Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 26-04-2022, 14:03   #101
Bielon
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Teoffen
9. Sommerzeit, 2524 KI
wioska Rozdroża, południe


Stojący na wozie Philippus w napięciu obserwował oddalające się prędko trzy oddziały zbrojnych z Teoffen. Rozchodzące się na trzy strony świata, chcące zamknąć wioskę kordonem, uderzyć z trzech stron na zbrojną hałastrę która wychynęła spośród zgliszcz zabudowań wioski. Przez krótką chwilę podziwiał wprawę z jaką Sir Detlef, Jean-Gabriel i Paczenko prowadzą swoich ludzi. Wiedział, że skotłowana w zabudowaniach hałastra nie będzie miała żadnych szans, kiedy zbrojni uderzą na nią z trzech stron. Wioska, której większość zabudowań spłonęło pozostawiając po sobie zgliszcza, kotłowaninę smętnie dymiących, czarnych belek i równie czarnych, sterczących w niebo kominów. I te nieliczne chaty, które nie miały prawa zapewnić komukolwiek schronienia. W pozostałości wioski banda rozproszyła się po ruinach zabudowań. Musieli dostrzec konnych. Philippus nie chciałby być w ich skórze. Jeszcze bardziej nie chciał być w skórze Lanwina, otoczonego przez czterech bandytów.

-Pędem, jak rozkazał Panicz Detlef, za Panicza! Za Teoffen! - wrzasnął Tupik, który umościł się pomiędzy skrzyniami dającymi mu solidną ochronę i już wydobywał swoją procę, gotując się do wzięcia udziału w walce. Philippus spojrzał nań z niedowierzaniem. Szarża wozem, wypełnionym zapasami? Jak to mówią, jak bogowie chcą kogoś ukarać, najpierw pozbawią go rozumu. Nim jednak zdążył powstrzymać kompana jego woźnica wstrzymał konie, które podochocone krzykami niziołka, wyraźnie czując wodę w płynącym przez wieś strumieniu, miały chęć ruszyć do przodu. - Prrrrr! Stój Mokra! - woźnica szarpnął lejcami wstrzymując szarpiące się, nerwowe, czujące widać nie tylko wodę ale i bitwę, konie. - Panie Tupik, tu nie wasza komenda! - warknął. Tupik już chciał go zrugać, ale wstrzymało go gromkie wołanie kaprawego Ernsta, starszego nad taborem.

-Wozy w krąg! Szybko!

Philippus w lot zrozumiał intencje Ernsta, który choć miał niemiłą powierzchowność, wiedział widać jak ustawiać tabor, by przygotować go do obrony przed napaścią. Woźnice szybko pojęli zamysł swego pryncypała ustawiając wozy w coś, co miało tworzyć zwarty krąg. Cztery wozy powoli ustawiały się jak należy. Philippus rzucił do Gerwarda, który powoził jego zaprzęgiem. - Zblokujcie mi koła, bo muszę przygotować się na rannych!

Tupik wściekły na wąsatego Anzelma chciał go zrugać, ale jego uwagę odwrócił głośny krzyk niosący się od spalonej wioski.

-Teoffen! Teoffen!!

Detlef i jego ludzie ruszyli do szarży…


***

Lawin padł zmieciony z siodła strzałą, która wbiła mu się w bark. Ból eksplodował w ciele zwiadowcy gdy ziemia uderzyła go z siłą tarana. Koń szarpał się wlokąc go kilka kroków przepełnionych cierpieniem i krzykiem. Noga, która ugrzęzła w strzemieniu w końcu wyrwała się na wolność. Legł w pyle czując rozrywające szarpanie w mięśniu. „Teoffen! Teoffen!!” Świat wirował wokół niego, chmury pędziły przed siebie a zgiełk bitewny narastał. Za chwilę chłopaki przyjdą mu z pomocą. Za chwilę…

Przed oczami dostrzegł cień i spróbował skupić się na nim. Cień miał twarz. Ludzką twarz wykrzywioną wściekłością. Szare, złe oczy spojrzały nań z góry, a on spróbował odpełznąć choć odrobinę, nie zważając na rozrywającą mu bark, trącą o klepisko strzałę.

- Poczekaj! Ja tylko…

To co miało paść dalej zagłuszył furkot nadlatującego z góry kiścienia. Lanwin zamarł ze słowami, których usta nie zdążyły wypowiedzieć spętane straszliwym krzykiem rozpaczy. Drewniany bijak ozdobiony kolczastymi guzami opadł a świat Lanwina, już przecież pełen boleści, naraz eksplodował po raz kolejny niewyobrażalnym bólem.

Płynące w górze chmury, płynęły jak wcześniej. Leniwie, jak krew buchająca z rozbitej czaszki zwiadowcy. Wieśniak, którego bojowy cep zmiażdżył przed chwilą czaszkę Lanwina, obudził się ze stuporu. - Kryć się chłopy! Kryć się! A potem w kupę!

Lanwin krzyku już nie słyszał. Nie słyszał i nie widział już nic. Poza chmurami, które unosiły jego duszę do lepszego ze światów.


***


Semen nie był tak wyrywny jak panicz Detlef, mimo to prowadził swoich podkomendnych pewnie. Objechał spaloną wieś od południa utrzymując pomiędzy budynkami bezpieczną odległość, by nie wpaść w zasięg ewentualnego ostrzału. Schlejer, który jechał z nim strzemię w strzemię, wyraźnie był o wiele bardziej podekscytowany od starego kozaka. Paczenko wiedział swoje, gdzie drwa rąbią tam wióry lecą. Tyle, że tym razem przypadła mu udziale rola siekiery.

- Teoffen! Teoffen!! Teoffen!!! - poniósł się ryk od strony ruszających do szarży zbrojnych pod wodzą Detlefa i Jean-Gabriela. Semen uniósł się w siodle wskazując toporem chłopskie zagrody, powalone płoty, spalone chaty i zgliszcza.

