I jak teraz było widać, we wprawnych rękach gwardzistów tak właśnie działała. Mocny cios potrafił zdekapitować głowę, odciąć ramię czy nogę albo przeciąć zdechlaka na pół. Gwardziści od pierwszych minut nieumarłego ataku jak przebili się do plaży tak stanowili pancerny korek który blokował napastnikom najłatwiejszą drogę w trzewia obozu - wzdłuż drogi obozowej właśnie. To, że walczą z nieumarłą plagą chyba nie robilo na nich większego wrażenia. W przeciwieństwie do większości walczących oddziałów jakim nie było to tak obojętne i instynktownie wzdragały się przed bliższym kontaktem z chodzącymi trupami. Nawet za pomocą włóczni czy miecza. Gwardziści walczyli nie zważając na to ale w pojedynkę to ta nieumarła horda pewnie by ich w końcu obeszła, otoczyła a nadmiar i tak rozlałby się po obozie. Ale na szczęście ich lewą flankę zajęli marines kapitana pod wodzą Glebowej. Zaś z drugiej nikt. Ale ostrzał bełtami z oddziałów Bertranda i Sabatiniego znacznie przerzedził i osłabił napór na prawą flankę gwardzistów. Oba oddziały kuszników, tileańskich i bretońskich, stanęły obok siebie, na placu gdzie do niedawna jedni zmieniali drugich. A skąd kapitan Koenig poprowadziła szarżę na wyłaniających się z wody nieumarłych. I słali salwę bełtów za salwą. Odległość nie była problemem, bełt z lekkiej kuszy mógłby pewnie dolecieć i na drugi brzeg tej szerokiej rzeki. A cele były o wiele bliżej. Bełt gdy trafiał któregoś z nieumarłych to wbijał się mocno a jak któryś był bardziej “skruszały” to nawet przebijał go na wylot. Tylko, że to co dla żywego byłoby powalające to niekoniecznie dla nieumarłego, Z bełtem sterczącym z piersi taki truposz mógł spokojnie maszerować albo walczyć dalj. Ale część też padała od tych bełtów i już się nie podnosiła. Tym ostrzałem przerzedzili nieco napór nieumarłej hordy. Bo nawet jak taki truposz ze sterczącym bełtem doszedł do gwardzisty to już wydawał się być dla nich łatwiejszym celem niż ci nie trafieni. Tylko z drugiej strony ta krótka odległość od celu była też problemem. Kusza, nawet lekka, miała dobry zasięg, siłę rażenia i przebicia, zwłaszcza w porównaniu do łuku. Ale jednak przeładowanie zajmowało tyle co dwa albo więcej strzałów z łuku. Nie miało to znaczenia gdy się strzelało z blank murów do oblegających albo podczas bitwy gdy wszelkiej maści strzelcy zmiękczali ostrzałem przeciwnia przed właściwą bitwą kawalerii i piechoty. Teraz jednak nawet ślamazarny pieszy jakim byli ci nieumarli co wyszli z wody mógł dość prędko pokonać odległosć z plaży na plac. A i nie bardzo było wiadomo co się dzieje między namiotami. Było ryzyko, że jakieś truposze mogą przejść i wyjść niezauważone przez kuszników całkiem blisko nich. Zwłaszcza po ich lewej flance gdzie nie było pewne czy ktoś tam między namiotami albo na plaży daje odpór nieumarłym. Bo po prawej to gwardziści Koenig a teraz także morscy żołnierze Zoji dość mocno przerzedziły tych nacierających. - Nie mamy piechoty! Mogą nas obejść! - krzyknął Sabatini podbiegając do Bertranda. Pokazywał na te namioty po prawej. Jakby któryś z nieumarłych przedostał się od plaży to mógł wyjść ledwo paręnaście kroków od nich. W tej części obozu były namioty tych najważniejszych członków wyprawy, kapitana, głównych dowódców i narad gdzie pewnie była Izabela i ci co tam zostali nie biorąc udziału w bitwie. Nawet nie było właściwie wiadomo kto. - Dalej chłopcy! Nie dajcie tym patałachom Carlosa zgarnąć dla siebie całej chwały! Dalej! Pokażmy im jak walczą Diablos Rojos! Nie takie rzeczy w tej piekielnej dżungli łupiliśmy! Dalej! Po chwałę i złoto! - niespodziewanie pokazała się opancerzona sylwetka konkwistadora z czarną brodą i o aparycji zawodowego pirata albo herszta bandytów. Kapitan Rojo, zjawił się na czele swoich wygłodzonych obszarpańców. W porównaniu do ludzi z ekspedycji wicehrabiny to wyglądali mizernie. Ale byli od dwóch czy trzech miesięcy w trzewiach tej piekielnej krainy i to było po nich widać. W porównaniu do nich to ludzie de Rivery dopiero co weszli w tą dżunglę. Teraz pod wodzą swojego buńczucznego, czarnobrodego kapitana zanurzyli się pomiędzy te namioty aby oczyścić je z nieumarłych. Kusznicy zostali jeszcze ustawieni w linię. Wycelowali swoją broń w górę i oddali salwę bez widoczności celu. Bełty poszybowały w ciemność ponad namiotami i powinny spać gdzieś tam w rzekę i plażę. Co prawda stąd nie było widać efektu ale widać nie spodziewali się tam żadnych sojuszniczych oddziałów. --- Bitwa w obozie nad rzeką trwała. Żywi zmagali się z nieumarłymi. Gdzieś od strony bramy poszedł aplauz i wiwaty więc chyba żywi osiągnęli jakiś sukces. Ale przy rzece, przez tą noc, wzbity kurz i dym z ognisk i płonących namiotów nie dało się poznać co tam się dzieje. Grupa Carstena została poszatkowana przez przedzieranie się pomiędzy a czasem i przez namioty. Podzieliła się na pomienjsze grupki i szeregi. Ale udało im się w końcu dotrzeć do tych