- Nu wot, paszli! Teoffen!! - ryknął spinając konia do galopu. Odpowiedział mu krzyk podkomendnych. Jadący obok niego Dexter krzyczał równie gromko jak inni. Konie z kłusu przeszły w galop pędząc na spotkanie kryjących się w ruinach bandytów. Paczenko poczuł miłe łaskotanie w podbrzuszu, kiedy pędził niczym wicher trzymając wodze w lewej ręce a w prawej swój topór. Gdzieś w podświadomości przyszła mu myśl, że szarża na kryjących się w zabudowie przeciwników to jest najlepszy sposób na napytanie sobie biedy, ale on odrzucił tę myśl. Czuł krew. I chciał utopić w niej cały świat!

Dexter, który pozwolił innym wysforować się przed niego, plany miał zgoła odmienne. Walka, owszem, była nieunikniona, ale po stokroć ważniejsze było rozegranie tej stawki. „A gdyby tak… z powodu wrogiego ostrzału z konia spaść. Niby w głowę się uderzyć i przypomnieć sobie iż nazywa się tak naprawdę Morgden von Werk?” - myślał kładąc się w siodle i pędząc za Paczenko i towarzyszami. - „Byle nie zostać prawdziwie rannym! Albo tak lekko” - myśli pędziły przezeń jak szalone. Pędziły myśli, pędziły konie. Do zabudowań zostało im kilkanaście kroków. Kilka długich końskich skoków.

Gnali wprost na dwie szerokie szczeliny pomiędzy ruinami zabudowań, dzieląc się na dwie grupy, omijając domostwo, którego zapadnięty dach czernił się osmolonymi krokwiami. Gdzieś z przodu uderzył ich szczęk oręża, kwik koni, ryki ludzkie. I skowyt, skowyt rannych. Tratowanych. Mordowanych…


***


-Tak sobie miarkuję, że zaraz będzie po wszystkim. - Anzelm łypnął na niziołka, który podochocony swym bitewnym doświadczeniem w Wusterburgu rwał się do bitki. Jednak mimo całego zapału dotarło i do niego, że szarża wyładowanym wozem była kompletnie idiotyczna. Mógł się przesiąść na konia i ruszyć do wsi, ale jakoś tak osamotniony nie rwał się do tego. Philippus tymczasem rozkładał na ustawionym z tyłu wozie swoje utensylia, z którymi nie rozstawał się nigdy. Rozpiął skórzaną sakwę, rozłożył ją niczym karty pergaminu pokazując obserwatorom swój warsztat. Piłki, piły, skalpele i igły, igło trzymacze i kleszcze, pincety i refraktory, haki i kościotrzymacze. Patrzący na to wszystko Anzelm przełknął głośno ślinę i z niepewną miną mruknął. - No… szykujecie się panie Hohenheim jak mistrz prawdziwy. Myślicie że będzie aż tak ciężko?

-Ciężko, lekko, mnie za jedno. Byle kolec w rzyci może wam życie obrzydzić a tam … chyba dość będzie tych kolców, co? Jak myślicie?

-No tak, no tak…- Anzelm zacmokał, przetarł chudą dłonią pociętą fioletową siatką żył swe chude, blade oblicze. Philippus widział jego niepewność, strach może nawet. Pewnie wozak by się przestraszył bardziej, gdyby wiedział że cyrulik nie tylko widzi jego grube żyły zdobiące sękate ręce, ale i słyszy szybko bijące serce i czuje płynącą tętnicami krew. Hohenheim oderwał wzrok od Anzelma i spojrzał na Tupika, który stał na skrzyniach wpatrzony w wioskę. Niziołek trzymał w ręku swoją procę. Bezużyteczną w tej chwili. Medykus widząc, że rozpiera go energia i potrzeba zrobienia czegokolwiek, krzyknął doń. - Pomógł byś a nie gapił bez sensu. Wodę trza nagrzać. Musimy być gotowi na… rannych.

Tupik spojrzał nań niechętnie, chciał tam być, chciał poczuć to co pod Wusterburgiem. Nie, że tak krwawo, ale przecież tam była bitwa, której nie mieli prawa przegrać. Chciał tam być… Chciał…

Niechętnie schował swą procę i zeskoczył z wozu dołączając do Philippusa. Widząc jak medyku przygotował sobie już miejsce pracy pokiwał głową z uznaniem. Wtem przyszła mu do głowy pewna myśl.

-Ernst, każcie opróżnić jeden z wozów, aby gotów był rannych zwieźć z pola. - powiedział do dowódcy taboru, który pokiwał głową ze zrozumieniem i wnet wydał stosowne dyspozycje. Zarządzani przez Tupika i Philippusa ludzie, czterech wozaków i drugie tyle czeladzi krzątała się gotując na to, co przyniesie los.

W tej najgorszej, bitewnej postaci.


***


Konie w galopie wdarły się pomiędzy zabudowania. Z rykiem „Teoffen!” na ustach prowadzeni przez Semena jeźdźcy przesadzili niskie opłotki wpadając pomiędzy spopielone zgliszcza. Ktoś wypadł z boku z dzidą w ręku, ale kozak nawet nie tracąc rytmu rozłupał mu łeb toporem aż kości, krew i mózg bryznęły na osmoloną ścianę. Ktoś ryknął, Semenowi śmignęła gdzieś z boku strzała. Jakiś kmiotek w łapciach zmykał chcąc ukryć się przed szarżującymi napastnikami. Paczenko dał ostrogę wierzchowcowi i staranował gnoja biorąc go pod kopyta. Ciął w drugą stronę i mignęła mu zaskoczona twarz z rozdziawionymi ustami, którą jego topór rozpłatał na dwoje. Bryznęła czarna struga krwi. Z tyłu słychać było szczęk oręża, wizg ranionego wierzchowca, krzyki mordowanych. Semen ścisnął konia kolanami, dał mu ostrogę i wyrwał do przodu nie oglądając się na to co z tyłu. Jakieś sylwetki przemykały pomiędzy domostwami, ktoś krzyczał, ktoś napinał łuk, ktoś strzelał. Wszystko zlało się w jedną krwawą mgłę. Dwóch przeciwników skrytych po dwóch stronach opłotków dostrzegł dopiero gdy napięli pomiędzy sobą linę. Koń potknął się a Semen wyczuł moment i zeskoczył zeń z zaskakującą nawet jego samego zręcznością. Upadł krzywo, noga ugięła się pod nim, coś w niej chrupnęło, ale udało mu się utrzymać równowagę. Koń podcięty liną runął na pysk bezładnie kopiąc kopytami. Do uszu Semena doszedł wściekły ryk „Za Panicza Detlefa! Bić kurwie syny!!”


***


Dexter jechał jako ostatni. Nie planował brać udziału w rzezi. Szukał tylko dogodnego momentu do upadku. I tylko dla tego zobaczył prymitywną, acz skuteczną zasadzkę. Kłębowisko stłoczonych w przerwie pomiędzy spalonymi chałupami koni obskoczone z boków przez grupę kmieci, którzy rzucili się na wojaków z zajadłością niespodziewaną u takich kmiotków. Dexter zrozumiał, że szale walki różnie mogą się jeszcze przeważyć. To nie była dobra chwila na jego małą mistyfikację, bo gdyby tak bandyci zwyciężyli a on został znaleziony żywy, ale leżący na pobojowisku, mógłby przypłacić to życiem. Nasłuchał się wiele o chłopskiej rewolcie i okrucieństwie plebejuszy. Ściągnął wierzchowcowi cugle i z boku zajechał walczących. Teraz już widział wyraźnie, że Paczenko wpadł w kłopoty, stracił konia i zablokował przejście w którym utknęła reszta jeźdźców. Zbóje, którzy ich obskoczyli, uzbrojeni byli w co który miał pod ręką. Siekiery, cepy, kosy i włócznie. Chyba z dwudziestu. Schlejer przeraził się w jednej chwili pojmując, że zasadzka była niewątpliwie udana. Choć prymitywna. „Za Panicza Detlefa! Bić kurwie syny!!” ryknął któryś a pozostali wrzasnęli „Teoffen!!”. Dexter dostrzegł, jak przez wiejską drogę gna trójka obszarpańców, a za nimi gna sam Detlef w zbryzganym posoką pancerzu. Razem z nim inni żołnierze. Wyszczerzone we wściekłości twarze, piana kapiąca z końskich pysków. Krew na zbrojach, końskich bokach i orężu. Wściekli i rządni mordu. Sam był wściekły, bo wiedział, że musi sam ubrudzić sobie ręce. A walka ma to do siebie, że zawsze niesie za sobą rany. Krwawiące, bolesne miejsca z których z człowieka wyciekało życie. Nie chciał tego doświadczyć, ale też nie mógł bezczynnie spoglądać na rzeź w której biorą udział inni. Ktoś mógłby zobaczyć…


***


Kozak odskoczył w bok i rozłupał jakiemuś szczerzącemu wściekle zęby kmiotowi pysk. Głęboko, przez kość jarzmową, usta aż po podbródek, który śmiesznie zawisł na skórze. Krew bryznęła nań, uświęciła ofiarę. Odepchnął przeciwnika w bok, na przewrócony płot i zrobiwszy sobie miejsce wziął szeroki zamach. Topór niczym grom z jasnego nieba spadł na obszarpańca w sukmanę, który próbował widłami sięgnąć jednego z Detlefowych jeźdźców. „Za Ponicza Detlefa!!” krzyknął uderzając w górę, w odsłonięty bok jeźdźca odrąbując mu ramię przy samym obojczyku, posyłając widły w górę siłą uderzenia. „Tak jest! Za Panicza Detlefa! Za Teoffen!! Za mnie!!” Semen wbił się miażdżąc i rąbiąc ciała w największej kupię walczących. Obce ostrza muskały jego skórę, pieszczotliwie łechtały go po mięśniach, zapraszały do tańca a on w tym tańcowaniu nie miał sobie równych. Krwawa mgła spłynęła mu na oczy. Ktoś złapał go za ramię, szarpnął się wściekle, wyrwał z matni i wyrżnął styliskiem w łeb łapacza. Tamten odskoczył i wpadł prosto pod kopyta jakiegoś jeźdźca. Dextera. Spłoszony rumak odskoczył, ale Schlejer szarpnął wodze, poprowadził go po łuku, wokół kotłowaniny ludzkiej.

-Teoffen!! Teofan!! - ryczała ława nacierających. To była ta chwila pomyślał Dexter i wparł konia w walczącą tłuszczę. Uderzył z góry mieczem w jakiegoś draba z siekierą, odwinął się w drugą stronę. Nie zdążył. Coś rąbnęło go w bok głowy, świat zakolebał się w posadach. Rdzawy posmak krwi w ustach i myśl „Byle dalej stąd, Byle dalej…” Szarżujące wierzchowce Detlefowej odsieczy wbiły się w bok kołowrotu zmieszanych obszarpańców i zbrojnych pod wodzą Semena. „Pod wodzą” to było zresztą solidne nadużycie. Paczenko w największej kotłowaninie rąbał na lewo i prawo kładąc przed sobą walczących z takim zapałem, że nawet jego ludzie spoglądali nań ze zgrozą. Był po temu solidny powód. Przestrzeń za kozakiem znaczyły brutalnie zmasakrowane trupy.

-Ponicz Detlef! Teoffen!! - ryczeli obszarpańcy odskakując z drogi kozakowi i wyraźnie skonfundowani obrotem potyczki. Albo pojawieniem się samego panicza Detlefa. W kłębowisko z trzeciej strony wpadł okrwawiony wcześniejszym bojem sir Jean-Gabriel i jego przetrzebieni ludzie.