pierszych namiotów położonych najbliżej plaży i rzeki. Co prawda trafiali co chwila na jakichś nieumarłych wojowników. Ale zwykle pojedynczo i nawet milicjanci jak przemogli swój strach i obrzydzenie to po dwóch, trzech zwykle dawali radę tym nieumarłym golemom. Choć ponosili i straty. Do rzeki dotarło ich niewielu, przynajmniej w pobliżu Carstena było ich niewielu. Możliwe, że nie wszyscy których brakowało zginęli lub odnieśli rany, pewnie część się zgubiła w tym nocnym, zadymionym chaosie a część zdezerterowała. Tak czy inaczej wreszcie dotarli na skraj plaży. I mieli wgląd na to co tu się dzieje. W wodzie stali nieumarli. W karnych szeregach pikinierów. Część z nich maszerowała po płytkiej wodzie albo plaży w kierunku centrum gdzie marines i gwardziści wciąż stawiali opór na wybrzeżu. Ale w oczu rzucała się jedna, konna sylwetka przeciwnika. https://cdn-wp.thesportsrush.com/202...kullhelmet.jpg To musiał być jakiś wódz albo chociaż oficer. Siedział na swoim szkieletowym, przegniłym koniu pośrdku swoich oddziałów. I wydawało się, że nicuje swoim piekielnym spojrzeniem pole bitwy w jakie zamienił się obóz. Czasem wskazał coś gestem i z wody wówczas wyłaniał się kolejny ociekający wodą oddział przegniłych zbrojnych i dołączał do bitwy. Ale ten konny rycerz musiał być kimś znacznym. Miał ciemny pancerz i hełm w stylu w jakim lubowali się estalijscy i tileański konkwistadorzy. Na piersi miał na łańcuchu zawieszony jakiś wisior albo ozdobę bo wydawał się tak błyszczeć jakby odbijał światło ognisk i płomieni. Dłonie w pancernych rękawicach miał złożone na łęku siodła i beznamiętnie zdawał się nicować spojrzeniem to co się dzieje na lądzie. Bertrand zaś wspólnie z Sabatinim odkryli nowy problem. Nie bardzo już mieli do czego strzelać. Dalej zajmowali pozycje na placu apelowym tak jak od początku ataku. Dalej przed nimi widzieli plecy walczących gwardzistów tam kilkadziesiąt kroków przed nimi, nad rzeką. I trochę obok osłaniających ich flankę marines Glebowej. Po prawej gdzie zniknął Rojo ze swoimi pikinierami nie wiadomo co się tam działo bo namioty zasłaniały widok nawet w dzień. A teraz w nocy, w mgłę i dymie z ognisk i pożarów bynajmniej nie było lepiej. Można było tylko zgadywać, że póki gdzieś z tych namiotów wychodzili co najwyżej pojedyncze szkielety to ludzie kapitana Rojo wciąż stawiają opór. Teraz jednak tych truposzy pokazywało się znacznie mniej a strzelać do tych co bezpośrednio walczyli z gwardzistami lub marynarzami było spore ryzyko, że w zamieszaniu, wrzasku i dymie trafi się któregoś z nich. Zapewne gdyby skrócili dystans na bliższy rzeki znów polepszyłoby się im pole widzenia i ostrzału ale to wiązało się z ryzykiem dostania się w ogień bezpośredniej walki. --- Mecha 57 Dowodzenie oddziałem (OGŁ + Dowodzenie) Carsten 50/2=25+5+10=40-5-10-10=15; rzut: https://orokos.com/roll/940019 23; 15-23=-8 > remis = no tragedii nie ma ale trzeba wiele poprawić; mod 0 Bertrand 55+5-10=50; rzut: https://orokos.com/roll/940020 11; 50-11=39 > śr.suk = poszło jak zazwyczaj, szału nie ma ale może być; mod +5 Zoja 50+5-10=45; rzut: https://orokos.com/roll/940021 34; 45-34=11 > ma.suk = sporo trzeba poprawić ale w sumie może być; mod +0 Carera 40+10-10-30=10; rzut: https://orokos.com/roll/940022 9; 10-9=1 > remis = no tragedii nie ma ale trzeba wiele poprawić; mod 0 Sabatini 45+10-10-5=40; rzut: https://orokos.com/roll/940024 37; 40-37=3 > remis = no tragedii nie ma ale trzeba wiele poprawić; mod 0 Koenig 45+5+10+10=70; rzut: https://orokos.com/roll/940023 28; 70-28=42 > śr.suk = poszło jak zazwyczaj, szału nie ma ale może być; mod +5 de Rojo 55+5+10-10=60; rzut: https://orokos.com/roll/940043 25; 60-25=35 > śr.suk = poszło jak zazwyczaj, szału nie ma ale może być; mod +5
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
19-04-2022, 16:38 | #273 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Obóz w czasie natarcia nieumarłych przypominał zamtuz, który stanął w płomieniach. Na nic zdały się przygotowania i oczekiwanie, kiedy obrońcy zostali zaskoczeni ruchami wzbudzających grozę przeciwników. Odwaga psiego towarzysza sprawiła, że ochroniarz nabrał werwy i śmiałości. Dowodził onegdaj garnizonem w Sylvanii. Miał pewne doświadczenie, choć nie można było o nim powiedzieć, że jest oficerem to jednak potrafił reagować kiedy sytuacja tego wymagała. Daleki był od paniki, bo widział już w swym życiu stworzenia nocy straszniejsze i bardziej bezwzględne. Teraz również mierzyli się z koszmarnymi gośćmi, lecz gwardziści władającym mieczami siali niemałe spustoszenie śród wrogich zastępów. To była zachęta do działania i dowód, że można te wyklęte siły pognębić. |
24-04-2022, 10:51 | #274 |
Reputacja: 1 |
Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 24-04-2022 o 10:55. |