-Teoffen!! Teoffen wy kurwie syny!!

-Chwała!!

-Bij zabij!!

-Ponicz Detlef!! Pomiłuj!!
- obszarpańcy cofali się przetrzebieni, poranieni, zmasakrowani. Przerażenie na ich twarzach było prawdziwe, ale też i rzeźnia jaką urządzili im zbrojni z Teoffen była straszliwa. Niektórzy klękali podnosząc w górę ręce, odrzucając broń precz. Inni tylko chyłkiem chcieli wyrwać się z makabrycznego młyna, unosząc w rękach oręż. Jakby nie byli pewni jaką decyzję podjąć. Semen skoczył na najbliższego, wzniósł topór i choć słyszał głośne „Stój!” opuścił go na przeciwnika, który próbował zblokować cios włócznią złapaną w dwie ręce. Z równym powodzeniem mógłby takim kijaszkiem zawracać rzekę. Morderczy oręż na którym bieliły się okrwawione kawałki kości spadł w dół ze straszliwą siłą przecinając dłoń, drzewce włóczni i kark przeciwnika zatrzymując się dopiero na żebrach. Tamten nie zdążył nawet krzyknąć. Paczenko próbował wyrwać topór, ale zaklinował się, więc odepchnął trupa kopnięciem, uwalniając z mlaskiem zbrukane krwią ostrze.

-Litości panie! My nie wiedzieli!!

-Panie!! My przyszli wieś ratować!!

-My ludzie Teoffen Panie!! Bronić ziem naszych przyszlim!!

-Pomiłuj Panie!!


Szloch i zawodzenie rozległy się z tych kilkunastu ocalałych gardeł, których właściciele na klęczkach błagalnie wznosili do góry ręce. Detlef zmartwiał, jego ludzie opuścili broń. Tylko Semen wciąż nie dość nasycony krwią, ruszył w kierunku poddających się… wieśniaków?

-Stój Paczenko!! Stój, kurwa, mówię!! - Detlef krzyczał coś, do Semena ten krzyk dochodził jakby z oddali. Topór wciąż żądał ofiary, dawał mu siłę, nie pozwalał trapić się czymś takim jak rany. Ktoś z młynu walczących podniósł się, ktoś krzyczał, wiele krzyku. Paczenko dostrzegł umazane krwią oblicze leżącego na ziemi Dextera. Ktoś próbował go dźwignąć coś doń krzycząc, a Semen powoli czuł jak opada z niego cała bitewna gorączka. Czuł, wiedział to, że może ich zabić wszystkich, ale byli bezbronni. Jak dzieci. To nie było warte rozlewu ich krwi. Uniósł w górę topór w geście zwycięstwa i krzyknął - Teoffen!!

Z tyłu, za sobą usłyszał słaby, bełkotliwy głos Dextera, który odpowiedział na jakieś zadane przez podnoszącego go z pola walki zbrojnego. - Nie jeftem faden Fechter. Jeftem Mofgden von Werk…


***


Serrig
9. Sommerzeit, 2524 KI
Zamek Serrig, przedpołudnie/południe



Tupot nóg i krzyki pogoni zgasiły na chwilę inne odgłosy, zwykłe na tym zamkowym placyku przykuchennym. Piła porzucona przez stolarzy kiwała się jękliwie na boki. „Ochy” i „Achy” służki brzmiały jakoś głucho. Nawet nadciągająca burza gradowa w osobie drącej się na całe gardło i wyzywającej od „Kurwich synów w dupę chędożonych”, którym obiecywała w razie złapania wiele, bardzo wiele, nie była w stanie oderwać uwagi wszystkich od pościgu. Było na co popatrzyć.

Malcolm na złamanie karku pognał po schodkach na galerię krużganka, tak jakby od tego czy ucieknie zależało jego życie. Greger, z nadspodziewaną u ludzi o takiej posturze werwą, parł jego śladem a Hans posapując i jęcząc kuśtykał za nimi.

Rust błyskawicznie ocenił sytuację. Zawsze w takich chwilach szybko podejmował decyzje. I zwykle były one dobre. Krzyknął do chłopaków żeby zaganiali młodego z jednej strony a sam pognał w kierunku drugich schodków. Chciał odciąć Malcolmowi drogę ucieczki. Giermek, choć sam jeszcze o tym nie wiedział, był już ich.

-Jak to szpieg? - wyrwało się jednemu z osłupiałych stolarzy, ale Rust nie tracił czasu na odpowiedź. Nie tracił też czasu na galanterię, służka której wiadro plusnęło do studni musiała radzić sobie sama. Gnał przez zdeptaną, poruszoną wiórami sosnowymi trawę co sił w piersi. Wnet dopadł schodków i ruszył nimi w górę sadząc po dwa, trzy stopnie. Kątem oka dostrzegł, że Malcolm już dostał się na galerię i gnał w jego kierunku. Był coraz bliżej.

Greger wspiął się na galerię i ruszył tropem uciekiniera. Miał szczęście bo giermek wpadł na jakiegoś strażnika zwabionego hałasem. Runęli na ziemię obaj, ale Malcolm pozbierał się pierwszy. Greger był coraz bliżej. Przeskoczył nad gramolącym się zbrojnym jak kozica, rzecz niebywała przy jego posturze, i już deptał Malcolmowi po piętach.

Rust wypadł na galerię odcinają mu drogę. Zbieg zwolnił tylko na chwilkę, próbował jak szczur szukać drogi ucieczki i pewnie gdyby dać mu czas na złowienie myśli, drogę taką by znalazł. Greger wpadł na niego całym ciężarem miażdżąc go w swoim niedźwiedzim uścisku. - Mam cię kurwi synu! - krzyknął, po czym walnął go bykiem aż chrupnęły kości.

Giermek jeszcze próbował. Jeszcze szamotał się, ale z równym powodzeniem mógłby próbować rozewrzeć szczęki imadła. Greger przyparł go do barierki. Rust już niemal był przy nich. Obciążona ciężarem nad miarę barierka jęknęła cicho, rozległ się suchy trzask i…

Łowca oraz jego zwierzyna runęli w dół spleceni w uścisku. Rust zaklął szpetnie łapiąc powietrze w obie rozcapierzone dłonie. Niemal ich dopadł. Z dołu rozległ się łomot i jęk. Rust wychylił się patrząc w dół. Hans będący w połowie schodów pokuśtykał z powrotem klnąc na czym świat stoi. Klął on, klął Rust, klął gramolący się na nogi strażnik, klęła BruBru. Tylko Malcolm i Greger nie klęli. Malcolm pewnie dla tego, że leżał pod górą mięsa w postaci Gregera bez czucia a ten drugi, bo wciąż dochodził do siebie po upadku. Leo, który ledwie przed chwilką wypuścił swego „ogara” na łowy z rozdziawioną gębą spoglądał na spustoszenie jakie jego kompani uczynili kiedy jego nie było przy nich. Już widział, jak będzie się trzeba z tego tłumaczyć i miał tylko nadzieję, że tłumaczyć się będą winni całego zamieszania a nie on. Ani tym bardziej Waldemar.


***



Waldemar spieszył się ciągnąć za sobą coraz bardziej przestraszoną dziewkę służebną. Protesty Atticusa zbył machnięciem ręki i ciśniętym w oczy Corrado. Wiedział, że musi się spieszyć, bo sprawa szpiega, złapanego na gorącym uczynku szpiega, nie mogła czekać. Jeśli miał na zamku jakieś kontakty, a zapewne miał, jeśli przygotował sobie odpowiednie alibi, a zapewne sobie przygotował, to miał również wyjście awaryjne na wypadek wpadki. Tylko błyskawiczne działanie mogło pokrzyżować plany spiskowca. Spiskowców? Myśli cyrulika analizowały wszystkie możliwości, warianty oraz warianty wariantów ewentualnych rozwiązań. Drepcząca za nim Malwina coraz bardziej mu się opierała przestraszona jego gwałtownością i bezwzględną stanowczością.

-Puśćcie mnie! No puśćcie!! Sprawiacie mi ból!! - krzyknęła w końcu wyrywając mu rękę i odsuwając się odeń na krok czy dwa. Pobladła z gniewu czy strachu patrzyła nań przestraszonym wzrokiem łani. Jej pierś, zgrabna nad wyraz, falowała w gwałtownych spazmach oddechu. - Czyście oszaleli? Com ja winna, że mnie tak traktujecie?! Sama pójdę, nie trza mnie szarpać jak jakieś pomiotło!

Ruszyła przodem nie zważając nawet, czy Waldemar podąża za nią. Podążał. Korytarzem z biblioteki do komnat de Capelliego nie było aż tak daleko. Po drodze minęli kilku dworzan, którzy zdumionym wzrokiem odprowadzili wzburzoną Malwinę i sunącego za nią Waldemara.

-Hej niecnoto! Pani ochmistrzyni już to każe ci wlepić parę bizunów leniwa dziewko. Goście tacy na zamku a ty się włóczysz jak jaka dama! - baba, która wyszła zza zakrętu wściekłym wzorkiem obrzuciła Malwinę. Na oko była dwa razy starsza a że i szpetna, to nie dziwota że się do młodej służącej przyczepiła jak rzep psiego ogona. Wściekłość Malwiny wyparowała w jednej chwili. Waldemar z uznaniem dostrzegł tę przemianę. Tym bardziej, że służąca przysunęła się doń, najwyraźniej szukając w nim deski ratunku. - Kazano mnie przed jaśnie panem kanclerzem się stawić!

Waldemar wszedł między baby, bo miał świadomość, że to może być dopiero początek kłótni. Wiadomo, tam gdzie mężczyźni by już skończyli, białki dopiero nabierały rozpędu a nie miał zamiaru uczestniczyć w awanturze. Dlatego więc poważnym głosem odezwał się do matrony, chcąc zdusić w zarodku wszelki opór. - Wybaczcie, ale panna Malwina ma natychmiast stawić się u pana Capelliego! Ochmistrzyni będzie musiała zaczekać.

To powinno zakończyć wszelką dyskusję. Powinno, gdyby dyskutowali mężczyźni. Stara służąca podparła się pod boki wyraźnie mając do dodania swoje trzy grosze. - Wy sobie możecie panie rozkazywać na swoim zamku, jak jaki macie. Tu wszyscy tańcują jak panienka każe. A kazała obiad wytworny gotować, bo znamienity gość raczył ją odwiedzić. A ochmistrzyni kazała wszystkim w kuchni się stawić! Już nawet pokojowe idą pomagać a ta kucharska niedojda, pożal się boże kuchenna pomoc, ma sobie po komnatach łazić jak jaka pani? Widzieliśta ją ludzie, jaśnie wielmożna pani Malwina Kapuśniok! Hahaha! Niedoczekanie jej! - zaparła się w przejściu grodząc drogę do komnat de Capelliego. Cerber? Gwardzista? Może dwa w jednym, tyle że ta miała miast halabardy ścierę w garści. Wprawna ręka potrafiła i ze ściery uczynić oręże, Waldemar widział kiedyś człeka uduszonego tą… bronią. A stary babsztyl o przetłuszczonych włosach okalających nalany pysk sprawiał wrażenie takiego, co ściery potrafi użyć w każdy sposób. Może nie ten aż tak zabójczy, ale kto ją tam mógł wiedzieć.

-Zejdź z drogi bo pożałujesz, kanclerz nie lubi czekać. A za chwilę dowie się komu zawdzięcza zwłokę! - Waldemar już nie zamierzał być nawet uprzejmy. Widać do niektórych bab nie dociera, gdy mówi im się „Nie!”. A to podobno mężczyźni nie rozumieli tego słowa!