24-04-2022, 18:56 | #275 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 58 - 2525/2526 Hexennacht; wieczór/noc Czas: 2525/2526 Hexennacht; północ Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, pogodnie, flauta, gorąco Wszyscy Ta jedyna, wyjątkowa i niepowtarzalna noc w roku zdawała się na żywo w pełni potwierdzać swoją przerażającą reputację. Walki objęły cały obóz. Jedne toczyły się przy improwizowanym płocie i przeszkodach jakie okalały obóz, inne nawet poza nim a kolejne w pobliżu rzeki i plaży. Właśnie tutaj sylvański i bretoński porucznik kierowali swoimi oddziałami w tym nocnym chaosie. Z zewsząd dobiegał ich szczęk stali, jęki rannych, gwizdki sierżantów i okrzyki ludzi. Tam padła palba z jakiejś broni palnej, gdzie indziej przewrócił się kolejny koksownik czy pochodnia czasem zapalając jakiś namiot a czasem nie. Dym z wystrzelonego prochu gryzł w oczy i gardła tak samo jak ten z pochodni,ognisk i płonących namiotów. Krwawa łuna wzniosła się nad pogrążonym w walce obozem. Na plaży gwardziści pancernej kapitan wciąż odpierali kolejne nawały pozawionych ciała szkieletowych wojowników. Stawiali im śmiało czoła i chyba jeszcze żaden z nich nie padł. Za to kilka szkieletowych trupów, z odrąbanymi kończynami i czerepami już leżało u frontu oddziału. Ich ciężka i nieporęczna broń dawała im niesamowitą siłę uderzeniową zaś ciężkie, spowalaniające ich pancerze co z miejsca prawie wykluczały ich we wszelkich misjach dyskretnego podejścia dawały im odporność na ciosy nawet nieumarłych wojowników. Marynarze pod wodzą blondwłosej Kislevitki nie byli tak dobrze uzbrojeni i opancerzeni. Ale wciąż trwali na pozycji nie dając truposzom obejść z flanki stanowiących centrum gwardzistów. Tu pojedynki żywych z martwymi był bardziej wyrównany. Obie strony wydawały się ponieść pewne straty chociać trzon oddziału wydawał się nadal nie naruszony. Po prawej flance gwardzistów, tą dotychczasową dziurę w obronie zablokował kapitan Rojo ze swoimi pikinierami. Za nimi ustawili się jego kusznicy, i strzelali albo ponad ich głowami w kierunku widocznych w rzece oddziałów nieumarłych albo bezpośrednio do tych jacy próbowali obejść pozycję ich kapitana i kolegów z pikami z flanki. Na razie szło im zaskakująco dobrze. Te długie piki pozwalały im trzymać nieumarłą piechotę na dystans i ciężko było niemrawym wojownikom przebić się przez tą zasłonę drewna i stali. Dlatego mimo, że pikinierzy spunktowali kilku napastników to sami ponieśli jak na razie dość symboliczne straty. Bertrand Tileański porucznik krzyknął, że wykona rozkaz i pociągnął swoich kuszników w lewą stronę placu. Ostatni raz Bertrand widział ich jak wchodzą między namioty i znikają mu z oczu. Jakby nic im nie przeszkodziło to powinni wyjść przy plaży gdzieś za plecami marynarzy dowodzonych przez Glebową. Sam zresztą razem ze swoimi bretońskimi usznikami też ruszył w namioty tylko po przeciwnej stronie. Gdzieś tam przed nimi była skąpana w nocnej mgle i mroku rzeka i plaża. A gdzieś na tej plaży powinny być oddziały czarnobrodego kapitana jaki je tam niedawno pociągnął. W tej nocy i dymie, pomiędzy tymi rozpiętymi linkami namiotowymi szło się ciężko. Co chwila się ktoś potykał a nawet przewracał. Tam i tu ktoś wybiegał czy uciekał a gdzie indziej trafili na kilku ludzi którzy próbowali gasić palący się już namiot. Do tego był ten dym co gryzł w oczy i gardła, i hałas. A z każdym miniętym namiotem zbliżali się do ogniska walki bo krzyki i klekot broni i pancerzy były coraz wyraźniejsze. Raz czy dwa niespodziewanie okazało się prawie w ostatnim momencie, że majacząca sylwetka to któryś z nieumarłych a nie żywych. Ale w pojedynkę nawet jak zaskoczyli kogoś z kuszników to w kilka osób szło im się uporać z takim zagrożeniem. - Bertrandzie! - niespodziewanie usłyszał kobiecy, rozkazujący głos tuż przy sobie. Razem z mocnym uściskiem na ramieniu. Ale akurat walnęło mu w twarz dymem z jakiegoś ogniska albo płonącego namiotu to się zachłysnął i niewiele widział. Jednak rozpoznał głos panny von Schwarz. I przyjemny zapach jej perfum jaki na chwilę przebił się przez gryzący, dym ze spalenizny jaka go otaczała. - Musisz dotrzeć do Rojo! I zabrać mu talizman! Musi jakiś mieć. Albo coś podobnego. Wyczułam aurę jaka go otacza, wcześniej tego nie było. To pewnie, przez tą noc, przez Hexennacht. Aktywowało się coś czego nie było wcześniej. Zabierz mu to. Myślę, że to po to przybyli ci z rzeki. Zabierz i przekaż mnie. Myślę, że będę tego mogła lepiej użyć niż on, on nie ma wiedzy aby tego użyć właściwie, dla niego to tylko zdobycz i błyskotka. - powiedziała mu szybko zbliżajac swoją twarz do jego twarzy. Już wpływ tego dymu przeszedł chociaż wciąż łzawiły mu oczy. To widział jej determinację wymalowaną na jej bladej twarzy. Jego kusznicy zatrzymali się widząc, że ich dowódca też się zatrzymał i rozmawia z tą imperialną szlachcianką. - Idę ostrzec innych, a ty działaj Bertrandzie! W Hexennacht piekielne moce sprzyjają nieumarłym a nie żywym! Są potężniejsi niż w każdą inną noc roku! A ten talizman