Babsztyl usunął się gniewnym wzrokiem ciskając gromy. Jednak nie dało za wygraną, bo nawet kiedy Malwiną i Waldemar już ją minęli, to jeszcze krzyknęła za nimi. - Ochmistrzyni wszystkiego się dowie ode mnie! A kanclerza i tak nie ma w jego komnatach! Przecie mówiłam, że ważny gość zjechał na zamek i teraz z Lady Henriettą go witają, ha!

Waldemar przystanął niezdecydowany, co robić. Wściekły na siebie, że wdał się w tę babską kłótnię uzmysłowił sobie, że w takich okolicznościach nie najlepiej byłoby pokazywać się z Malwiną u boku. Sprawa musiała poczekać. Chcąc jednak dowiedzieć się więcej ruszył z powrotem ku babie.

-Trzeba było od tego zacząć! Kto taki zjechał? - zapytał.

-To już se z panem Capellim obgadajcie, jak już was przyjmie! Mnie nic do tego, ha! - usatysfakcjonowana obrotem spraw baba prychnęła jeszcze na odchodnym i spiesznym krokiem ruszyła w kierunku pomieszczeń gospodarczych zamku. Waldemar znając naturę ludzką wiedział, że nic z niej teraz nie wydobędzie a jeszcze narobi problemów Malwinie naciskając. Nie taki był jego cel.

-Zdrajcę złapano! Złapano!! - ktoś krzyczał w dali. Waldemar uśmiechnął się w duchu. Widać nie wszystko szło pod górę. Uważnym spojrzeniem obrzucił Malwinę, która niepewna stała kilka kroków od niego.

-Posłuchaj, teraz nie możemy powiedzieć wszystkiego panu kanclerzowi, bo jest zajęty. Ja zaś nie mogę odrywać cię od zajęć na cały dzień. Wezwę cię, gdy będziesz potrzebna a ty pamiętaj by zgłosić to pani ochmistrzyni, byś kłopotów nie miała. - powiedział zdecydowawszy sprawdzić jakiego to ptaka złowili druhowie.

-I tak będę miała po tym jak Gertruda pysk rozewrze. - odpowiedziała niechętnie Malwina. Wyraźnie nie chciała teraz wracać do kuchni, ale Waldemarowi obojętne było gdzie ona teraz wróci, byle dała mu spokój. Miał ważniejsze sprawy. Zbył więc jej żale machnięciem ręki i odparłszy - Poślę po ciebie! - ruszył w kierunku harmidru.


***

Rust i Leo wlekli nieprzytomnego Malcolma razem posapując po drodze z wysiłku. Idący na przedzie, obmacujący obolałe po upadku żebra, Greger usuwał z drogi gapiów wpychając ich w nisze, korytarzyki i komnaty. Pochód zamykał kulejący Hans, który warkliwym głosem odpowiadał co poniektórym, bardziej ciekawskim. Tak jak zamknął pyski tym na tylnym dziedzińcu, gdy zaczęli wypytywać zbyt dociekliwie co też planują uczynić z giermkiem sir Helmuta i co też on takiego uczynił. Skończyło się na złamanym nosie jakiegoś pyskacza a i tak miał szczęście bo Hans chciał mu załatwić kąpiel w studni i tylko protestom DeGroata nieszczęsny strażnik zawdzięczał suche hajdawery.

Rust zastanawiał się po drodze, co uczynić z ich zwierzyną łowną. Bo niby trzeba by go odpytać na czyje zlecenie działał i czego szukał? Tylko gdzie? Najlepiej było by w lochach, gdzie pewnie by się i narzędzia znalazły, ale wówczas musiałby się opowiadać dowódcy straży, kto wie może i samej Lady a szedł o zakład, że była wciąż nie w sosie. Zresztą wówczas mogła by sama chcieć go przepytać a wolał to zrobić samemu. Ale powiadomić kogoś i tak było trzeba, nie mogli się tak panoszyć na cudzym zamku, zwłaszcza że dostali już rankiem reprymendę.

-Hej ty! - krzyknął do jednego ze strażników, którzy stali grupką na skrzyżowaniu zamkowych korytarzy, wyraźnie zaciekawieni całym przedstawieniem. Wybrał tego, który zdawał mu się najstarszy, miał nadzieję że przy nim jest komenda. - Weź dwóch ludzi niech zaniosą tego gnoja do … naszych komnat i poślij po dowódcę. Powiedz, żeśmy szpiega schwytali! Migiem!

Ton rozkazujący, wymagający posłuchu. Rust w Nuln nauczył się tej sztuczki by używać go do tych, którzy mieli swoich przełożonych. Zwykle bowiem tak bywało, że jak na kogoś takiego fuknięto srodze potulnie wykonywał polecenia w myśl uproszczonego myślenia, że jak ktoś rozkazuje, to znaczy że ma takie prawo. I tym razem ta sztuczka się udała, bo strażnik skinął na dwóch innych, którzy z zaciekawieniem podjęli więźnia pod ramiona uwalniając Leo i Pusta od ciężaru. I tak miał skrępowane nogi a ręce za plecami, więc nie groziło to jego ucieczką. Starszy skinął na trzeciego z ich grupy i posłał go do dowódcy a sam zaciekawiony podszedł do Rusta.

-Co przeskrobał? - jak się zbliżył zionął na nulnijczyka taką mieszaniną cebuli i czosnku, że Rust myślał że padnie. Widziana z bliska facjata upstrzona była śladami po ospie, które ledwie krył zarost.

-Nie wolno mówić. Ale wam rzeknę w zaufaniu boście rozumni i pomocni, przestrzeżcie ludzi, bo na zamku szpiedzy z Teoffen grasują. Może chcą zamach na panienkę zrobić? Kto wie? - Rust ściszył głos chcąc niechcąc zbliżając się do Pana Cebuli.

-Ale że co? Malcolm? - brwi strażnika powędrowały w górę sięgając prosto ciętej grzywki. Zdumienie nie było udawane.

-Ano. Ale nie wygadajcie nikomu i swoim też przykażcie milczeć. - Rust poklepał go poufale po ramieniu po czym ruszył za wleczonym Malcolmem, Gregerem i Leo. Hans człapiący koślawie, zamykający pochód, musiał się niemal przeciskać przez służbę, która lękliwie wyłażąc ze swoich nisz, dziur i zaułków dopiero teraz poddała się zabawie w zgadywanki.

Dotarcie do wyznaczonych im komnat zajęło im znacznie więcej czasu niż wcześniejsza pogoń. Spory w tym również był udział wrzaskliwej BruBru, której nawet Leo nie potrafił uspokoić i której królestwo ostatecznie postanowili ominąć nadkładając drogi. W końcu jednak stanęli przed drzwiami do swoich komnat, przy których teraz stał strażnik, widać ktoś kto dowodzi strażą dowiedział się już o wcześniejszym włamaniu i postanowił dmuchać na zimne. Rychło w czas!

Wtargnęli do środka wyrywając Waldemara, który przybył chwilkę wcześniej, z zadumy. Strażnicy bezceremonialnie cisnęli Malcolma na środek komnaty. Związane za plecami ręce i fakt że jest nieprzytomny sprawiły, że jego łepetyna stuknęła o kamienną posadzkę. Leo skrzywił się a Rust warknął - On ma jeszcze żyć i wyznać swe winy, potem sobie na nim poużywacie. Idźcie! - odprawiając ich skinieniem ręki. Wyszli jak niepyszni zamykając za sobą drzwi.

-Kto to?- spytał cicho Waldemar, gdy za strażnikami zamknęły się drzwi. Podejrzliwy Waldemar wyjrzał, czy aby nie podsłuchują i powtórnie zamknął drzwi. Dopiero wówczas rozwiązały im się języki.


***


Podzielili się swą wiedzą i ustalili już co poczną z Malcolmem, póki ten leżał nieprzytomny na ziemi. Rust podejrzliwie zerkał na giermka. Albo dostał po łbie nazbyt mocno i nieprędko się obudzi, albo udawał. Nikt nie traci przytomności po byle szturchnięciu na tak długo. Greger chyba pomyślał o tym samym bo właśnie wstawał z łoża na, którym się rozsiadł obok leżącego i narzekającego na kolano Hansa, by z wąskim nożykiem w ręku pogmerać w Malcolmie. Waldemar widząc to wstrzymał go krótkim - Czekaj! Mam tu chyba sole na orzeźwienie, czas z nim pogadać.

Tak, to był lepszy pomysł. Dużo lepszy, niż nóż w oku, który co prawda cucił w jednej chwili wszelkich nieprzytomnych, ale pozostawiał za sobą pewne nieodwracalne skutki. Pomysł Waldemara był o niebo lepszy, ale nim zdążył go w czyn wprowadzić na korytarzu podniósł się szum, dało się słyszeć liczne i szybkie kroki, chrzęst pancerza i nerwowe głosy. Greger zatrzymał się w pół kroku, podobnie jak Waldemar. Drzwi komnaty otwarły się z hukiem a w progu stanęła furia. W osobie Lady Henrietty. Nie pytając nikogo o zdanie weszła do komnaty jak do siebie. W sumie była u siebie.

-Co wy znów wyrabiacie do jasnej cholery! - Henrietta na szczęście nie miała pod ręką pancerzy i towarzyszącego im uzbrojenia, ale znając jej humory szybko mogła znaleźć coś, na czym mogła by się wyżyć. Pozostawało im uczynić co w ich mocy, by nie stali się tym czymś. Towarzyszący jej Corrado czujnym wzrokiem zlustrował otoczenie a potem usunął się na bok przepuszczając trzeciego „gościa”, który zamknął za sobą drzwi.

„Pomidor” to była pierwsza myśl Rusta, gdy zobaczył czerwony wams ciasno spinający się na potwornym niemal korpusie. Ogromne mięśnie tamtego wypełniały skrojony na miarę kaftan, nadmuchiwały niczym rybi pęcherz każdą wolną przestrzeń. Czarny jaszczur miecza, niczym łodyga, wisiał przy napiętym do granic możliwości pasie. Czerwony kapelusz sterczał na małej główce niczym ogonek. Spod kapelusza zaś wyzierały małe, złe oczy człeka, który w swoim życiu widział zbyt wiele. Leo poczuł mimowolny dreszcz strachu i podniety rozpoznając w jednym z nich martwe spojrzenie znanego z opowieści „złego oka” z którego słynąć miały wiedźmy. Drugie, również martwe, było już zwyczajnie ludzkie.

-Khem, ten… no… myśmy szpiega schwytali… Pani. - Powiedział Rust wskazując na skrępowanego na ziemi Malcolma. Hans wstał powoli by brakiem szacunku nie urazić gospodyni.

-Słyszałam a teraz widzę, żeście schwytali. Ale szpiega? Toż to Malcolm, giermek sir Helmuta. - Henrietta powiodła wzrokiem po każdym z nich, jakby oczekując jakichś wyjaśnień dla zaistniałej sytuacji. Jakieś się jej chyba, w sumie, należały.

-Myszkował w naszych rzeczach, gdyśmy u ciebie Pani byli na audiencji a gdyśmy go na tym nakryli, rzucił się do ucieczki. To go złapaliśmy i chcemy odpytać, ale na razie jeszcze przytomności nie odzyskał.

-A utracił ją w trakcie łapania?
- Henrietta chyba nie była zła, bo puściła do Rusta oko. Dobre i to, ale nie podpalił się zanadto. Skinął jedynie głową w odpowiedzi. Lady machnęła lekceważąco ręką, jakby sprawa Malcolma nie interesowała ją wcale. - Każę go zawlec do lochów i tam w łańcuchach poczeka na wasze pytanie. Muszę wam przedstawić kogoś, pozwólcie, oto osławiony Uwe Oettingen lepiej znany pod przydomkiem „Rzeźnik”. Inkwizytor z osławionego Opactwa Słusznego Gniewu w Erbshauen. Musieliście o nim słyszeć.