to może być klucz aby przetrwać tą noc! - rzuciła mu na odchodne po czym odwróciła się i ruszyła szybkim krokiem pomiędzy namioty. Kierując się wzdłuż rzeki chociaż stąd jeszcze nie było jej widać. Niedłgo potem, po kolejnych wpadkach z rozpiętymi linkami namiotowymi Bertrand wyszedł na linię najbliższych rzece namiotów. Widział już plecy kuszników kapitana Rojo. Kilku odwróciło się ku nim słysząc, że ktoś nowy się pojawił. Ale wrócili do przeładowywania kusz i ostrzału tego co się dało. Za kusznikami, pomiędzy ich ramionami i głowami widział plecy pikinierów. Stawiali odpór nieumarłej hordzie. Wśród nich, w pierwszym szeregu dostrzegł zdobniejszy, złoty hełm z piórami. To musiał być kapitan Rojo ale był w samym ogniu walki. Mając chwilę na obserwację pierwszy raz miał okazję zorientować się jak wygląda sytuacja przy rzece. Tych trupich oddziałów było niepokojąco sporo. Właściwie gdyby nagle ruszyły ławą na obóz to było wątpliwe czy żywi, choćby byli najdzielniejsi i najsprawniejsi, zdołali ich powstrzymać. Ale oni stali w wodzie po kolana, po pas, po brzuch. I czekali. Albo obserwowali. Trudno było to pojąć. Dostrzegł też dziwną, obcą sylwetkę na nieumarłym koniu i w zbroi przypominającej tą w jakich lubowali się tileańscy i estalijscy konkwiskadorzy. Zwłaszcza ci znaczni. Oczy płonęłu mu żwym blaskiem a na piersi pancerza coś błyszczało. Albo jakaś ozdoba przymocowana do tego pancerza. Albo jakiś wisior. I właśnie ten wódz wskazał swoją buławą gdzieś na inną stronę brzegu. Wówczas szkieletowa piechota odziana w resztki pancerzy wyszła z wody i ruszyła w tamtą stronę. On sam zaś… Skierował się bez pośpiechu w górę rzeki. Wraz z nim poruszała się część jego oddziałów. I zaczynał się zbliżać właśnie w stronę tej flanki gdzie walczyli gwardziści Koenig i pikinierzy Rojo. No a teraz gdzieś tu właśnie wyszedł Bertrand ze swoimi kusznikami. Carsten Amazonki nie dyskutowały z przyjacielem ich królowej. Tylko odłożyły swoją egzotyczną, ozdobną broń do cięcia i miażdżenia i wzięły się za łuki. Bo wśród milicji z ciur obozowych i puklerzystów Carrery to chyba nikt inny nie miał jakiejś zasięgowej broni. Dwie smukłe, łuczniczki, ozdobione skórami i piórami dzikich zwierząc wycelowały i puściły strzały. Pierwsza para świsnęła dość blisko konnego rycerza ale nie uczyniła mu krzywdy. Nawet chyba ich nie zauważył w chaosie bitwy albo się tym nie przejął. Jednak gdy Majo i Kara ewidentnie obrały go za cel a nawet dwie czy trzy strzały trafiły w jego czarny napierśnik i udo spojrzał w ich stronę. Obie wojowniczki, milicjanci, chyba nawet Carrera i jego śmiałkowie jakby drgnęli i na chwilę zamarli od tego spojrzenia. Wtedy rycerz skinął wprost na nich swoją buławą. I jeden z czekających w wodzie oddziałów, w nienaturalnym dla żywych milczeniu obrał ich za cel i ruszył w ich stronę. - Obawiam się, że przykuliśmy jego uwagę. - powiedział porucznik Carrera cierpkim tonem. Dał znak swoim ludziom aby przygotowali się do walki. Stali w swoich lekkich pancerzach z wyprawionej skóry albo przeszywalnicach z metalowymi blaszkami czy ćwiekami. W prawicach dzierżyli rapiery zaś w drugich małe, metalowe tarcze zwane pulerzami. Broń typowa w pojedynkach i poza tymi sytuacjami dość egzotyczna, zwłaszcza w Imperium. Milicjanci jednak mieli wyraźne obawy przed bezpośrednim starciem z nieumarłą piechotą. Zerkali na Carstena który nimi dowodził jakby liczyli, że nie każe im walczyć z chodzącą śmiercią. - Widzę, że zdążyłam w ostatniej chwili. - Carsten usłyszał, że ktoś z tyłu nadchodzi ale wydawało się, że to po prosty ktoś z milicjantów się przepycha. Jednak głos zapowiedział pojawienie się Vivian. No i warczenie Bastarda. Pies jakoś nie polubił imperialnej szlachcianki. Ona sama nie zwróciła jednak na niego uwagi i miała ważniejsze rzeczy do przekazania. Stanęła obok Carstena i chwilę obserwowała co się dzieje na rzece. A o dziwo ten rycerz jakby dał rozkaz do przegrupowania bo ruszył w górę rzeki niejako po części odwracając się do nich plecami. Wraz z nim ponuro i z nieumarłą determinacją maszerowała jego armia. Chociaż ta szkieletowa piechota jaką na nich wysłał nadal maszerowała i szła już przez plażę kapiąc na nią rzeczną wodą. - Uderzą na Rojo. On ma jakiś talizman czy coś podobnego. Chcą go odzyskać. Carstenie musimy zdobyć to co widziałeś na szyi tego wodza. To jest kluczowe. Nie wiem jeszcze co to dokładnie jest ale emanuje taką mocą, że wyczuwam to nawet stąd. To musi być źródło potężnej mocy i energii. Musimy je zdobyć. Prosiłam już Bertranda aby odzyskał od Rojo ten fant. My musimy zdobyć to co ma ten rycerz. - mówiła szybko i zdecydowanie jakby była pewna tego o czym mówi. Na razie to Carsten widział, że rycerz od nich oddala się bez większego pośpiechu. I jeszcze nikogo nie zaatakował ani nie rzucił kolejnego oddziału do walki. No ale jakby miał zamiar uderzyć na gwardzistów Koenig albo walczących jeszcze dalej pikinierów Rojo to przemieszczał się w dobrą stronę. - Mogę cię do niego zabrać. Ale tylko ciebie. I będziemy zdani tylko na siebie nawzajem a to bardzo potężny przeciwnik, w samym środku swojej armii. - przestała oglądać przegrupowanie nieumarłych wojsk i popatrzyła pytająco na Sylvańczyka. W końcu był dowódcą dla Carrery i milicjantów o jakich polecił mu zadbać kapitan de Rivera. Ale teraz niezbyt była okazja go pytać o zdanie, nawet nie był pewny gdzie on właściwie jest. A, że przeciwnik może być potężny to było widać po tych bezpośrednich trafieniach Amazonek. Dwie czy trzy strzały jakie go ugodziły zdawały nie robić się na nim wrażenia. No ale może uktwiły w pancerzu i nie przebiły się głębiej.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
27-04-2022, 18:10 | #276 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Był pod wrażeniem z jaką gracją i zwinnością Amazonki chwyciły za łuki, nie mógł w pełni jednak docenić tego popisu dumnych wojowniczek, bo strzały choć nadzwyczaj celne, nie wpłynęły na kondycję przeciwnika. Carsten wewnętrznie zadrżał, bo te wyostrzone groty powaliłyby każdego człowieka, nawet o nadzwyczajnej wytrzymałości. Z całą siłą dotarło do niego, że mierzyli się dziś z czymś ponadludzkim lub o nieznanej im mocy. |
02-05-2022, 23:21 | #277 |
Reputacja: 1 | Bertrand wzdrygnął się kiedy ni stąd ni zowąd pojawiła się nagle przy nim jak zwykle pełna niespodzianek Vivian. Choć zapach jej perfum był całkiem przyjemnym wrażeniem pośród otaczającego ich smrodu i dymu. Szybko jednak doszedł do siebie i skinął głową na jej słowa. Zakładał, że wiedziała co mówiła na temat tego medalionu, choć szkoda że tak późno. W każdym razie na razie wychodził dobrze na współpracy z sylvańską szlachcianką, więc nie było powodu by w tej sytuacji jej nie zawierzyć. Ostatnio edytowane przez Lord Melkor : 02-05-2022 o 23:23. |
06-05-2022, 00:22 | #278 |
Majster Cziter Reputacja: 1 | Tura 59 - 2525/2526 Hexennacht; wieczór/noc Czas: 2525/2526 Hexennacht; północ Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, pogodnie, flauta, gorąco Bitwa Nocna bitwa objęła cały obóz. I to nie była jakaś przypadkowa noc ale ta jedna, jedyna, przeklęta noc na styku starego i nowego roku. Gdy czas i przestrzeń pomiędzy starym a nowym, tym czy innym światem albo wymiarem jest wyjątkowa cienka. A jak wierzono zmarli powstawali z grobów i chodzili wśród żywych. Tej mglistej i wilgontej nocy, tu przy tej dużej rzece zwanej przez Amazonki Wężową, okazało się, że to nie tylko jakieś banialuki i duby smalone. Tylko naprawdę przeciwko armii żywych powstała armia nieumarłych. Wychodzili z rzeki i dżungli. Żywy walczyli aby niedopuścić tych przeklętych i przerażających nieumarłych do swojego leża. Na lewej flance walki przy rzece porucznik Carrera sprawnie przejął dowodzenie po Carstenie. Nie mieli za bardzo czasu się pożegnać ani nic. Młody porucznik krzyknął, że się tym zajmie i życzył im powodzenia. Cokolwiek by nie planowali. A potem krzyknął jeszcze raz, tym razem na swoich chłopców. I śmiałkowie z puklerzami ruszyli do kontrszarży na następujące ku nim oddział ociekających rzeczną wodą nieumarłych. Zwarli się z nimi nie przejmując się za bardzo osieroconą milicją która ani nie bardzo miała chęci ani możliwości aby ich wesprzeć. Ci którzy jeszcze trwali na posterunku mieli mocno niepewne miny obserwując plecy swoich estalijskich szermierzy. Jak po krótkiej walce padł pierwszy z nich. Ale i Carrera nie pozostał im dłużny. I zaraz potem ku radości swoich kibiców stojących za ich plecami on i jego ludzie też powalili pierwszego szkieleta. W sukurs przyszły im barwne i egzotyczne łuczniczki. Ciężko im się strzelało. Bo jak nie chciały trafić nikogo z żywych to widziały głównie ich plecy. Dopiero za nimi widać było ten czy inny kawałek przegniłej sylwetki w przerdzewiałym pancerzu. I jeszcze wszyscy tam sakali na siebie, napierali, robili odskoki no trudno było wybrać moment aby strzelić do któregoś szkeleta. A i wówczas spora część strzał leciała gdzieś w piach czy wodę. Ale i tak udało się obu wojowniczkom chociaż trochę zmiękczyć strzałami przeciwników Carrery. Na prawej flance puklerzystów toczyła się główna część walk przy rzece. Od najbliższych sąsiadów, marines pod wodzą Glebowej dzieliło ich kilka namiotów. Tam toczyła się walka pierś w pierś. Marynarze podobnie jak puklerzyści byli opancerzeni dość symbolicznie a ich atutem była możliwość strzelania z pistoletów. Ale to można było robić tuż przed walką a nie gdy już trwała wymiana ciosów. Dzielna Kislevitka dawała przykład stając w ich centrum i szablą wykrajając sobie kolejne zwycięstwo. Szkieletowi napastnicy nie mogli się im równać pod względem techniki ale nadrabiali nienaturalną odpornością na ciosy. Walka była więc dość wyrównana. I żywi i martwi ponieśli już pewne straty, tam leżało nieruchome truchło nieumarłego korsarza a obok zwinięte w kłębek zakrwawione ciało dogorywającego marynarza. Ale walka trwała dalej i trudno było rokować kto zwycięży. Problemem było to, że na skraju rzeki, w wodzie po kostki, za plecami martwych kamratów czekał nieruchomo i w milczeniu kolejny oddział żywych trupów. W nienaturalnej ciszy i bezruchu, tak obcej żywym, nawet najbardziej zdyscyplinowanym żołnierzom. Było jasne, że nawet gdyby Glebowa ze swoimi marines przemieliła w końcu obecnych przeciwniką to na zmęczonych i zakrwawionych marynarzy uderzy ten czekający oddział. Właśnie w nich zaczęli strzelać tileańscy kusznicy Sabatiniego którzy podobnie jak na drugim skrzydle Bertrand ze swoimi ludźmi dotarli do skraju pola namiotowego i zaczęli ostrzał. Nie chcieli jednak ryzykować trafienia w tym nocnym chaosie walczących marynarzy. Nie mogli ich wesprzeć bezpośrednio ale mogli strzelać nawiją ponad ich głowami. Wówczas tileańskie bełty mogły trafić kogoś z czekających trupów które w milczeniu czekały na swoją kolej wejścia do walki. Na razie jednak większość bełtów pruła wodę i mało który chociaż drasnął czekających wojowników. W centrum tego majdanu walczyli pancerni gwardziści pancernej kapitan. Coraz wyraźniej zdobywali przewagę nad swoimi szkieletowymi przeciwnikami. Chociaż też już jeden z imperialnych padł, pomimo solidności pancerza. Jednak ta iście rycerska zbroja w jaką byli odziani zdawała się przynosić efekty tak samo jak ich potężna, dwuręczna broń. Oddział żywych trupów z jakim się starli został już zredukowany prawie o połowę. Gdyby walczyli z żywymi musieli to być wojownicy wielkiej determinacji aby pomimo tak dużych strat dalej stawiać opór wyraźnie sprawniejszemu przeciwnikowi. Ale nie walczyli z żywymi a na martwych nie robiło to większego wrażenia. Podobnie jak u sąsiadów za zaangażowanym w walkę trupim oddziałem czekał kolejny. Na razie jednak na Koenig i jej gwardzistach nie robiło to wrażenia i z zajadłością siekali kolejne trupy. Prawe skrzydło zaś w ostatniej chwili zajął Rojo ze swoimi pikinierami. Cokolwiek i ktokolwiek o nim nie sądził to nikt nie mógł zaprzeczyć, że swoimi wygłodzonymi piersiami i wystawionymi pikami zablokowali nieumarłym drogę i do oskrzydlenia gwardzistów albo wlania się trupów w głąb obozu. Za za nimi stanęli kusznicy zwani przez Estalijczyków arkabalisterami. Ci też wsparli swoich kolegów chociaż nie bezpośrednio tylko podobnie jak Tileańczycy strzelali ponad ich głowami w czekakące w odwodzie oddział nieumarłych. A wkrótce dotarł to Bertrand i jego kusznicy dołączyli do estalijskich kolegów. Połączone oddziały kuszników działały na tym skrzydle skuteczniej niż na lewym skrzydle. Tutaj chociaż przy takim pośrednim ostrzale kusza nie mogła w pełni objawić swojej niszczycielskiej mocy a i zwyczajnie strzelało się trudniej bo nieco w ciemno i tylko mniej wiecej było wiadomo gdzie jest przeciwnik to jednak wkrótce i jeden i kolejny czekający konkwiskador zwalił się w wodę gdy któryś z kolei bełt to było zbyt wiele dla jego nieumałrego życia. Kusznicy też woleli nie ryzykować bezpośredniego ostrzału w oddział z jakim walczyli pikinierzy więc strzelali aby osłabić tych nieumarłych jacy mieli wejść do walki jako następni. Uzbrojeni w broń drzewcową konkwiskadorzy radzili sobie całkiem nieźle. Kapitan Rojo dobrze ich prowadził aby wykorzystywali przewagę zasiegu swojej broni tak skutecznej w defensywie i powoli zaczynali zdobywać przewagę. Zakłuli swoimi pikami jednego napastnika i potem kolejnego. A ci wciąż jeszcze nie wyłączyli z akcji żadnego z żywych oponentów. Carsten - Cieszą mnie twoje słowa mężny wojowniku. - Vivian pierwszy raz uśmiechnęła się odkąd przybyła w środku bitwy i zwróciła się do czarnowłosego Sylwańczyka. Widocznie była zadowolona z jego odpowiedzi. Poczekała aż wyda swoje ostatnie rozkazy i pożegnanie. Carrera oddał mu salut ale odwrócił się aby zebrać swoich ludzi bo nieumarli już byli ostatnie kroki od nich. Majo i Kara też go pożegnały. - Vivian jest przyjaciółką naszej królowej. Ona wie dużo, różnych rzeczy. Zróbcie co trzeba. Jeśli przetrwamy do świtu to przetrwamy. Masz na szczęście. - Majo podeszła do niego aby coś mu powiedzieć i jakby pod wpływem impulsu wyjęła ze swojego pióropusza kwiat lotosu jaki zebrali ostatniej nocy i wsadziła mu za koszulę. Ale potem odeszła i razem z miedzianoskórą Karą wznowiły ostrzał z łuków w nieumarłych co już starli się z ludźmi Carery. - Lubią cię. Ale nie mamy czasu. Chodź. - czarno i czerwonowłosa milady uśmiechnęła się krótko widząc to pożegnanie w środku pola walki ale dała znak aby szedł za nią. Niedaleko. Podeszła do wejścia jakiegoś namiotu stojącego tuż przy plaży ale nie weszła. Posłała spojrzenie ku rzece w stronę konnego rycerza co wydawał się być wodzem wrogiej armii. Obserwowała go chwilę a on już zdołał odjechać spory kawałek. I chyba faktycznie kierował się ku ich prawemu skrzydłu gdzie walczył kapitan Rojo. - Postaram się przenieść nas jak najbliżej. Ale nie wiem jak blisko mi się uda. Tam pewnie będzie dość głęboka woda. Mam nadzieję, że umiesz pływać. Ja postaram się go zająć. A ty zerwij mu talizman. Na nic innego nie zważaj. Ani na mnie, ani na niego, ani na jego trupy. Masz mu zerwać ten talizman. I dawaj dyla jak tylko ci się uda. Nie daj się złapać jego truposzom. On będzie widział ten talizman tak samo jak ja. Więc na pewno któreś z nas cię w końcu znajdzie. Jeśli to będę ja to oddasz mi talizman. Mam nadzieję, że Bertrand zdobędzie drugą połowę. Jeśli to nie ja cię pierwsza odnajdę… No cóż, będziesz musiał coś wymyślić. Domyślam się, że to dwie połówki które dopiero razem dają pełną moc tego talizmanu. Więc jeśli mnie zabraknie musicie z Bertrandem scalić jakoś te dwie rzeczy w komplet. I szczerze mówiąc w tej chwili nie wiem co się by wówczas stało. - mówiła całkiem rzeczowo i spokojnie. Chociaż patrzyła głównie na ich przeciwnika. Na Carstena zerkając tylko jakby sprawdzała czy słucha albo rozumie. A potem złapała go za rękę i weszli do namiotu. To był namiot zwykłych ciur albo żołnierzy i to opuszczony w wielkim pośpiechu jak można było sądzić po wyglądzie. A jedyne światło wpadało przez jakieś rozdarcie albo przewalony słupek od strony plaży gdzie widać było rzekę i kawałek toczących się tam walk. - Stój spokojnie i nie ruszaj się. Obejmij mnie. Przytul. To będzie pewnie dziwne dla ciebie ale nic się nie bój, wszystkim się zajmę. Za chwilę będziemy na miejscu. - powiedziała cicho jak jakaś nauczycielka, guwernantka albo nawet matka do swojego wychowanka. Gdzieś tam jeszcze Bertrand trącił go nosem ostatni raz a potem musieli się objąć z tą nietuzinkową szlachcianką. Niewiele było widać wewnątrz tego namiotu. Za to jak znalazł się tuż przy niej poczuł przyjemny zapach jej perfum. I ciepło jej ciała przez ubranie. A ona zaczęła coś szeptać. Nie zrozumiał co ale potem… Jakoś… Jakby wypłynął z tego namiotu. I leciał. Unosił się ponad plażą i rzeką. Niezbyt wysoko, od kilka kroków nad ziemią a potem rzeką. I leciał całkiem szybko. Widział jak przelatują nad głowami marines i charakterystyczną blond głowę Zoji jaka obcięła kościane ramię swoją szablą. Ale była zajęta i nawet nie podniosła głowy na niego. Głosy i dźwięki też były dziwne, jakby spod wody i jakieś wygłuszone. Przeleciał obok gwardzistów. Tam kapitan Koenig w swoim finezyjnym, barwnym berecie z jeszcze barwniejszymi piórami ścięła kościany łeb któremuś z nieumarłych. A ten mimo to nie chciał upaść. Ale leciał dalej. Pikinierzy i dwie czy trzy szamoczące się sylwetki. Rojo i Bertrand. Trudno było zorientować się o co tam chodzi bo poleciał dalej. Był już nad wodą, przeleciał szybko nad ostrzeliwanymi z bełtów piechociażami wroga. I już go widział. Ten piekielny rycerz ze swoimi świecącymi oczami. Też go nie widział. Chyba obserwował bitwę, zwłaszcza zmagania pikinierów i gwardzistów bo jakoś tak stał w przerwie między nimi. Tyle, że oni na plaży a on zanurzony do połowy w rzece. Już wydawało sie, że Carsten zaraz będzie mu mógł spać na kark jakby zeskakiwał z pierwszego piętra na kogoś na ziemi. Gdy rycerz, z wciąż sterczącymi kikutami złamanych strzał wystrzelonych przez Amazonki niespodziewanie spojrzał tymi swoimi świecącymi oczami wprost na niego. Jakby był pierwszym który zwrócił na niego uwagę. Jednak Carsten w swojej dziwnej, bez cielesnej formie leciał tak szybko, ze nawet wódz nieumarłych nawet jak go jakoś wyczuł, to już nie zdążył nic zrobić. - Teraz! - głos Vivian był chyba jeszcze bardziej zaskakujący. Bo jej też nie widział odkąd opuścili namiot. Ale jakoś miał pewność, że jest gdzieś przy nim i to ona steruje tym lotem. I jak krzyknęła to wreszcie ją zobaczył. Jak spada z góry w tej swojej sukni wprost na rycerza. Siebie też zobaczył. Spadał obok niej. Rycerz błyskawicznie uniósł ramiona w obronnym geście i zaraz potem imperialna szlachcianka spadła na niego łapiąc go za nadgarstki. Trudno było powiedzieć jakby się to skończyło bo praktycznie w tym samym momencie spadł na nich Carsten i cała trójka wylądowała pod wodą. Woda była dziwnie zimna, jakby była pośrodku sylvańskiej zimy. UDerzenie ogłuszyło Carstena a woda oślepiła go. Gdy zorientował się co się dzieje i gdzie jest minęła krytyczna chwila. Ujrzał jak pod wodą trwają zmagania. Najpierw suknię Vivian która falowała złudnie powoli pod wodą. Bo ona była na górze. Wciąż trzymała za nadgarstki rycerza i siedziała na nim okrakiem. On leżał plecami w mulistym dnie, też pod wodą ale gdy minął pierwszy efekt zaskoczenia powoli, z iście nieumarłą determinacją prostował się do pionu stopniowo siadając. I wydawało się, że odzyskuje panowanie nad sytuacją jaką chwilowo zabrał mu ten zaskakujący atak. Na piersi błyszczał mu jakiś medalion na grubym łańcuchu ale detali w tym rozkopanym mule i pod wodą Carsten nie widział. Wiedział za to, że kończy mu się powietrze w płucach. Bertrand Emilio potwierdził otrzymany rozkaz i krzyknął na resztę oddziału aby ładowali kusze. Tak ich zostawił Bertrand a sam popędził do przodu. Musiał minąć estalisjkich kuszników Rojo którzy akurat oddawali salwę. Strzelali nawiją, ponad głowami walczących kolegów aby trafiłc w czekających w rzece nieumarłych. Bretończyk słyszał charakterystyczny świst zwalnianych cięciw ale w nocy bełty jawiły mu się jako odgłos prujących powietrze pocisków. Ich samych nie widział i niezbyt miał okazję aby ich wypatrywać. Jaki był efekt ostrzału nie wiedział. Za to usłyszał bliźniaczą komendę do ładowania broni tylko wykrzyczaną po estalijsku. Widział już plecy pikinierów i tylce ich broni. Wtedy nad głową przeleciała kolejna salwa. Tym razem pewnie od jego bretońskich kuszników bo ci od Rojo jeszcze nie zdążyliby przeładować swoich broni. Efektu też nie widział bo musiał przemykać się pomiędzy pracującymi drzewcami pik aby dostać się bezpośrednio do kapitana który nimi dowodził. Gdy znalazł się tuż za ich plecami z ledwo paru kroków dostrzegł nieumarłą grozę jakiej stawiali odpór. Na szczęście pikinierzy znali się na swoim rzemiośle i większość tych nieumarłych pokrak udawało się zatrzymać na dystans. Mieli zardziewaiałe szable, topory, rapiery, maczety i pałki. Więc musieli podejść bliżej aby zadać cios niż pikinierzy mogli zadać swój. Chociaż niektórym się to udawało i tu czy tam słychać było okrzyki bólu i przekleństwa w estalijskim. Rojo nie miał piki tylko tarczę i rapier. Stał w centrum swojego szyku i dawał przykład swoim zarośniętym i niedożywionym chłopcom jak walczyć należy. - Dawać psiekrwie! Chyba nie pozwolicie by jakieś baby były od nas lepsze! Nikt nie odbierze nam naszego złota! Płaciliśmy za nie krwią i życiem! Jest nasze! - krzyczał po estalijsku wskazując w lewo gdzie walczyli gwardziści pod wodzą Koenig. I był to godny do naśladowania rywal w tych zmaganiach bo ci chociaż bez pik i tarcz to radzili sobie świetnie z tą nieumarłą hordą. Więc chyba w ogóle nie spodziewał się ani Bertranda ani kogokolwiek innego za swoimi plecami. - Co?! O czym ty mówisz?! Jaki amulet?! Jaka Vivian?! Nie wiem czy widzisz ale jesteśmy trochę zajęci! - kapitan odwrócił się do bretońskiego kolegi korzystając z chwili, że jego sąsiedzi odepchnęli nieumarłego jaki mu się naprzykrzał chociaż na chwilę. Czarnobrody wydawał się być zaangażowany w walkę i niezbyt wiedział o co Bertrandowi chodzi. Zresztą nie było przy nich ani Vivian ani z bliska bretoński kawaler nie widział na nim żadnego wisiora. Na pewno nic tak widocznego jak u tego czarnego rycerza… Który właśnie się zorientował gdzieś zniknął. Widać było tego obrzydliwego, kościanego konia jakiego dosiadał ale jego samego jakoś nie. - Sugeruje abyś wziął swoich ludzi na prawą flankę! Będziecie mieć lepszy widok! I walcie w tych zasrańców ile wlezie! A jak ruszą na was to zwiewajcie w namioty! - kapitan wskazał na swoją prawą stronę gdzie jeszcze był kawałek plaży i to w miarę pustej. Było tam miejsce dla jeszcze jednego oddziału i widok powinien być lepszy. Chociaż stawanie tak blisko linii walk dla strzelców zawsze było niebezpieczne. Rojo wydawał się być zirytowany, że Bertrand zabiera mu głowę takimi błahostkami i wskazał mu kierunek i rolę gdzie jego zdaniem mógłby się bardziej przydać ze swoimi kusznikami. W tych ciemnościach i w chaosie walki nadal nie było u niego widać żadnego medalionu. Chyba, że miał go pod pancerzem albo i ubraniem. Albo to było coś innego niż jakiś wisior.
__________________ MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić |
06-05-2022, 19:45 | #279 |
Markiz de Szatie Reputacja: 1 | Dał się wciągnąć w intrygę Vivian, ponieważ widział w tym szansę ocalenia dla wszystkich. Nie pozwolił, by ogarnęły go wątpliwości, chociaż kiedy kobieta przedstawiała dalsze elementy planu w pospiesznej drodze do namiotu zastanawiał się, co może się nie udać. Brzmiało bowiem to wszystko tak wymyślnie, że istniało spore ryzyko rozwoju wydarzeń nie według śmiałych zamierzeń tej ekscentrycznej persony. Ostatnio edytowane przez Deszatie : 06-05-2022 o 20:15. |
15-05-2022, 22:49 | #280 |
Reputacja: 1 | Bertrand zawahał się na moment. Rojo nie chciał współpracować, co było w sumie do przewidzenia. Mógł mu dalej perswadować i tracić czas, którego za bardzo nie mieli. Mógł z nim walczyć, ale atakowanie sojusznika podczas bitwy zhańbiło by go w oczach żołnierzy. I jak miałby się z tego wytłumaczyć? Ponadto nie widział żadnego amuletu, czy miał gwarancję że estalijski kapitan w ogóle ma go przy sobie? Vivian nie była przecież nieomylna.... Stwierdził, że chyba lepszym pomysłem będzie poszukanie i zneutralizowanie wrogiego dowódcy, może to by powstrzymało nieumarłych. Inaczej wydawało się, że zostaną zmieceni samą przewagą liczebną przeciwnika. Zdecydował się więc powrócić do swoich ludzi i rozejrzeć się za dowódcą nieumarłych, przez chwilę przecież widział jakiegoś upiornego rycerza na koniu. |