Nieznajomy nie ukłonił się im, jak nakazywała grzeczność i obyczaje skoro Lady jego przedstawiła w pierwszej kolejności. Widać nie na rękę jej był gość, skoro taką hierarchię powitania ustawiła. Dworskie gry rządziły się swoimi prawami, ale Rust i Waldemar znali się na nich doskonale, by wyczuć niuanse. Rzeźnik nie tylko się nie ukłonił, ale nawet nie drgnął wodząc od jednego do drugiego tym swoim świdrującym wzrokiem. Zdawał się przeszywać każdego z nich na wylot wywołując dreszcze i jeżenie włosów. Ale tak po prawdzie to chyba tylko Waldemar i Rust mieli prawdziwe powody do niepokoju. Każdy z nich słyszał bowiem o Rzeźniku. O wyłączonym z hierarchii inkwizytorskiej braci sigmaryckiej renegacie, który niszczył wszelkie przejawy mrocznej magii bez cienia zmiłowania zostawiając za sobą tylko zgliszcza. Nawet trupów po sobie nie zostawiał, choć byli i tacy, którzy opowiadali iż po jego odwiedzinach domostwa zdawały się całe skąpane we krwi. To on odpowiadał za zniszczenie sabatu w Althausen po którym to zniszczeniu ocalała ledwie połowa mieszkańców osady. On odpowiadał za czystkę w Bernau, stosy w Hildebergu i prawdziwą rzeź w Opactwie Słusznego Gniewu. Jego sława wyprzedzała go a do których docierała sprawiała, że miękły im kolana. Rust zerknął nań uważnie, ale nie natarczywie, by nie narazić się na zbędną uwagę. „Tak niepozorny, mały ludzik” - pomyślał i dopiero w tej chwili zorientował się, że nie jest on mały a nieproporcjonalny. Niewyobrażalnie … kłębiasty, przez co przy słusznym mimo wszystko wzroście, zdawał się krępy i mały. To dawało do myślenia.

Waldemar zaś nie szukał z Inkwizytorem kontaktu wzrokowego w ogóle. Znał go i obawiał się, że ten zna jego. Los skrzyżował już kiedyś ich ścieżki i Waldemar do dziś wspominał, że ledwie udało mu się ocalić skórę z tej przygody. A wtedy Rzeźnik nie miał jeszcze żadnej sławy. Nie próbował sobie nawet wyobrażać jak niebezpiecznym, fanatycznie niebezpiecznym człowiekiem jest on teraz.

-To zaś mistrzu są ludzie o których z panem Corrado wam mówiłam. Ludzie pewni. Idealnie pasujący do zadania, w którym potrzebujecie pomocy. - „No tak, to byłoby na tyle jeśli chodzi o nierzucanie się mu w oczy” pomyślał Waldemar i zaczął się sam zastanawiać jak to rozegrać. Bo może tamten go w sumie nie poznał? - Pójdziecie z Mistrzem aresztować przeklętego czarnoksiężnika, który ukrył się w naszym mieście i pewnikiem w straszliwy sposób zdegenerował by naszą społeczność, gdyby nie Święte Inkwizycjum w osobie Mistrza Uwe, które raczyło przyjść nam z pomocą. Czarnoksiężnikiem tym jest niejaki Alfred Grunt, który w naszym mieście ukrywa się pod przewrotnym przezwiskiem RumBurak. Chcę, byście pomogli Mistrzowi jak tylko potraficie. Mistrz Corrado was polecił, jako tych, którzy IDEALNIE nadają się do tej roboty i którzy WYELIMINUJĄ problem. Mam nadzieję, że się co do was nie myli.

-Miło nam Mistrzu.
- Rust pierwszy się odezwał kłaniając się lekko inkwizytorowi. Po czym wskazując dłonią druhów wymienił - To Greger a tam Hans, specjaliści… najwyższej próby, to Leo nasz tropiciel, to Wa…ger… - Rust dostrzegł niepewność Waldemara i postanowił skryć jego prawdziwe nazwisko przez obcym. - … nasz obserwator a mnie zwą Rust. Do waszych usług, Mistrzu. Kiedy mamy się…

-Natychmiast! Wiem, że czarnoksiężnik codziennie bywa w tutejszej oberży. „Pod rybką” zdaje się. Codziennie! Pomożecie mi go schwytać. Nie może nam umknąć, bo potem szukali byśmy go po całym mieście a jakby zacząć ludzi pytać gdzie mieszka to wnet by się o tym dowiedział. Chyba, że wy wiecie gdzie go złapać?
- zapytał wodząc wzrokiem od jednego do drugiego. Nie wiedzieli. Za chuja! Pokręcili zgodnie głowami. Nawet Leo, który zastanawiał się równocześnie jak przestrzec druha nad którego głową gromadziły się coraz czarniejsze chmury. - Zatem musimy udać się tam natychmiast! Bierzcie co wam potrzebne i chodźcie za mną. Poprowadzicie do tej spelunki. Nie ma na co czekać!

Inkwizytor Oettingen odwrócił się na pięcie, jakby nie przyjmował do wiadomości jakiejkolwiek odmowy czy zwłoki. Lady przytrzymała Rusta za łokieć patrząc mu prosto w oczy. Wymownie. A Corrado pożegnał Inkwizytora słowami. - Gwarantuję wam Mistrzu, oni ZAŁATWIĄ ten problem. Ostatecznie, będzie pan zadowolony… - i równie wymownym spojrzeniem pożegnał Rusta.



***

[Proszę Lanwina o niepostowanie i kontakt na PW]

5k100

.
 
__________________
Bielon "Bielon" Bielon

Ostatnio edytowane przez Bielon : 26-04-2022 o 16:56.
Bielon jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem