Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Sesje RPG - Warhammer Wkrocz w mroczne realia zabobonnego średniowiecza. Wybierz się na morderczą krucjatę na Pustkowia Chaosu, spłoń na stosie lub utoń w blasku imperialnego bóstwa Sigmara. Poznaj dumne elfy i waleczne krasnoludy. Zamieszkaj w Starym Świecie, a umrzesz... młodo.


Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-04-2022, 14:03   #101
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Teoffen
9. Sommerzeit, 2524 KI
wioska Rozdroża, południe


Stojący na wozie Philippus w napięciu obserwował oddalające się prędko trzy oddziały zbrojnych z Teoffen. Rozchodzące się na trzy strony świata, chcące zamknąć wioskę kordonem, uderzyć z trzech stron na zbrojną hałastrę która wychynęła spośród zgliszcz zabudowań wioski. Przez krótką chwilę podziwiał wprawę z jaką Sir Detlef, Jean-Gabriel i Paczenko prowadzą swoich ludzi. Wiedział, że skotłowana w zabudowaniach hałastra nie będzie miała żadnych szans, kiedy zbrojni uderzą na nią z trzech stron. Wioska, której większość zabudowań spłonęło pozostawiając po sobie zgliszcza, kotłowaninę smętnie dymiących, czarnych belek i równie czarnych, sterczących w niebo kominów. I te nieliczne chaty, które nie miały prawa zapewnić komukolwiek schronienia. W pozostałości wioski banda rozproszyła się po ruinach zabudowań. Musieli dostrzec konnych. Philippus nie chciałby być w ich skórze. Jeszcze bardziej nie chciał być w skórze Lanwina, otoczonego przez czterech bandytów.

-Pędem, jak rozkazał Panicz Detlef, za Panicza! Za Teoffen! - wrzasnął Tupik, który umościł się pomiędzy skrzyniami dającymi mu solidną ochronę i już wydobywał swoją procę, gotując się do wzięcia udziału w walce. Philippus spojrzał nań z niedowierzaniem. Szarża wozem, wypełnionym zapasami? Jak to mówią, jak bogowie chcą kogoś ukarać, najpierw pozbawią go rozumu. Nim jednak zdążył powstrzymać kompana jego woźnica wstrzymał konie, które podochocone krzykami niziołka, wyraźnie czując wodę w płynącym przez wieś strumieniu, miały chęć ruszyć do przodu. - Prrrrr! Stój Mokra! - woźnica szarpnął lejcami wstrzymując szarpiące się, nerwowe, czujące widać nie tylko wodę ale i bitwę, konie. - Panie Tupik, tu nie wasza komenda! - warknął. Tupik już chciał go zrugać, ale wstrzymało go gromkie wołanie kaprawego Ernsta, starszego nad taborem.

-Wozy w krąg! Szybko!

Philippus w lot zrozumiał intencje Ernsta, który choć miał niemiłą powierzchowność, wiedział widać jak ustawiać tabor, by przygotować go do obrony przed napaścią. Woźnice szybko pojęli zamysł swego pryncypała ustawiając wozy w coś, co miało tworzyć zwarty krąg. Cztery wozy powoli ustawiały się jak należy. Philippus rzucił do Gerwarda, który powoził jego zaprzęgiem. - Zblokujcie mi koła, bo muszę przygotować się na rannych!

Tupik wściekły na wąsatego Anzelma chciał go zrugać, ale jego uwagę odwrócił głośny krzyk niosący się od spalonej wioski.

-Teoffen! Teoffen!!

Detlef i jego ludzie ruszyli do szarży…


***

Lawin padł zmieciony z siodła strzałą, która wbiła mu się w bark. Ból eksplodował w ciele zwiadowcy gdy ziemia uderzyła go z siłą tarana. Koń szarpał się wlokąc go kilka kroków przepełnionych cierpieniem i krzykiem. Noga, która ugrzęzła w strzemieniu w końcu wyrwała się na wolność. Legł w pyle czując rozrywające szarpanie w mięśniu. „Teoffen! Teoffen!!” Świat wirował wokół niego, chmury pędziły przed siebie a zgiełk bitewny narastał. Za chwilę chłopaki przyjdą mu z pomocą. Za chwilę…

Przed oczami dostrzegł cień i spróbował skupić się na nim. Cień miał twarz. Ludzką twarz wykrzywioną wściekłością. Szare, złe oczy spojrzały nań z góry, a on spróbował odpełznąć choć odrobinę, nie zważając na rozrywającą mu bark, trącą o klepisko strzałę.

- Poczekaj! Ja tylko…

To co miało paść dalej zagłuszył furkot nadlatującego z góry kiścienia. Lanwin zamarł ze słowami, których usta nie zdążyły wypowiedzieć spętane straszliwym krzykiem rozpaczy. Drewniany bijak ozdobiony kolczastymi guzami opadł a świat Lanwina, już przecież pełen boleści, naraz eksplodował po raz kolejny niewyobrażalnym bólem.

Płynące w górze chmury, płynęły jak wcześniej. Leniwie, jak krew buchająca z rozbitej czaszki zwiadowcy. Wieśniak, którego bojowy cep zmiażdżył przed chwilą czaszkę Lanwina, obudził się ze stuporu. - Kryć się chłopy! Kryć się! A potem w kupę!

Lanwin krzyku już nie słyszał. Nie słyszał i nie widział już nic. Poza chmurami, które unosiły jego duszę do lepszego ze światów.


***


Semen nie był tak wyrywny jak panicz Detlef, mimo to prowadził swoich podkomendnych pewnie. Objechał spaloną wieś od południa utrzymując pomiędzy budynkami bezpieczną odległość, by nie wpaść w zasięg ewentualnego ostrzału. Schlejer, który jechał z nim strzemię w strzemię, wyraźnie był o wiele bardziej podekscytowany od starego kozaka. Paczenko wiedział swoje, gdzie drwa rąbią tam wióry lecą. Tyle, że tym razem przypadła mu udziale rola siekiery.

- Teoffen! Teoffen!! Teoffen!!! - poniósł się ryk od strony ruszających do szarży zbrojnych pod wodzą Detlefa i Jean-Gabriela. Semen uniósł się w siodle wskazując toporem chłopskie zagrody, powalone płoty, spalone chaty i zgliszcza.

- Nu wot, paszli! Teoffen!! - ryknął spinając konia do galopu. Odpowiedział mu krzyk podkomendnych. Jadący obok niego Dexter krzyczał równie gromko jak inni. Konie z kłusu przeszły w galop pędząc na spotkanie kryjących się w ruinach bandytów. Paczenko poczuł miłe łaskotanie w podbrzuszu, kiedy pędził niczym wicher trzymając wodze w lewej ręce a w prawej swój topór. Gdzieś w podświadomości przyszła mu myśl, że szarża na kryjących się w zabudowie przeciwników to jest najlepszy sposób na napytanie sobie biedy, ale on odrzucił tę myśl. Czuł krew. I chciał utopić w niej cały świat!

Dexter, który pozwolił innym wysforować się przed niego, plany miał zgoła odmienne. Walka, owszem, była nieunikniona, ale po stokroć ważniejsze było rozegranie tej stawki. „A gdyby tak… z powodu wrogiego ostrzału z konia spaść. Niby w głowę się uderzyć i przypomnieć sobie iż nazywa się tak naprawdę Morgden von Werk?” - myślał kładąc się w siodle i pędząc za Paczenko i towarzyszami. - „Byle nie zostać prawdziwie rannym! Albo tak lekko” - myśli pędziły przezeń jak szalone. Pędziły myśli, pędziły konie. Do zabudowań zostało im kilkanaście kroków. Kilka długich końskich skoków.

Gnali wprost na dwie szerokie szczeliny pomiędzy ruinami zabudowań, dzieląc się na dwie grupy, omijając domostwo, którego zapadnięty dach czernił się osmolonymi krokwiami. Gdzieś z przodu uderzył ich szczęk oręża, kwik koni, ryki ludzkie. I skowyt, skowyt rannych. Tratowanych. Mordowanych…


***


-Tak sobie miarkuję, że zaraz będzie po wszystkim. - Anzelm łypnął na niziołka, który podochocony swym bitewnym doświadczeniem w Wusterburgu rwał się do bitki. Jednak mimo całego zapału dotarło i do niego, że szarża wyładowanym wozem była kompletnie idiotyczna. Mógł się przesiąść na konia i ruszyć do wsi, ale jakoś tak osamotniony nie rwał się do tego. Philippus tymczasem rozkładał na ustawionym z tyłu wozie swoje utensylia, z którymi nie rozstawał się nigdy. Rozpiął skórzaną sakwę, rozłożył ją niczym karty pergaminu pokazując obserwatorom swój warsztat. Piłki, piły, skalpele i igły, igło trzymacze i kleszcze, pincety i refraktory, haki i kościotrzymacze. Patrzący na to wszystko Anzelm przełknął głośno ślinę i z niepewną miną mruknął. - No… szykujecie się panie Hohenheim jak mistrz prawdziwy. Myślicie że będzie aż tak ciężko?

-Ciężko, lekko, mnie za jedno. Byle kolec w rzyci może wam życie obrzydzić a tam … chyba dość będzie tych kolców, co? Jak myślicie?

-No tak, no tak…- Anzelm zacmokał, przetarł chudą dłonią pociętą fioletową siatką żył swe chude, blade oblicze. Philippus widział jego niepewność, strach może nawet. Pewnie wozak by się przestraszył bardziej, gdyby wiedział że cyrulik nie tylko widzi jego grube żyły zdobiące sękate ręce, ale i słyszy szybko bijące serce i czuje płynącą tętnicami krew. Hohenheim oderwał wzrok od Anzelma i spojrzał na Tupika, który stał na skrzyniach wpatrzony w wioskę. Niziołek trzymał w ręku swoją procę. Bezużyteczną w tej chwili. Medykus widząc, że rozpiera go energia i potrzeba zrobienia czegokolwiek, krzyknął doń. - Pomógł byś a nie gapił bez sensu. Wodę trza nagrzać. Musimy być gotowi na… rannych.

Tupik spojrzał nań niechętnie, chciał tam być, chciał poczuć to co pod Wusterburgiem. Nie, że tak krwawo, ale przecież tam była bitwa, której nie mieli prawa przegrać. Chciał tam być… Chciał…

Niechętnie schował swą procę i zeskoczył z wozu dołączając do Philippusa. Widząc jak medyku przygotował sobie już miejsce pracy pokiwał głową z uznaniem. Wtem przyszła mu do głowy pewna myśl.

-Ernst, każcie opróżnić jeden z wozów, aby gotów był rannych zwieźć z pola. - powiedział do dowódcy taboru, który pokiwał głową ze zrozumieniem i wnet wydał stosowne dyspozycje. Zarządzani przez Tupika i Philippusa ludzie, czterech wozaków i drugie tyle czeladzi krzątała się gotując na to, co przyniesie los.

W tej najgorszej, bitewnej postaci.


***


Konie w galopie wdarły się pomiędzy zabudowania. Z rykiem „Teoffen!” na ustach prowadzeni przez Semena jeźdźcy przesadzili niskie opłotki wpadając pomiędzy spopielone zgliszcza. Ktoś wypadł z boku z dzidą w ręku, ale kozak nawet nie tracąc rytmu rozłupał mu łeb toporem aż kości, krew i mózg bryznęły na osmoloną ścianę. Ktoś ryknął, Semenowi śmignęła gdzieś z boku strzała. Jakiś kmiotek w łapciach zmykał chcąc ukryć się przed szarżującymi napastnikami. Paczenko dał ostrogę wierzchowcowi i staranował gnoja biorąc go pod kopyta. Ciął w drugą stronę i mignęła mu zaskoczona twarz z rozdziawionymi ustami, którą jego topór rozpłatał na dwoje. Bryznęła czarna struga krwi. Z tyłu słychać było szczęk oręża, wizg ranionego wierzchowca, krzyki mordowanych. Semen ścisnął konia kolanami, dał mu ostrogę i wyrwał do przodu nie oglądając się na to co z tyłu. Jakieś sylwetki przemykały pomiędzy domostwami, ktoś krzyczał, ktoś napinał łuk, ktoś strzelał. Wszystko zlało się w jedną krwawą mgłę. Dwóch przeciwników skrytych po dwóch stronach opłotków dostrzegł dopiero gdy napięli pomiędzy sobą linę. Koń potknął się a Semen wyczuł moment i zeskoczył zeń z zaskakującą nawet jego samego zręcznością. Upadł krzywo, noga ugięła się pod nim, coś w niej chrupnęło, ale udało mu się utrzymać równowagę. Koń podcięty liną runął na pysk bezładnie kopiąc kopytami. Do uszu Semena doszedł wściekły ryk „Za Panicza Detlefa! Bić kurwie syny!!”


***


Dexter jechał jako ostatni. Nie planował brać udziału w rzezi. Szukał tylko dogodnego momentu do upadku. I tylko dla tego zobaczył prymitywną, acz skuteczną zasadzkę. Kłębowisko stłoczonych w przerwie pomiędzy spalonymi chałupami koni obskoczone z boków przez grupę kmieci, którzy rzucili się na wojaków z zajadłością niespodziewaną u takich kmiotków. Dexter zrozumiał, że szale walki różnie mogą się jeszcze przeważyć. To nie była dobra chwila na jego małą mistyfikację, bo gdyby tak bandyci zwyciężyli a on został znaleziony żywy, ale leżący na pobojowisku, mógłby przypłacić to życiem. Nasłuchał się wiele o chłopskiej rewolcie i okrucieństwie plebejuszy. Ściągnął wierzchowcowi cugle i z boku zajechał walczących. Teraz już widział wyraźnie, że Paczenko wpadł w kłopoty, stracił konia i zablokował przejście w którym utknęła reszta jeźdźców. Zbóje, którzy ich obskoczyli, uzbrojeni byli w co który miał pod ręką. Siekiery, cepy, kosy i włócznie. Chyba z dwudziestu. Schlejer przeraził się w jednej chwili pojmując, że zasadzka była niewątpliwie udana. Choć prymitywna. „Za Panicza Detlefa! Bić kurwie syny!!” ryknął któryś a pozostali wrzasnęli „Teoffen!!”. Dexter dostrzegł, jak przez wiejską drogę gna trójka obszarpańców, a za nimi gna sam Detlef w zbryzganym posoką pancerzu. Razem z nim inni żołnierze. Wyszczerzone we wściekłości twarze, piana kapiąca z końskich pysków. Krew na zbrojach, końskich bokach i orężu. Wściekli i rządni mordu. Sam był wściekły, bo wiedział, że musi sam ubrudzić sobie ręce. A walka ma to do siebie, że zawsze niesie za sobą rany. Krwawiące, bolesne miejsca z których z człowieka wyciekało życie. Nie chciał tego doświadczyć, ale też nie mógł bezczynnie spoglądać na rzeź w której biorą udział inni. Ktoś mógłby zobaczyć…


***


Kozak odskoczył w bok i rozłupał jakiemuś szczerzącemu wściekle zęby kmiotowi pysk. Głęboko, przez kość jarzmową, usta aż po podbródek, który śmiesznie zawisł na skórze. Krew bryznęła nań, uświęciła ofiarę. Odepchnął przeciwnika w bok, na przewrócony płot i zrobiwszy sobie miejsce wziął szeroki zamach. Topór niczym grom z jasnego nieba spadł na obszarpańca w sukmanę, który próbował widłami sięgnąć jednego z Detlefowych jeźdźców. „Za Ponicza Detlefa!!” krzyknął uderzając w górę, w odsłonięty bok jeźdźca odrąbując mu ramię przy samym obojczyku, posyłając widły w górę siłą uderzenia. „Tak jest! Za Panicza Detlefa! Za Teoffen!! Za mnie!!” Semen wbił się miażdżąc i rąbiąc ciała w największej kupię walczących. Obce ostrza muskały jego skórę, pieszczotliwie łechtały go po mięśniach, zapraszały do tańca a on w tym tańcowaniu nie miał sobie równych. Krwawa mgła spłynęła mu na oczy. Ktoś złapał go za ramię, szarpnął się wściekle, wyrwał z matni i wyrżnął styliskiem w łeb łapacza. Tamten odskoczył i wpadł prosto pod kopyta jakiegoś jeźdźca. Dextera. Spłoszony rumak odskoczył, ale Schlejer szarpnął wodze, poprowadził go po łuku, wokół kotłowaniny ludzkiej.

-Teoffen!! Teofan!! - ryczała ława nacierających. To była ta chwila pomyślał Dexter i wparł konia w walczącą tłuszczę. Uderzył z góry mieczem w jakiegoś draba z siekierą, odwinął się w drugą stronę. Nie zdążył. Coś rąbnęło go w bok głowy, świat zakolebał się w posadach. Rdzawy posmak krwi w ustach i myśl „Byle dalej stąd, Byle dalej…” Szarżujące wierzchowce Detlefowej odsieczy wbiły się w bok kołowrotu zmieszanych obszarpańców i zbrojnych pod wodzą Semena. „Pod wodzą” to było zresztą solidne nadużycie. Paczenko w największej kotłowaninie rąbał na lewo i prawo kładąc przed sobą walczących z takim zapałem, że nawet jego ludzie spoglądali nań ze zgrozą. Był po temu solidny powód. Przestrzeń za kozakiem znaczyły brutalnie zmasakrowane trupy.

-Ponicz Detlef! Teoffen!! - ryczeli obszarpańcy odskakując z drogi kozakowi i wyraźnie skonfundowani obrotem potyczki. Albo pojawieniem się samego panicza Detlefa. W kłębowisko z trzeciej strony wpadł okrwawiony wcześniejszym bojem sir Jean-Gabriel i jego przetrzebieni ludzie.

-Teoffen!! Teoffen wy kurwie syny!!

-Chwała!!

-Bij zabij!!

-Ponicz Detlef!! Pomiłuj!!
- obszarpańcy cofali się przetrzebieni, poranieni, zmasakrowani. Przerażenie na ich twarzach było prawdziwe, ale też i rzeźnia jaką urządzili im zbrojni z Teoffen była straszliwa. Niektórzy klękali podnosząc w górę ręce, odrzucając broń precz. Inni tylko chyłkiem chcieli wyrwać się z makabrycznego młyna, unosząc w rękach oręż. Jakby nie byli pewni jaką decyzję podjąć. Semen skoczył na najbliższego, wzniósł topór i choć słyszał głośne „Stój!” opuścił go na przeciwnika, który próbował zblokować cios włócznią złapaną w dwie ręce. Z równym powodzeniem mógłby takim kijaszkiem zawracać rzekę. Morderczy oręż na którym bieliły się okrwawione kawałki kości spadł w dół ze straszliwą siłą przecinając dłoń, drzewce włóczni i kark przeciwnika zatrzymując się dopiero na żebrach. Tamten nie zdążył nawet krzyknąć. Paczenko próbował wyrwać topór, ale zaklinował się, więc odepchnął trupa kopnięciem, uwalniając z mlaskiem zbrukane krwią ostrze.

-Litości panie! My nie wiedzieli!!

-Panie!! My przyszli wieś ratować!!

-My ludzie Teoffen Panie!! Bronić ziem naszych przyszlim!!

-Pomiłuj Panie!!


Szloch i zawodzenie rozległy się z tych kilkunastu ocalałych gardeł, których właściciele na klęczkach błagalnie wznosili do góry ręce. Detlef zmartwiał, jego ludzie opuścili broń. Tylko Semen wciąż nie dość nasycony krwią, ruszył w kierunku poddających się… wieśniaków?

-Stój Paczenko!! Stój, kurwa, mówię!! - Detlef krzyczał coś, do Semena ten krzyk dochodził jakby z oddali. Topór wciąż żądał ofiary, dawał mu siłę, nie pozwalał trapić się czymś takim jak rany. Ktoś z młynu walczących podniósł się, ktoś krzyczał, wiele krzyku. Paczenko dostrzegł umazane krwią oblicze leżącego na ziemi Dextera. Ktoś próbował go dźwignąć coś doń krzycząc, a Semen powoli czuł jak opada z niego cała bitewna gorączka. Czuł, wiedział to, że może ich zabić wszystkich, ale byli bezbronni. Jak dzieci. To nie było warte rozlewu ich krwi. Uniósł w górę topór w geście zwycięstwa i krzyknął - Teoffen!!

Z tyłu, za sobą usłyszał słaby, bełkotliwy głos Dextera, który odpowiedział na jakieś zadane przez podnoszącego go z pola walki zbrojnego. - Nie jeftem faden Fechter. Jeftem Mofgden von Werk…


***


Serrig
9. Sommerzeit, 2524 KI
Zamek Serrig, przedpołudnie/południe



Tupot nóg i krzyki pogoni zgasiły na chwilę inne odgłosy, zwykłe na tym zamkowym placyku przykuchennym. Piła porzucona przez stolarzy kiwała się jękliwie na boki. „Ochy” i „Achy” służki brzmiały jakoś głucho. Nawet nadciągająca burza gradowa w osobie drącej się na całe gardło i wyzywającej od „Kurwich synów w dupę chędożonych”, którym obiecywała w razie złapania wiele, bardzo wiele, nie była w stanie oderwać uwagi wszystkich od pościgu. Było na co popatrzyć.

Malcolm na złamanie karku pognał po schodkach na galerię krużganka, tak jakby od tego czy ucieknie zależało jego życie. Greger, z nadspodziewaną u ludzi o takiej posturze werwą, parł jego śladem a Hans posapując i jęcząc kuśtykał za nimi.

Rust błyskawicznie ocenił sytuację. Zawsze w takich chwilach szybko podejmował decyzje. I zwykle były one dobre. Krzyknął do chłopaków żeby zaganiali młodego z jednej strony a sam pognał w kierunku drugich schodków. Chciał odciąć Malcolmowi drogę ucieczki. Giermek, choć sam jeszcze o tym nie wiedział, był już ich.

-Jak to szpieg? - wyrwało się jednemu z osłupiałych stolarzy, ale Rust nie tracił czasu na odpowiedź. Nie tracił też czasu na galanterię, służka której wiadro plusnęło do studni musiała radzić sobie sama. Gnał przez zdeptaną, poruszoną wiórami sosnowymi trawę co sił w piersi. Wnet dopadł schodków i ruszył nimi w górę sadząc po dwa, trzy stopnie. Kątem oka dostrzegł, że Malcolm już dostał się na galerię i gnał w jego kierunku. Był coraz bliżej.

Greger wspiął się na galerię i ruszył tropem uciekiniera. Miał szczęście bo giermek wpadł na jakiegoś strażnika zwabionego hałasem. Runęli na ziemię obaj, ale Malcolm pozbierał się pierwszy. Greger był coraz bliżej. Przeskoczył nad gramolącym się zbrojnym jak kozica, rzecz niebywała przy jego posturze, i już deptał Malcolmowi po piętach.

Rust wypadł na galerię odcinają mu drogę. Zbieg zwolnił tylko na chwilkę, próbował jak szczur szukać drogi ucieczki i pewnie gdyby dać mu czas na złowienie myśli, drogę taką by znalazł. Greger wpadł na niego całym ciężarem miażdżąc go w swoim niedźwiedzim uścisku. - Mam cię kurwi synu! - krzyknął, po czym walnął go bykiem aż chrupnęły kości.

Giermek jeszcze próbował. Jeszcze szamotał się, ale z równym powodzeniem mógłby próbować rozewrzeć szczęki imadła. Greger przyparł go do barierki. Rust już niemal był przy nich. Obciążona ciężarem nad miarę barierka jęknęła cicho, rozległ się suchy trzask i…

Łowca oraz jego zwierzyna runęli w dół spleceni w uścisku. Rust zaklął szpetnie łapiąc powietrze w obie rozcapierzone dłonie. Niemal ich dopadł. Z dołu rozległ się łomot i jęk. Rust wychylił się patrząc w dół. Hans będący w połowie schodów pokuśtykał z powrotem klnąc na czym świat stoi. Klął on, klął Rust, klął gramolący się na nogi strażnik, klęła BruBru. Tylko Malcolm i Greger nie klęli. Malcolm pewnie dla tego, że leżał pod górą mięsa w postaci Gregera bez czucia a ten drugi, bo wciąż dochodził do siebie po upadku. Leo, który ledwie przed chwilką wypuścił swego „ogara” na łowy z rozdziawioną gębą spoglądał na spustoszenie jakie jego kompani uczynili kiedy jego nie było przy nich. Już widział, jak będzie się trzeba z tego tłumaczyć i miał tylko nadzieję, że tłumaczyć się będą winni całego zamieszania a nie on. Ani tym bardziej Waldemar.


***



Waldemar spieszył się ciągnąć za sobą coraz bardziej przestraszoną dziewkę służebną. Protesty Atticusa zbył machnięciem ręki i ciśniętym w oczy Corrado. Wiedział, że musi się spieszyć, bo sprawa szpiega, złapanego na gorącym uczynku szpiega, nie mogła czekać. Jeśli miał na zamku jakieś kontakty, a zapewne miał, jeśli przygotował sobie odpowiednie alibi, a zapewne sobie przygotował, to miał również wyjście awaryjne na wypadek wpadki. Tylko błyskawiczne działanie mogło pokrzyżować plany spiskowca. Spiskowców? Myśli cyrulika analizowały wszystkie możliwości, warianty oraz warianty wariantów ewentualnych rozwiązań. Drepcząca za nim Malwina coraz bardziej mu się opierała przestraszona jego gwałtownością i bezwzględną stanowczością.

-Puśćcie mnie! No puśćcie!! Sprawiacie mi ból!! - krzyknęła w końcu wyrywając mu rękę i odsuwając się odeń na krok czy dwa. Pobladła z gniewu czy strachu patrzyła nań przestraszonym wzrokiem łani. Jej pierś, zgrabna nad wyraz, falowała w gwałtownych spazmach oddechu. - Czyście oszaleli? Com ja winna, że mnie tak traktujecie?! Sama pójdę, nie trza mnie szarpać jak jakieś pomiotło!

Ruszyła przodem nie zważając nawet, czy Waldemar podąża za nią. Podążał. Korytarzem z biblioteki do komnat de Capelliego nie było aż tak daleko. Po drodze minęli kilku dworzan, którzy zdumionym wzrokiem odprowadzili wzburzoną Malwinę i sunącego za nią Waldemara.

-Hej niecnoto! Pani ochmistrzyni już to każe ci wlepić parę bizunów leniwa dziewko. Goście tacy na zamku a ty się włóczysz jak jaka dama! - baba, która wyszła zza zakrętu wściekłym wzorkiem obrzuciła Malwinę. Na oko była dwa razy starsza a że i szpetna, to nie dziwota że się do młodej służącej przyczepiła jak rzep psiego ogona. Wściekłość Malwiny wyparowała w jednej chwili. Waldemar z uznaniem dostrzegł tę przemianę. Tym bardziej, że służąca przysunęła się doń, najwyraźniej szukając w nim deski ratunku. - Kazano mnie przed jaśnie panem kanclerzem się stawić!

Waldemar wszedł między baby, bo miał świadomość, że to może być dopiero początek kłótni. Wiadomo, tam gdzie mężczyźni by już skończyli, białki dopiero nabierały rozpędu a nie miał zamiaru uczestniczyć w awanturze. Dlatego więc poważnym głosem odezwał się do matrony, chcąc zdusić w zarodku wszelki opór. - Wybaczcie, ale panna Malwina ma natychmiast stawić się u pana Capelliego! Ochmistrzyni będzie musiała zaczekać.

To powinno zakończyć wszelką dyskusję. Powinno, gdyby dyskutowali mężczyźni. Stara służąca podparła się pod boki wyraźnie mając do dodania swoje trzy grosze. - Wy sobie możecie panie rozkazywać na swoim zamku, jak jaki macie. Tu wszyscy tańcują jak panienka każe. A kazała obiad wytworny gotować, bo znamienity gość raczył ją odwiedzić. A ochmistrzyni kazała wszystkim w kuchni się stawić! Już nawet pokojowe idą pomagać a ta kucharska niedojda, pożal się boże kuchenna pomoc, ma sobie po komnatach łazić jak jaka pani? Widzieliśta ją ludzie, jaśnie wielmożna pani Malwina Kapuśniok! Hahaha! Niedoczekanie jej! - zaparła się w przejściu grodząc drogę do komnat de Capelliego. Cerber? Gwardzista? Może dwa w jednym, tyle że ta miała miast halabardy ścierę w garści. Wprawna ręka potrafiła i ze ściery uczynić oręże, Waldemar widział kiedyś człeka uduszonego tą… bronią. A stary babsztyl o przetłuszczonych włosach okalających nalany pysk sprawiał wrażenie takiego, co ściery potrafi użyć w każdy sposób. Może nie ten aż tak zabójczy, ale kto ją tam mógł wiedzieć.

-Zejdź z drogi bo pożałujesz, kanclerz nie lubi czekać. A za chwilę dowie się komu zawdzięcza zwłokę! - Waldemar już nie zamierzał być nawet uprzejmy. Widać do niektórych bab nie dociera, gdy mówi im się „Nie!”. A to podobno mężczyźni nie rozumieli tego słowa!

Babsztyl usunął się gniewnym wzrokiem ciskając gromy. Jednak nie dało za wygraną, bo nawet kiedy Malwiną i Waldemar już ją minęli, to jeszcze krzyknęła za nimi. - Ochmistrzyni wszystkiego się dowie ode mnie! A kanclerza i tak nie ma w jego komnatach! Przecie mówiłam, że ważny gość zjechał na zamek i teraz z Lady Henriettą go witają, ha!

Waldemar przystanął niezdecydowany, co robić. Wściekły na siebie, że wdał się w tę babską kłótnię uzmysłowił sobie, że w takich okolicznościach nie najlepiej byłoby pokazywać się z Malwiną u boku. Sprawa musiała poczekać. Chcąc jednak dowiedzieć się więcej ruszył z powrotem ku babie.

-Trzeba było od tego zacząć! Kto taki zjechał? - zapytał.

-To już se z panem Capellim obgadajcie, jak już was przyjmie! Mnie nic do tego, ha! - usatysfakcjonowana obrotem spraw baba prychnęła jeszcze na odchodnym i spiesznym krokiem ruszyła w kierunku pomieszczeń gospodarczych zamku. Waldemar znając naturę ludzką wiedział, że nic z niej teraz nie wydobędzie a jeszcze narobi problemów Malwinie naciskając. Nie taki był jego cel.

-Zdrajcę złapano! Złapano!! - ktoś krzyczał w dali. Waldemar uśmiechnął się w duchu. Widać nie wszystko szło pod górę. Uważnym spojrzeniem obrzucił Malwinę, która niepewna stała kilka kroków od niego.

-Posłuchaj, teraz nie możemy powiedzieć wszystkiego panu kanclerzowi, bo jest zajęty. Ja zaś nie mogę odrywać cię od zajęć na cały dzień. Wezwę cię, gdy będziesz potrzebna a ty pamiętaj by zgłosić to pani ochmistrzyni, byś kłopotów nie miała. - powiedział zdecydowawszy sprawdzić jakiego to ptaka złowili druhowie.

-I tak będę miała po tym jak Gertruda pysk rozewrze. - odpowiedziała niechętnie Malwina. Wyraźnie nie chciała teraz wracać do kuchni, ale Waldemarowi obojętne było gdzie ona teraz wróci, byle dała mu spokój. Miał ważniejsze sprawy. Zbył więc jej żale machnięciem ręki i odparłszy - Poślę po ciebie! - ruszył w kierunku harmidru.


***

Rust i Leo wlekli nieprzytomnego Malcolma razem posapując po drodze z wysiłku. Idący na przedzie, obmacujący obolałe po upadku żebra, Greger usuwał z drogi gapiów wpychając ich w nisze, korytarzyki i komnaty. Pochód zamykał kulejący Hans, który warkliwym głosem odpowiadał co poniektórym, bardziej ciekawskim. Tak jak zamknął pyski tym na tylnym dziedzińcu, gdy zaczęli wypytywać zbyt dociekliwie co też planują uczynić z giermkiem sir Helmuta i co też on takiego uczynił. Skończyło się na złamanym nosie jakiegoś pyskacza a i tak miał szczęście bo Hans chciał mu załatwić kąpiel w studni i tylko protestom DeGroata nieszczęsny strażnik zawdzięczał suche hajdawery.

Rust zastanawiał się po drodze, co uczynić z ich zwierzyną łowną. Bo niby trzeba by go odpytać na czyje zlecenie działał i czego szukał? Tylko gdzie? Najlepiej było by w lochach, gdzie pewnie by się i narzędzia znalazły, ale wówczas musiałby się opowiadać dowódcy straży, kto wie może i samej Lady a szedł o zakład, że była wciąż nie w sosie. Zresztą wówczas mogła by sama chcieć go przepytać a wolał to zrobić samemu. Ale powiadomić kogoś i tak było trzeba, nie mogli się tak panoszyć na cudzym zamku, zwłaszcza że dostali już rankiem reprymendę.

-Hej ty! - krzyknął do jednego ze strażników, którzy stali grupką na skrzyżowaniu zamkowych korytarzy, wyraźnie zaciekawieni całym przedstawieniem. Wybrał tego, który zdawał mu się najstarszy, miał nadzieję że przy nim jest komenda. - Weź dwóch ludzi niech zaniosą tego gnoja do … naszych komnat i poślij po dowódcę. Powiedz, żeśmy szpiega schwytali! Migiem!

Ton rozkazujący, wymagający posłuchu. Rust w Nuln nauczył się tej sztuczki by używać go do tych, którzy mieli swoich przełożonych. Zwykle bowiem tak bywało, że jak na kogoś takiego fuknięto srodze potulnie wykonywał polecenia w myśl uproszczonego myślenia, że jak ktoś rozkazuje, to znaczy że ma takie prawo. I tym razem ta sztuczka się udała, bo strażnik skinął na dwóch innych, którzy z zaciekawieniem podjęli więźnia pod ramiona uwalniając Leo i Pusta od ciężaru. I tak miał skrępowane nogi a ręce za plecami, więc nie groziło to jego ucieczką. Starszy skinął na trzeciego z ich grupy i posłał go do dowódcy a sam zaciekawiony podszedł do Rusta.

-Co przeskrobał? - jak się zbliżył zionął na nulnijczyka taką mieszaniną cebuli i czosnku, że Rust myślał że padnie. Widziana z bliska facjata upstrzona była śladami po ospie, które ledwie krył zarost.

-Nie wolno mówić. Ale wam rzeknę w zaufaniu boście rozumni i pomocni, przestrzeżcie ludzi, bo na zamku szpiedzy z Teoffen grasują. Może chcą zamach na panienkę zrobić? Kto wie? - Rust ściszył głos chcąc niechcąc zbliżając się do Pana Cebuli.

-Ale że co? Malcolm? - brwi strażnika powędrowały w górę sięgając prosto ciętej grzywki. Zdumienie nie było udawane.

-Ano. Ale nie wygadajcie nikomu i swoim też przykażcie milczeć. - Rust poklepał go poufale po ramieniu po czym ruszył za wleczonym Malcolmem, Gregerem i Leo. Hans człapiący koślawie, zamykający pochód, musiał się niemal przeciskać przez służbę, która lękliwie wyłażąc ze swoich nisz, dziur i zaułków dopiero teraz poddała się zabawie w zgadywanki.

Dotarcie do wyznaczonych im komnat zajęło im znacznie więcej czasu niż wcześniejsza pogoń. Spory w tym również był udział wrzaskliwej BruBru, której nawet Leo nie potrafił uspokoić i której królestwo ostatecznie postanowili ominąć nadkładając drogi. W końcu jednak stanęli przed drzwiami do swoich komnat, przy których teraz stał strażnik, widać ktoś kto dowodzi strażą dowiedział się już o wcześniejszym włamaniu i postanowił dmuchać na zimne. Rychło w czas!

Wtargnęli do środka wyrywając Waldemara, który przybył chwilkę wcześniej, z zadumy. Strażnicy bezceremonialnie cisnęli Malcolma na środek komnaty. Związane za plecami ręce i fakt że jest nieprzytomny sprawiły, że jego łepetyna stuknęła o kamienną posadzkę. Leo skrzywił się a Rust warknął - On ma jeszcze żyć i wyznać swe winy, potem sobie na nim poużywacie. Idźcie! - odprawiając ich skinieniem ręki. Wyszli jak niepyszni zamykając za sobą drzwi.

-Kto to?- spytał cicho Waldemar, gdy za strażnikami zamknęły się drzwi. Podejrzliwy Waldemar wyjrzał, czy aby nie podsłuchują i powtórnie zamknął drzwi. Dopiero wówczas rozwiązały im się języki.


***


Podzielili się swą wiedzą i ustalili już co poczną z Malcolmem, póki ten leżał nieprzytomny na ziemi. Rust podejrzliwie zerkał na giermka. Albo dostał po łbie nazbyt mocno i nieprędko się obudzi, albo udawał. Nikt nie traci przytomności po byle szturchnięciu na tak długo. Greger chyba pomyślał o tym samym bo właśnie wstawał z łoża na, którym się rozsiadł obok leżącego i narzekającego na kolano Hansa, by z wąskim nożykiem w ręku pogmerać w Malcolmie. Waldemar widząc to wstrzymał go krótkim - Czekaj! Mam tu chyba sole na orzeźwienie, czas z nim pogadać.

Tak, to był lepszy pomysł. Dużo lepszy, niż nóż w oku, który co prawda cucił w jednej chwili wszelkich nieprzytomnych, ale pozostawiał za sobą pewne nieodwracalne skutki. Pomysł Waldemara był o niebo lepszy, ale nim zdążył go w czyn wprowadzić na korytarzu podniósł się szum, dało się słyszeć liczne i szybkie kroki, chrzęst pancerza i nerwowe głosy. Greger zatrzymał się w pół kroku, podobnie jak Waldemar. Drzwi komnaty otwarły się z hukiem a w progu stanęła furia. W osobie Lady Henrietty. Nie pytając nikogo o zdanie weszła do komnaty jak do siebie. W sumie była u siebie.

-Co wy znów wyrabiacie do jasnej cholery! - Henrietta na szczęście nie miała pod ręką pancerzy i towarzyszącego im uzbrojenia, ale znając jej humory szybko mogła znaleźć coś, na czym mogła by się wyżyć. Pozostawało im uczynić co w ich mocy, by nie stali się tym czymś. Towarzyszący jej Corrado czujnym wzrokiem zlustrował otoczenie a potem usunął się na bok przepuszczając trzeciego „gościa”, który zamknął za sobą drzwi.

„Pomidor” to była pierwsza myśl Rusta, gdy zobaczył czerwony wams ciasno spinający się na potwornym niemal korpusie. Ogromne mięśnie tamtego wypełniały skrojony na miarę kaftan, nadmuchiwały niczym rybi pęcherz każdą wolną przestrzeń. Czarny jaszczur miecza, niczym łodyga, wisiał przy napiętym do granic możliwości pasie. Czerwony kapelusz sterczał na małej główce niczym ogonek. Spod kapelusza zaś wyzierały małe, złe oczy człeka, który w swoim życiu widział zbyt wiele. Leo poczuł mimowolny dreszcz strachu i podniety rozpoznając w jednym z nich martwe spojrzenie znanego z opowieści „złego oka” z którego słynąć miały wiedźmy. Drugie, również martwe, było już zwyczajnie ludzkie.

-Khem, ten… no… myśmy szpiega schwytali… Pani. - Powiedział Rust wskazując na skrępowanego na ziemi Malcolma. Hans wstał powoli by brakiem szacunku nie urazić gospodyni.

-Słyszałam a teraz widzę, żeście schwytali. Ale szpiega? Toż to Malcolm, giermek sir Helmuta. - Henrietta powiodła wzrokiem po każdym z nich, jakby oczekując jakichś wyjaśnień dla zaistniałej sytuacji. Jakieś się jej chyba, w sumie, należały.

-Myszkował w naszych rzeczach, gdyśmy u ciebie Pani byli na audiencji a gdyśmy go na tym nakryli, rzucił się do ucieczki. To go złapaliśmy i chcemy odpytać, ale na razie jeszcze przytomności nie odzyskał.

-A utracił ją w trakcie łapania?
- Henrietta chyba nie była zła, bo puściła do Rusta oko. Dobre i to, ale nie podpalił się zanadto. Skinął jedynie głową w odpowiedzi. Lady machnęła lekceważąco ręką, jakby sprawa Malcolma nie interesowała ją wcale. - Każę go zawlec do lochów i tam w łańcuchach poczeka na wasze pytanie. Muszę wam przedstawić kogoś, pozwólcie, oto osławiony Uwe Oettingen lepiej znany pod przydomkiem „Rzeźnik”. Inkwizytor z osławionego Opactwa Słusznego Gniewu w Erbshauen. Musieliście o nim słyszeć.

Nieznajomy nie ukłonił się im, jak nakazywała grzeczność i obyczaje skoro Lady jego przedstawiła w pierwszej kolejności. Widać nie na rękę jej był gość, skoro taką hierarchię powitania ustawiła. Dworskie gry rządziły się swoimi prawami, ale Rust i Waldemar znali się na nich doskonale, by wyczuć niuanse. Rzeźnik nie tylko się nie ukłonił, ale nawet nie drgnął wodząc od jednego do drugiego tym swoim świdrującym wzrokiem. Zdawał się przeszywać każdego z nich na wylot wywołując dreszcze i jeżenie włosów. Ale tak po prawdzie to chyba tylko Waldemar i Rust mieli prawdziwe powody do niepokoju. Każdy z nich słyszał bowiem o Rzeźniku. O wyłączonym z hierarchii inkwizytorskiej braci sigmaryckiej renegacie, który niszczył wszelkie przejawy mrocznej magii bez cienia zmiłowania zostawiając za sobą tylko zgliszcza. Nawet trupów po sobie nie zostawiał, choć byli i tacy, którzy opowiadali iż po jego odwiedzinach domostwa zdawały się całe skąpane we krwi. To on odpowiadał za zniszczenie sabatu w Althausen po którym to zniszczeniu ocalała ledwie połowa mieszkańców osady. On odpowiadał za czystkę w Bernau, stosy w Hildebergu i prawdziwą rzeź w Opactwie Słusznego Gniewu. Jego sława wyprzedzała go a do których docierała sprawiała, że miękły im kolana. Rust zerknął nań uważnie, ale nie natarczywie, by nie narazić się na zbędną uwagę. „Tak niepozorny, mały ludzik” - pomyślał i dopiero w tej chwili zorientował się, że nie jest on mały a nieproporcjonalny. Niewyobrażalnie … kłębiasty, przez co przy słusznym mimo wszystko wzroście, zdawał się krępy i mały. To dawało do myślenia.

Waldemar zaś nie szukał z Inkwizytorem kontaktu wzrokowego w ogóle. Znał go i obawiał się, że ten zna jego. Los skrzyżował już kiedyś ich ścieżki i Waldemar do dziś wspominał, że ledwie udało mu się ocalić skórę z tej przygody. A wtedy Rzeźnik nie miał jeszcze żadnej sławy. Nie próbował sobie nawet wyobrażać jak niebezpiecznym, fanatycznie niebezpiecznym człowiekiem jest on teraz.

-To zaś mistrzu są ludzie o których z panem Corrado wam mówiłam. Ludzie pewni. Idealnie pasujący do zadania, w którym potrzebujecie pomocy. - „No tak, to byłoby na tyle jeśli chodzi o nierzucanie się mu w oczy” pomyślał Waldemar i zaczął się sam zastanawiać jak to rozegrać. Bo może tamten go w sumie nie poznał? - Pójdziecie z Mistrzem aresztować przeklętego czarnoksiężnika, który ukrył się w naszym mieście i pewnikiem w straszliwy sposób zdegenerował by naszą społeczność, gdyby nie Święte Inkwizycjum w osobie Mistrza Uwe, które raczyło przyjść nam z pomocą. Czarnoksiężnikiem tym jest niejaki Alfred Grunt, który w naszym mieście ukrywa się pod przewrotnym przezwiskiem RumBurak. Chcę, byście pomogli Mistrzowi jak tylko potraficie. Mistrz Corrado was polecił, jako tych, którzy IDEALNIE nadają się do tej roboty i którzy WYELIMINUJĄ problem. Mam nadzieję, że się co do was nie myli.

-Miło nam Mistrzu.
- Rust pierwszy się odezwał kłaniając się lekko inkwizytorowi. Po czym wskazując dłonią druhów wymienił - To Greger a tam Hans, specjaliści… najwyższej próby, to Leo nasz tropiciel, to Wa…ger… - Rust dostrzegł niepewność Waldemara i postanowił skryć jego prawdziwe nazwisko przez obcym. - … nasz obserwator a mnie zwą Rust. Do waszych usług, Mistrzu. Kiedy mamy się…

-Natychmiast! Wiem, że czarnoksiężnik codziennie bywa w tutejszej oberży. „Pod rybką” zdaje się. Codziennie! Pomożecie mi go schwytać. Nie może nam umknąć, bo potem szukali byśmy go po całym mieście a jakby zacząć ludzi pytać gdzie mieszka to wnet by się o tym dowiedział. Chyba, że wy wiecie gdzie go złapać?
- zapytał wodząc wzrokiem od jednego do drugiego. Nie wiedzieli. Za chuja! Pokręcili zgodnie głowami. Nawet Leo, który zastanawiał się równocześnie jak przestrzec druha nad którego głową gromadziły się coraz czarniejsze chmury. - Zatem musimy udać się tam natychmiast! Bierzcie co wam potrzebne i chodźcie za mną. Poprowadzicie do tej spelunki. Nie ma na co czekać!

Inkwizytor Oettingen odwrócił się na pięcie, jakby nie przyjmował do wiadomości jakiejkolwiek odmowy czy zwłoki. Lady przytrzymała Rusta za łokieć patrząc mu prosto w oczy. Wymownie. A Corrado pożegnał Inkwizytora słowami. - Gwarantuję wam Mistrzu, oni ZAŁATWIĄ ten problem. Ostatecznie, będzie pan zadowolony… - i równie wymownym spojrzeniem pożegnał Rusta.



***

[Proszę Lanwina o niepostowanie i kontakt na PW]

5k100

.
 
__________________
Bielon "Bielon" Bielon

Ostatnio edytowane przez Bielon : 26-04-2022 o 16:56.
Bielon jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 27-04-2022, 10:39   #102
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Tupik kopnął z lekka wściekłością przydrożny , Bogu ducha winny kamień a po chwili złapał się za koniec stopy gdyż uderzył nieszczęśliwie czubkiem palca. „Boli” – przemknęło mu przez głowę… „ W sumie mogło boleć bardziej” – raz jeszcze spojrzał w kierunku bitwy.

Co prawda z daleka nie było wiele widać, ale po prawdzie co to mogła być za bitwa? Oddział wprawionych w boju żołnierzy kontra zebrani banici którzy nawet odległości strzału nie mogli wymierzyć. Tupik szybko stracił zainteresowanie działaniami na froncie, swoją odwagę pokazał i to musiało na razie wystarczyć, samotne pchanie się w rejon walk byłoby już jednak głupotą. Halfling toczył swe boje tylko wtedy gdy miał wyraźną przewagę – albo wtedy gdy zwyczajnie nie miał innego wyjścia.

- Już już, w sumie nawet dobrze że mogę pomóc , wiesz że kiedyś chciałbym tak porządnie leczyć jak ty? A chyba najlepsza formą nauki jest praktyka – mówił już rozpoczynając posługę pielęgniarza, podgrzewając wodę , czyszcząc narzędzia – zgodnie z nakazem. Co prawda nie rozumiał czemu Theo nalegał by je czyścic dokładnie i przemywać jeszcze alkoholem ( szkoda trunku ) – czyż nie wystarczy by gruda ziemi nie spadła z ostrza do otwartej rany? Czy musi być aż tak czyste? Nie rozumiał, ale słuchał, medyk miał na koncie dużo większe sukcesy medyczne niż Tupik , z czegoś to się brać musiało. Poza tym nadmiar ostrożności i przygotowań nie zaszkodzi.

- Tylko tłumacz mi przy tym wszystkim co robisz, więcej i szybciej się nauczę , niż jeśli będę tylko patrzył. - poprosił Theo , wiedząc że medyk raczej nie poskąpi mu swej wiedzy. Nie robił tego dotychczas i było to zresztą w jego najlepszym interesie na wypadek sytuacji gdyby sam potrzebował fachowej pomocy.

Uszykował zioła – zwłaszcza te pomocne do zatrzymywania krwawienia – z których prym wiodła babka zwyczajna. Medyk nalegał by i ja przemyć przed nałożeniem… Tupik wzruszając ramionami posłusznie wykonał. Zdjął też wierzchnia szatę okrywająca wywerni pancerzyk szkoda było ja zachlaptać we krwi, a ta pancerzykowi nawet dodawała specyficzny rys... - Pozostawało czekać…

Niedługo później mieli mieć roboty więcej niż nie jeden studenciak przez całe lata studiów i egzaminów. Nie dość że przyszło im leczyć żołnierzy – i to nader wielu z tego co się okazało to jeszcze i chłopów – poddanych Detlefa.

Gdy przybył z pierwszym wozem rannych zastanawiał się czy nie lepiej było cały ten majdan przenieść na pole bitwy, ale cóż ognisko już płonęło woda wrzała , Theo miał wszystko rozłożone, żal było całej tej roboty. Żal było i Lanwina którego zwłoki dość szybko wypatrzył głównie po tym że jako zwiadowca dość charakterystycznie się ubierał. Nie mógł już dla niego nic zrobić nawet zamknąć powiek, które ciężko było w ogóle znaleźć w rozkwaszonej miazdze jaką była obecnie jego twarz. Na moment zasępił się nieco , był to dobry zwiadowca, będzie go brak. Po czym wrócił do spraw żywych – którzy potrzebowali pomocy.


K100: 88, 35, 74, 22, 15

 

Ostatnio edytowane przez Eliasz : 27-04-2022 o 20:58.
Eliasz jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 27-04-2022, 22:00   #103
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
- Dobra, sobaki jebane - warknął do błagających o litość - Gadać jak na spowiedzi coś cie za jedni i dlaczego podszywacie się pod siły zbrojne naszego jaśnie pana? I mówcie szybko, bo jaśnie pan może się rozmyślić co do tej litości.

k100: 63, 89, 52, 12, 17

 
Mike jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 28-04-2022, 21:13   #104
 
hen_cerbin's Avatar
 
Reputacja: 1 hen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputację
Nagła cisza na polu gdzie jeszcze moment temu trwała rzeź wieszczyła koniec pracy dla wojowników. I początek dla "służby medycznej".

- Wszyscy wiedzą, co mają robić? Każdy zna swoje obowiązki i swoje miejsce? - upewnił się. Przerażeni ludzie skłonni są do popełniania błędów. Ci też je popełnią. Nie było sensu zaprzeczać. Ale jeszcze gorsza była ewentualność, w której lęk przed porażką i krytyką sprawi, że nie zrobią nic. Albo że poczucie winy skłoni ich do ukrycia się i upicia w połowie pracy.
- Kiedyś miałem nadzieję, że jeśli każdy będzie przestrzegał, czego powinien przestrzegać, nic nie może pójść źle. Ale pójdzie. Z pewnością coś się spieprzy i ktoś przez to umrze. Trudno. Lepiej oni niż my. Za nic w
świecie nie zdołamy pomóc wszystkim potrzebującym. Nawet znikomemu
procentowi potrzebujących. Nikt nawet tego nie oczekuje. Znaczy się, oni może tak. Ale ja nie. I wy też nie powinniście. Po prostu róbcie swoje. Nie damy rady zrobić dużo więcej, niż będziemy w stanie
– powiedział ciszej i cieplej. – Ale postarajmy się wszyscy, żeby to nie było dużo mniej.

***

Rzeczy graniczące z niemożliwością Theo wykonywał co prawda od ręki, ale cuda były jednak pozostawiał kapłanom. Choć sądząc po wyglądzie Lanwina, to sprawa bardziej była w gestii nekromantów. Dla niego nie mógł nic zrobić.
Mógł za to coś zrobić dla innych. Tych, których mu tu znoszono. Pachołkowie, podzieleni na dwuosobowe zespoły z drągami i płachtami płótna robiącymi za nosze ruszyli na pobojowisko już chwilę temu i strumyk lekko rannych, którzy przyszli o własnych siłach miał wkrótce zmienić się w rwącą rzekę przerażonych rannych i spanikowanych przyjaciół, rodzin i przygodnych gapiów. Kowal, wielkie chłopisko, krzątał się przy swym przypominającym ławę tortur stole, i wyłuskiwał rannych z pancerzy, kolczug i pogiętych przyłbic.

Medyk wciągnął w nozdrza przejmującą mieszankę zapachów jodyny, amoniaku, alkoholu i eteru. Stali, smaru do osi, skóry.... Oraz krwi, flaków, wymiocin i, nie bójmy się tego słowa, zwykłego ludzkiego gówna. Oraz, z jakiegoś powodu, kapusty. ~Skąd tu kurwa kapusta? - zastanawiał się, nabierając w usta gorzałki z piersiówki. Nawet wypluta zaraz pomagała przezwyciężyć woń "punktu medycznego".

Wydawało się, że ledwo chwilę temu warstwa białego płótna na dnie wozu była czysta, dziewiczo nie skażona i klinicznie sterylna. Długo taką nie pozostała.
Spojrzał na stół operacyjny, który jeszcze niedawno również był dziewiczo biały, i na instrumentarium, na dziesiątki narzędzi, zwykle budzących respekt i ufność chłodnym i groźnym dostojeństwem zimnej stali, niepokalaną czystością metalicznego połysku, porządkiem i estetyką ułożenia, a teraz w większości zakrwawionych, wyglądających jak narzędzia tortur i budzących głównie przerażenie.

Przy instrumentarium krzątał się jego personel. Tupik. Nieludź. Niziołek. Podobno niegodny zaufania. Ale Hohenheim wiedział lepiej.
Widział kiedy ktoś wymiotował niedaleko, a tylko "asystent" westchnął - Ludzie są tacy nieodporni - odprowadził go na bok i dalej robił swoje.
Nawlekanie igieł, zszywanie cięć i zakładanie opasek uciskowych też było ważne. Do trzymania haków też wcale nie trzeba było tak wiele znowu siły. To znaczy, trzeba było, ale ważniejsze było to, żeby nie paść nagle nosem w brzuch operowanego. Teraz musiał liczyć na to, że tępy osiłek, zatrudniony do noszenia beczek i takich tam będzie zbyt tępy by zdać sobie sprawę z tego co robi i wytrzyma. Dla Eliasza miał bowiem inne zadanie. Stare przysłowie chirurgów mówiło, że do każdej skomplikowanej operacji potrzebne są trzy ręce. Do każdej prostej - cztery. Wyglądało na to, że właśnie nadeszła chwila pierwszej operacji Tupika. A w każdym razie pierwszej, w której jest po tej dobrej stronie noża.

– Theo, ten będzie chyba najpilniejszy. Zobacz, udo spuchło jak bania, kość udowa pewnie rozkruszona… - Tupik starał się ocenić stan rannego. - Coś dodasz? - zapytał.
– No, tutaj wiele do dodania nie ma – Theo podał rannemu buteleczkę. Ten z wdzięcznością przyjął "eliksir przeciwbólowy" i wypił go od razu. I tak było dziwne, że do tej pory był przytomny. - Tętnica ocalała, inaczej donieśliby trupa. Wygląda na cios cepem, przy czym twarde skrzydło siodła podziałało jak twarde klepisko.

Westchnął i spojrzał na pacjenta.
– Jak rzekłem, tutaj nic dodać. Można wyłącznie ująć. Do roboty.
Podaj mi nóż. Nie ten. Obustronnie tnący. Amputacyjny. A tam jest raspator.
- pokazał - Do ściągania okostnej przy amputacji. By okostna
nie spękała pod zębami piły, by mieć czyste i gładkie odpiłowanie.
- wyjaśnił, zgodnie z prośbą niziołka. Ku swojemu zdumieniu, nauczanie dawało mu przyjemność. Ranny nie spuszczał rozbieganego wzroku z ich rąk, śledził poczynania oczami przerażonego, schwytanego w sidła zwierzęcia.
– Będę amputował, synku.
– Nieeeee! –
rozdarł się ranny, miotając głową, usiłując umknąć ze stołu. – Nie chcęęęęęę!
– Jeśli nie amputuję, umrzesz.
– Wolę umrzeć…
– ranny mówił coraz wolniej pod wpływem "eliksiru". No co? Jak uśnie to nie będzie się rzucał na stole więc i bólu będzie mniej. – Wolę umrzeć, niż być kaleką… Dajcie mi umrzeć… Błagam… Dajcie mi umrzeć!
– Nie mogę –
medyk podniósł nóż, spojrzał na klingę, z uznaniem kiwnął głową niziołkowi, który zdążył jakoś go wyczyścić i zdezynfekować w międzyczasie. Ranny tymczasem tracił przytomność. Theo miał nadzieję, że z powodu napoju, a nie utraty krwi. – Nie mogę pozwolić ci umrzeć. Tak się
bowiem składa, że jestem lekarzem.
- Zdecydowanie wbił ostrze i ciął głęboko. ~A choć my, lekarze, potrafimy wiele, jeszcze żadnemu z nas nie udało się wydusić zapłaty od trupa - dodał w myślach.
E: [5d100=66, 9, 36, 82, 15]
 
__________________
Ostatni
Proszę o odpis:
Gob1in, Druidh, Gladin

Ostatnio edytowane przez hen_cerbin : 05-05-2022 o 14:34. Powód: Rzuty
hen_cerbin jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 01-05-2022, 17:36   #105
 
Lynx Lynx's Avatar
 
Reputacja: 1 Lynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputację
-Za Teoffen!- wrzeszczał biorąc udział w szarży i hamując swego wierzchowca nie chcąc pchać się za blisko zagrożenia. Okazało się to słuszną decyzja i nie wpadł jak śliwka w kompot w wroga zasadzkę. Jego genialny plan musiał poczekać. a teraz nadeszła chwila jego drugiego bohaterskiego planu jakim była szarża na niespodziewającego się go przeciwnika i cóż mieczem specjalnie nie porobił i prawda taka, że więcej szkody to narobił jego koń niż oręż, a Dexter dostał czymś w łeb i tyle tego bohatyrstwa było.

Chwile go nie było, a jak wrócił to chyba już było po wszystkim, a ktoś z orszaku tykał go chcą sprawdzić czy jeszcze żyw. Moment wydawał się idealny.

- Nie jeftem faden Fechter. Jeftem Mofgden von Werk… - wybełkotał otwierając oczy. Po czym splunął na ziemie wszystkim co mu w gębie zalegało. Krew, błoto co zżarł spadając z konia i chyba kawałkiem którego zęba.

-Panie! Panie! pomiłuj i wybacz. Ja żem mnie tem sam Młotodzierżca objawił za pośrednictwem Świętej Hermenegildy Gertrudy i przekaz mi wieść iż ja żem Morgden von Werk. Panie wybacz wybacz, że od służby się tyle lat umywałem Paniczu błagam błagam wybacz mi.- kajał się jęczał bełkotał i błagała sunąc na klęczkach w kierunku Detlefa.

Rzuty: 63,77,33,16,49
 

Ostatnio edytowane przez Lynx Lynx : 02-05-2022 o 07:13. Powód: rzuty
Lynx Lynx jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 01-05-2022, 19:24   #106
Dział Fantasy
 
Avitto's Avatar
 
Reputacja: 1 Avitto ma wyłączoną reputację
Wychodząc z pomieszczenia za Leonidaesm, który miał ich powieźć do knajpy, Waldemar zdążył jedynie rzucić w kierunku Corrado, by koniecznie sprowadził do siebie na poważną rozmowę podkuchenną Malwinę. Chwilowo nie mógł zrobić nic więcej.

Rumbumberg, czy jak mu tam było, wisiał cyrulikowi luźno razem z całym jego losem. Wiedząc jednak, co może z nim zrobić Oettingen jeszcze przed egzekucją... Szkoda mu było biedaka, który tak niefartownie wpadł staremu wariatowi pod kopyta.

Szli tedy po podgrodziu, prowadzeni jak po sznurku gdzieś zupełnie bez sensu. Waldemar wyczuł to bez pudła, bowiem nie kojarzył żadnej spelunki w okolicy Bramy Białoskórych - rejonu cechu rymarzy i kaletników. Za murami zaś siedzibę miała hodowla koni.

Cyrulik w drodze zajęty był błyskawiczną zmianą wyglądu - w tym celu przy straganie rzeźnika pomalował krwią usta, a przechodząc obok kuźni węgielkiem zarysował pokaźne wory pod oczami. Mógł tylko liczyć, że dawno niewidziany osobnik nabierze się na taką prowizoryczną charakteryzację.


 

Ostatnio edytowane przez Avitto : 02-05-2022 o 08:27.
Avitto jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 03-05-2022, 16:05   #107
 
Nanatar's Avatar
 
Reputacja: 1 Nanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputację
Pomidor

Trudno było utrzymać konfidencję w Serring, ledwie małe zamieszanie, a już zjawiały się najznamienitsze persony. Pojawienie się Lady i Corrado oczytał Leo za honor, ale już osoba, która im towarzyszyła wzbudziła w nim niesmak od pierwszego spojrzenia, pierwszych wypowiedzianych słów, choć z początku tropiciel starał się ignorować nowego przybysza, to dźwięki zakwitłe na małżowinie i tańczące w otworze ucha wzmogły czujność. Nie miał zamiaru oddawać nikomu Fretka pierwszeństwa w grze, którą zamierzał pojąć, a ów człek uzurpował sobie zagranie partii solowej i zebranie splendoru. Złodziej intrygi. Złodziej, do tego pyszałkowaty, bo któż inny obnosiłby się z równie groteskowym mianem, tylko szaleniec, albo w istocie potwór.

Już miał się cichcem wykręcić od wspólnej wycieczki Leoniodas, bo pragnął jak najszybciej przesłuchać na swych warunkach pazia Malcolma, zanim go ktoś pozbawi głosu przesuwając po gardle ostrym nożem, kiedy niespodziewanie oczy wszystkich na niego się skierowały, jakoby miał być ich przewodnikiem, a byli przecie w zamku nie w puszczy.

Nici z konspiracji, próżno odsuwał się w tył, by się w oczy inkwizytorowi nie rzucać. Zmięta spocona karteczka paliła na piersi, jakby w istocie nosiła żywy ogień. Ni jak się było z towarzyszami rozmówić, co z niewygodną sytuacją począć, ani co zamierzał w sprawie czarownika i buntu chłopskiego.

Grając prostaczka, a język palił do sprzeczki z Uwe nie mniej niż magiczne znaki pod kurtką skrywane, mieszaniec wzruszył tylko ramionami.

- Pod rybką - mruknął, wiedząc, że ani tam, ani nawet Pod śniętą rybą, którą to oberżę miał zapewne na myśli niedoinformowany Oettingen, czarownika nie znajdą, chyba, że ów kłamał go wczoraj, lub też co akurat częściej się zdarzało, zmienił plany. Miał być przecież na murach i poza nimi gdzie rycerstwu obcemu chciał się przyglądać. Zabrał jeszcze małą buławę strażnikowi i tą wskazał kierunek.

Wiodąc pochód przez dziedzińce i ciasne uliczki ku murom wciąż milczał, czasem tylko rondo kapelusza uchylając gdy oczy jego spotkały znajomą twarz. Wiedział, że plotka szybko podgrodzie obiegnie podobna stadu spłoszonego ptactwa. Za Bramą Białoskórych w pobliżu miejsca wypasu wierzchowców, tuż przy młynie wodnym, widniał szyld z rybą. Nie była to oberża, ale przyrządzano w tym miejscu doskonałe pstrągi, które to w górę strumienia nie mogły podążyć z uwagi właśnie na piętrzące wody młyńskie koło.

- Wot i rybka. - wskazał na szyld - mówicie, że się tu czarownik posila, to pewnie musi wreszcie zgłodnieć. Z miejscem tym wiąże się ciekawa legenda, a dotyczy pstrągów i pomidorów, ale o tym zaraz opowiem. Wejdźmy i rozejrzyjmy się.

Nie czekając na odpowiedź wtargnął do stodoły przy młynie, gdzie podawano ryby i z progu grzmiał na pachołków.

- Mówić mi tu zaraz gdzie się Gburek podziewa, bo listami przez pobożnych ludzi ścigany. - niespodziewanie zwrócił się do Rzeźnika, kontynuując swą komedię - No pani Uwe pokażcie listy! To się kmiotki rozgadają! - i znów do pachołków - i rybę dawać zsuszonymi pomidorami i papryką.

Inkwizytor poczerwieniał upodobniając się do dojrzałego w słońcu pomidora, kmioty zaklinać się poczęli i Sigmara wzywać, że o żadnym Gburku nic nie nie wiedzą. Leo począł ich przyciskać.

Miałem nie pisać, ale uczyniłem to z następujących powodów:
1. W technicznym było wyzwanie, że Panowie z Serring zachłysnęli się pomidorem, więc podjąłem rękawicę.
2. Nawiązałem do posta Avitto, że Leo prowadzi gdzieś kondukt.
3. Ufam, że nie pomieszałem tym zamysłu prowadzących i tego co napisałem w deklaracji na PW.
4. Jeszcze dzień a napisałbym w temacie "Rozmowy z Obsługą"
5. Leo spróbuje podtruć/otruć chłopa. Ma w ekwipunku truciznę ze skóry żaby. /wykorzysta do ukrycia trucizny w trunku, lub jedzeniu umiejętność aptekarstwo/
6. Jak dostanę zielone światło to mogę pociągnąć temat dalej.


99/37/10/58/03
 

Ostatnio edytowane przez Nanatar : 03-05-2022 o 16:07.
Nanatar jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 04-05-2022, 08:11   #108
 
Anonim's Avatar
 
Reputacja: 1 Anonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputacjęAnonim ma wspaniałą reputację
Leo przesadził i to grubo. Hans stał w jego pobliżu, więc delikatnie cofnął się po pokazie pyskowania. Gruber nie miał problemów z odzywaniem się niegrzecznie do osób starszych, młodszych, w tym samym wieku, czy innej rasy, to znaczy w ogóle do kogokolwiek, ale wiedział jedno: nie należy pyskować wielkim, zmutowanym skurwysynom jeżeli nie trwa z nimi walka. No chyba, że chciało się taką walkę sprowokować. Wyglądało na to, że Leo popełnił błąd, bo odwrócił się plecami do Inkwizytora, który już sięgał po ostrze. Chwilę później w karczmie nastąpiły jednak wydarzenia, które odciągnęły myśli Rzeźnika w kierunku kmiotów.

Leo zaczął kmiotów przyciskać, gdy nagle jeden z nich narzygał mu na ubranie. Po chwili kolejny zaczął wymiotować, a jeszcze moment później rozpoczęła się istna orgia rzygów przeplatanych z krwią. Hans cofnął się z przerażeniem przypominając sobie o przerażających chorobach zsyłanym przez czcicieli Nurgla. Być może było to jedynie zarażenie nieświeżymi pomidorami, ale czy należało ryzykować w takiej sytuacji. Gruber powiedział jedynie:
- O kurwa, ja pierdolę. - i wycofał się na ulicę, gdzie już paru gapiów przystanęło spoglądając na przerażający spektakl odbywający się wewnątrz bądź co bądź popularnej karczmy.
- Kurwa, kurwa, kurwa. - powiedział Hans przeciskając się przez tłum i nieśmiało spoglądając przez ramię, gdy powstał większy zgiełk jak jeden z gości karczmy padł na ławę tak nieszczęśliwie, że blat odbił się i spadł na posadzkę rozbijając przy okazji naczynia stojące na nim. Część innych już była na kolanach ze zdziwieniem obserwując jak przez ich usta przelewają się litry ich krwi, a i przecież zwieracze im puściły.

Nie było czasu na odwagę albo głębsze przemyślenia. Hans przywarł do muru budynku stojącego po drugiej stronie ulicy niż karczma. Przez zamkniętą okiennicę usłyszał dźwięki zupełnie nie podobne do tego co działu się przed nim. Otóż za zamkniętą okiennicą odbywała się innego rodzaju orgia. Seksualna. Hans pomyślał, że po jednej stronie jest Nurgle, a po drugiej Slaanesz, ale nie zamierzał i tu ryzykować. Był w bardzo zepsutym miasteczku, które należało spalić. Być może później to zrobi. Jednocześnie zwrócił uwagę, że odrobinę podniecił się tylko nie wiadomo, czy widokiem umierających ludzi, czy jękami jakichś dziwek.

Hans stojąc wśród gawiedzi (no, może raczej "za" zbierającą się gawiedzią) oczekiwał na ewentualne rozkazy, czy to od Inkwizytora, czy to od któregoś ze swych kompanów. Nie wróci jednak już do karczmy tłumacząc się, że nie lubi rzygów.

Rzuty: 35, 15, 62, 79, 53
 

Ostatnio edytowane przez Anonim : 06-05-2022 o 10:23. Powód: Rzuty o stąd: https://rolladie.net/roll-100-dice#!numbers=5&high=100&length=1&sets=&addfilters=&last_roll_only=false&totals_o
Anonim jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 04-05-2022, 18:46   #109
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Z deszczu pod rynnę, z patelni w ogień. Rust przeżywał życie sinusoidą, ale jakąś mocno nierównomierną. Zjazdy na dno były raz po raz, a wzniosy w oka mgnieniu, żeby zaraz zwalić delikwenta w dół studni. Pohasali jeden wieczór – niby odległe wspomnienie – a już odbijało się Rybką. Odsapnęli, chwilę może, a tu zaraz po ganianym kazali iść na taki spacer, gdzie człowiek gorzej się pocił niż goniąc na wieżę.

De Groat słyszał o inkwizytorze i dziwił się, że Henrietta posłała go z nimi. Czy ich z nim, zależy jak patrzeć. W tym był szkopuł – Rzeźnik dla większości był rzeźnikiem, plagą, biczem bożym, po którym zostawała spalona ziemia i kości w popiele.

Dla władców Serrig powinien jednak być tylko uciążliwością. Owszem, jeśli pozwoliliby mu działać za murami, rozhasałby się, jak to tacy mieli w zwyczaju, rozwlókł swoją sieć oskarżeń, zasnuł miasto w całun strachu, patrzenia każdemu na ręce, łypania spode łba, wyglądania odstępstw i szukania podejrzenia podejrzeń. Zostawiony samemu sobie byłby rakiem, który wyżarłby cały organizm. Trzeba było się go pozbyć, wypalić plugawą narośl, nim odbierze Serrig zdrową codzienność.

Tyle, że można to było zrobić inaczej. Bez szopki zapoznań, bez wpuszczania ich pod kuratelę Rzeźnika. Teraz pęta się zacisnęły, łowca heretyków miał ich na oku – albo on ich, albo oni jego. Spacer, doprawdy. Spacer na linie, kurwa ich mać.

Albo Corrado i Lady mieli przesadnie wysokie mniemanie o tej zbieraninie (ale w to Rust wątpił), albo zlekceważyli inkwizytora (mogli nie wiedzieć aż tyle, ale czy nie wiedzieli dość? Corrado wiedzieć musiał, nie był z pierwszej łapanki!), albo… Albo za jedno im było: kto-kogo, byliby gotowi zaryzykować, koszt kosztem. Głupio, jeśli wyszłoby, że jednak Rzeźnik wyszedłby z tego cało, wrzuciłby tych parę szarych nazwisk na swoją rolkę i wrócił do Serrig. Po Serrig. Jak zaraza, plącząc łańcuchem biednych i możnych, zwalając obok do zbiorowej mogiły trupy Henrietty i dziewek służebnych.

- Zaraza – warknął Rust pod nosem, widząc co się święci Pod Rybką. Leonidas wyrwał się naprzód wciskać Rzeźnikowi jakieś głodne kawałki, a potwór chyba przeczytał go jak szyld nad oberżą i widać było, że jeśli miał dla swoich przewodników cierpliwość, to była bliziutko mety.

Co by jednak było, gdyby było – nie przekonali się. Ni z tego, ni z owego, pachołki w gospodzie zaczęli jak jeden wąż wić się w konwulsjach. I rzygać, rzygać na całego. Rust odskoczył o parę kroków, sięgając broni. Nie, aby miecz był dobrą osłoną od rzygania, ani żeby uznał, że wymioty są jakoś wymierzone w niego czy w ogóle kogoś konkretnie, ale uznał, że lepiej z mieczem niż bez miecza.

Wcześniej przyglądał się pachołkom – ot, ze zwyczajną uwagą, ale teraz zważył wszystko na szybko. Zachowywali się całkiem normalnie, nie chwiali, nie jęczeli, nikogo bóle nie mieniły sinym, bladym, ani żółtym. Żeby tak nagle porwało ich wszystkich, gdyby to miała być zaraza, było niemożliwym. Trucizna, magia? Może jakaś zbiorowa histeria? I tak bywało, że ludzie jeden po drugim zaczynali wariować jak pod czarem.

Cokolwiek to było – Rust wyczuł dla nich szansę.

- Hans, wołać strażników! Nie puszczaj nikogo! – De Groat krzyknął do najemnika, który zakołysał się w tłumie. – Stać! Gdzie leziesz?! Nie ma przejścia! A kysz, wszyscy odsunąć się!

Rust przepchnął płazem miecza chłopów, którzy zbliżyli się w pobliże gospody, machnął ostrzem przed tłumem, żeby trzymali dystans. Gruber, który doszedł do siebie wskoczył przed zebranych i paroma sękami wprowadził porządek.

- Mistrzu Uwe, co to? Czary tego Albrechta? – Rust popatrzył na bydlaka pytająco, ale zaraz złowił wzrokiem patrol zbrojnych i machnął na nich, żeby przybiegli zablokować uliczkę i odciągnąć tłum. – Wchodzimy? Trzeba go dopaść, zanim zwieje… Potruł pewnie ludzi, to jego sprawka!

Rzeźnik przesunął oczami po całym zdarzeniu – zdawało się, oczy w oczodołach obracają się jak u kameleona, kręcą niby kuleczki, a on nie rusza głową, nie drgnie nawet, widząc wszystko.

- Idziemy – warknął i dobywając tasaka, który klingę miał u końca szeroką niby dynia, ruszył z miejsca. Ruszał się jak ślimak, ale nie przez prędkość. Był szybki, może nie nazbyt, ale jak na swoje rozmiary błyskawiczny. Ruszał się jak ślimak, bo jego ciało zdawało się wlec po ziemi jak po śluzie, jakby nie odrywał stóp od podłoża, przesuwał się niby kamienna figura. Nieuchronny, choć skamieniały w ruchach.

- Idziemy! – zakomenderował Rust i pewny, że Uwe jest już z przodu i widzieć nie może, skrzyżował spojrzenie z Gregerem. Przymknął powieki szybko, ale zdecydowanie. Bedhof nawet nie odpowiedział, ale sprawa była wiadoma.

Tutaj, jeśli straż odseparuje gapiów, a Hans dobrze ich poinstruuje, nikt nie wejdzie im w drogę. Karczma – może źródło zarazy, dowodów nie trzeba będzie wymyślać, świadków nie zbraknie – zostanie spalona. Szczątków tych, którzy w niej zostaną, nikt nie będzie rozgrzebywać.

Rzuty: 28, 45, 59, 31, 88.
 
Panicz jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 07-05-2022, 21:23   #110
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Philippus i Tupik

Krew, krew, krew. Jęki, przekleństwa i krzyki, błagania i modlitwy, miejscami niezrozumiałe bełkoty. Polowy lazaret rozbrzmiewał zwyczajowymi dla takich miejsc odgłosami, symfonia zawsze towarzysząca pobojowiskom tylko wzbierała na sile wraz z kolejnymi rannymi zwożonymi z pogorzeliska jakim teraz były Rozdroża. Płachty prowizorycznych noszy, deski wozów robiących za stół operacyjny i sama nawet ziemia zabarwione były już na brunatny szkarłat schnącej krwi, a olfaktoryczna mieszanka śmierci - smród opróżnionych pęcherzy i jelit - wwiercała się całą swą nieprzyjemnością w nozdrza.

Philippus Hohenheim, medykus extraordinaire, do wszelkich nieprzyjemności wpisanych w zawód był przyzwyczajony. Kleista ziołowa maść, którą przeciągnął pod nozdrzami, mitygowała najgorszy smród, a sam jedynie widok ran, krwi i flaków już od dawien dawna przestał go ruszać. Ciął więc niestrudzenie. Ciął, szył, mył. Uciskał i zaciskał, dyrygował tą namiastką korpusu medycznego niczym najlepszy maestro. Robiąc tyle, ile tylko mógł. Grając w kości z losem, próbując zapobiec przedwczesnej śmierci pacjentów. Tu dodając, tam ujmując wedle potrzeb i diagnozy.

Chłopak pod nim może i wierzgnąłby na widok noża amputacyjnego w jego dłoni, dalej skamlając ze łzami w oczach i woląc umrzeć niż zostać kaleką, ale “eliksir przeciwbólowy” już zaczął działać. Młode oczy uciekły gdzieś w tył czaszki i błysnęły białkami. Hohenheim ścisnął mocniej uchwyt noża, jeszcze dla pewności wylewając spirytus na obnażone udo. Ząbkowane ostrze weszło głęboko, z mlaskiem, napędzane stanowczą dłonią Philippusa. Gdzieś, z kogoś wyrwał się wczesny obiad, ale Tupik trwał dzielnie mimo żołądkowych fikołków, słuchając komend medykusa, który zdawał się wpaść w trans. Piłował z wprawą, z godnym podziwu skupieniem skoncentrowanym na czynności. Mlaśnięcie i chluśnięcie, a prędko i zgrzytanie ostrza o kość. Chirurgicznie precyzyjnie, czyste opiłowanie, lekko jedynie skalane szkarłatem. Kolejna porcja spirytusu, igły i nicie. Palce Philippusa śmigały wte i wewte, zamykając i ściągając skórę na kikucie. Każda sekunda była cenna, nie było miejsca na przerwę, kontrolę przejęły wyuczone instynkty i ruchy.

Ciszę zarejestrował późno. Przytłaczający, nieprzeparty całun ciszy spowił lazaret, wygłuszając szpitalną symfonię, odległy śpiew ptaków i szum trawy. Zaszyty i obandażowany kikut spowiły słabe wiązki zieleni, zbiegłe spod palców Hohenheima sprawdzających opatrunek. Chłód wbił się w ciało Philippusa zewsząd, wrzynając się tysiącem igieł pod skórę, przebijając się do kości, rozlewając się mroźnymi kaskadami po krwiobiegu. Cyrulik syknął, ale żaden dźwięk nie uciekł spomiędzy zaciśniętych zębów. Swąd spalenizny, metaliczny posmak krwi, odległe i stłumione krzyki, łopot skrzydeł.

Tupik z pustym spojrzeniem, martwo trwający w miejscu niczym kukła na sznurkach. Niewidzące oczy wbite w niego, ręka wędrująca w górę i palec, wyciągnięty jakby oskarżycielsko w jego stronę. Kolejny kształty, ludzie którzy zostali z nimi w odwodzie, nadciągające ku Philippusowi w nienaturalnych ruchach, mechanicznych i wymuszonych. Kolejne palce wyciągnięte w jego stronę.

Miotające się dziko gołębie w klatce, chwycone jakimś szaleństwem. Łopot skrzydeł i dzikie odgłosy z dziobów. Wygięte nienaturalnie, orające się nawzajem pazurami, chmura wyrywanych piór i krwi. Trzask ptasich kości, jakby niewidzialne łapy wykręcały z nich życie.

Szczęki mięsnych kukieł opadły. Czarna, bulgocząca maź wyrwała się z ust. Potworny skrzek, dźwięki na pozór nieludzkie, ale niosące gdzieś w niższych decybelach znajome kombinacje głosek. Znajome w swej obcości i obce w swej znajomości.

sonavres
suslecarap
suslecarapsonavres


Gwar, ciepło i jęki powróciły w mrugnięciu oka. Jakby nie minęła nawet sekunda czasu, jak gdyby nigdy nic. Hohenheim zamrugał, wpatrując się w obandażowany kikut, skonfundowany i rozkojarzony. Szarpnięcie za rękaw przywróciło go już zupełnie do rzeczywistości.

- Co? - Wychrypiał w stronę Tupika.

- Mówię - niziołek zmarszczył brwi - że już więcej chyba nie będzie. Teraz już zwożą tylko martwych. To chyba koniec.

Philippus przytaknął jedynie, wpatrując się w towarzysza. Omiótł wzrokiem lazaret i krzątających się po nim ludzi. Gołębie dalej gruchotały w najlepsze i srały pod siebie, za nic mając krzątaninę. Jedynie chłód powoli sączący się z jego kości świadczył, że halucynacja nie była zwyczajną halucynacją.

- Wszystko w porządku? - Tupik nie odpuszczał. - Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.

Hohenheim nie był pewien, jak mu odpowiedzieć.


***



Zwei Monde

W kuchni “Rybki” od razu zabuzowało, gdy tylko Leonidas wtargnął na zaplecze i zaczął komenderować pachołkami jeszcze zanim na dobre przekroczył próg. Ktoś próbował go wypchnąć, ale opór zniknął całkowicie gdy odwrócił się w stronę Uwe i poprosił o listy. Wtedy już cerber odpuścił zupełnie, blednąc na widok Inkwizytora i zmykając głębiej do środka. Mieszaniec dyrygował służbą, zbyt wystrachaną złym spojrzeniem “Rzeźnika” który stanął jedynie w progu i lustrował całe przedstawienie tym swoim nieprzyjemnym, uważnym spojrzeniem. Gary poszły w ruch, chochle zaczęły mieszać sosik z pomidorów, zaraz też i rzucono rybę na patelnię. Nikt nie śmiał chociażby mruknąć w stronę “człowieka Inkwizytora”, jak zapewne widzieli Leonidasa, ale natrętne i powtarzające się pytania o Gburka zaczynały irytować.

Struga żółci zmieszanej z krwią uderzyła w bok Leo nie wiadomo kiedy. Konwulsje wstrząsnęły jakimś gówniarzem z dziewiczym wąsikiem, który akurat miał go mijać z paterą owoców w drodze do izby głównej, ale zamiast tego przyozdobił mieszańca śmierdzącą mieszanką żołądkową. Poleciał też w dół, przed obiciem głowy o kant stołu uratowany jedynie przez refleks Leo, który chwycił go instynktownie, ale - niczym kostka domina - zapoczątkował zbiorowe opróżnianie żołądków i kuchnię zaraz wypełniły odgłosy wymiotne, a deski splamiła krew, żółć i kwas. Niczym kamień ciśnięty w środek jeziora, rzygnięcie młodziaka zburzyło spokój “Rybki”.

Chłód rozlał się po plecach Leonidasa cienkimi liniami, jakby ktoś odtwarzał misterne wzory na jego plecach. Mroźne fale meandrowały po jego skórze, jakby sama zima orała go cienkim pazurem i cienie zafalowały, złożyły się i wygięły na pograniczu wizji. Mrowienie wdarło się pod skórę, paznokcie, wycisnęło wilgoć z ust i wykręciło trzewia. Wygięta twarz chłopaka znaczona łzami, ciało targane konwulsjami i kościste palce zaciśnięte na rękawie trwającego niczym posąg Leo. Usta poruszały się, formując jakieś słowa, ale tych mieszaniec nie słyszał. Nie słyszał w sumie nic, świadomość została porwana w odległe miejsce i ciśnięta w eteryczne głębiny.

Dotyk muskający ramię i szyję był niczym makabryczna parodia pieszczoty. Delikatny, subtelny i czuły. Nieprzyjemny, zimny i oślizgły. Palce - a może macki? - owijały powoli Leonidasa, cal po calu, wprawiając w drżenie całe jego jestestwo i mierzwiąc skórę. Obca obecność, zrodzona wtedy w obozie z macicy ognia i strachu. Świecień rozbłysł na nowo, sprowadzając ze sobą chłód, śmierć i chwiejąc rzeczywistością. Ten sam głos jak wtedy, jakby z tysiąca gardeł. Modulowany i tonowany nieludzko. Istota starsza niż Stary Świat, szepcząca wprost do ucha Leo.

- Leo, Leo, te video...

Dotyk przejechał po powiekach mieszańca, siłą rozwierając je i rozpalając szafirowe płomienie. Otchłań wdzierała się do kuchni “Rybki”, gasząc ogień w piecach i napierając na drewniany szkielet. Czarna, smolista ciecz spływała z dziur, szpar i sufitu, jakby tancbuda krwawiła pod naporem eteru. Czerwone bajorka pozostawione przez służbę zmieniały się w atramentowe kałuże, strużki wbrew prawom fizyki zaczynały otulać nieprzytomne ciała, skóra tknięta “smołą” szarzała i gniła.

- Trup, trup, trup - syczał Świecień.

W jednej chwili Leo stał w progu, na granicy kuchni i sali głównej gdzie byli jego towarzysze i Inkwizytor. Obecność dalej trzymała go w objęciach, obślizgłe zimno krążyło i oblekało kolejne cale skóry niczym nachalny adorator. Milion głosów w tysiącu języków przeplatał się sam ze sobą, przechodził z barytonu do sopranu; z dziecięcego śmiechu, przez ponuro starcze tony, do kobiecych melodii. Kakofonia przybierała na sile, a rzeczywistość rozmyła się przed mieszańcem.

- Trup.

Rust z tasakiem w szyi.

- Trup.

Ostrze w sercu Gregera.

- Trup.

Mizerykordia wbita w oczodół Waldemara.

- Demon.

Uwe Oettingen, olbrzym spływający krwią z płomienno-martwym spojrzeniem.

- Uratuję - wyszeptał Świecień, a głosy zawtórowały echem. - Oddaj mi się, oddaj siebie, uratuję. Moc. Ja i ty, razem, jedność. Razem potężni. Razem. Leo Wspaniały, Leo Potężny, Leo Wielki, nie mieszaniec, nie koniuszy. Oddaj siebie, razem. Razemrazemrazem.

Ciepło. Nuta ciepła, niby lekka i ledwo słyszalna, ale kakofonia nie zdołała jej stłamsić. Wyrwała się swoją stanowczością nad piekielną symfonię, a chłód trzymający Leo w swoich szponach zelżał jakby. Łopot skrzydeł gdzieś w oddali, na granicy świadomości. Jasny dotyk na sercu przepędzający cienie otchłani. Jedno, stanowcze “nie”. Wyszeptane, ale odbijające się echem.

- Pomóż. Musisz nam pomóc.

Iluzja pękła niczym szkło, szafirowe płomienie zgasły, Świecień uciekł z sykiem na granicę jaźni. Rzeczywistość wróciła nagle, niemalże boleśnie. Już nie rysowała się w tak ponurych barwach jak jeszcze parę chwil wcześniej, ale i tak nie było kolorowo.

Nie licząc wszechobecnej czerwieni.


***



Tercet i Pomidor

Spacer z kimś, kto nosił przydomek “Rzeźnika”, w żadnej okoliczności nie miał prawa należeć do przyjemnych. Jeszcze bardziej tutaj, w tym przypadku, gdzie nie dość że był “Rzeźnik”, to do tego należący do świętej Inkwizycji i, przynajmniej jak zmiarkowali, naznaczony do usunięcia przez Jej Miłość. Trudno było się takiemu naznaczeniu dziwić, wszak przybycie Inkwizytora - i to byle pierwszego z brzegu, a co dopiero tak sławnego i zasłużonego jak Oettingen - było zaledwie uwerturą do niespokojnych czasów oraz zwiastunem płonących stosów i bezlitosnych wyroków. Nic więc dziwnego, że Henrietta naznaczyła “Rzeźnika” i wydała nań własny wyrok, zanim ten zdążył wydać taki na nią, ale zuchwałość takiego posunięcia - tak stanowczego i prędkiego, łatwego do przejrzenia - mogła już dziwić. Gambit ostrego rodzaju. Wedle starego powiedzenia Fortuna sprzyjała zuchwałym, ale taką sprawę zawierzać kaprysom losu?

Jakby nie było, spacer skończył się dosyć prędko, a nieprzyjemność zeń płynąca wcale nie zelżała. Wręcz przeciwnie, zaczęła pikować w dół z całą gracją i elegancją walącej się baszty, burząc układane naprędce misterne plany. Dyskretne rozwiązania mogli sobie teraz o kant dupy rozbić, gdy klientelę “Rybki” czar jakiś zmógł i zmusił do opróżniania żołądków oboma końcami. Szczęście w nieszczęściu, że ludzi w samej tancbudzie, jak i wokół niej, było o wiele mniej niż zazwyczaj, bo większość mieszczuchów ruszyła na mury oglądać przemarsz chorągwi Bractwa. Drugie też szczęście, bo nienaturalne zajście zajęło zupełnie Oettingena na tyle, że nie przejrzał chyba do końca marnego przedstawienia Leonidasa w kuchni.

Było też i trzecie szczęście, w postaci samego już Rusta. DeGroat przez lata wyrobił w sobie zdolność prędkiej adaptacji w sytuacjach podbramkowych, niejako żyjąc zasłyszaną niegdyś od jakiegoś lunatyka tytułującego się “surwiwalistą” (cokolwiek to miało znaczyć) mantrą zamkniętą w trzech słowach - “improwizuj, dostosuj się, zwyciężaj”. Plan uszył w locie, zadyrygował grupką gapiów, odesłał Grubera i machnął na patrol. “Rzeźnika” przymusił do działania w paru słowach i zmotywował do odejścia od kuchennych drzwi i skierowania kroków do głównego wejścia, ruszając za nim i krzyżując znaczące spojrzenie z Gregerem, który zrozumiał go bez słów. W całym tym szyciu pominął Waldemara, ale tylko dlatego że staremu szpiegowi nie trzeba było sygnalizować niczego. Brök wiedział dokąd zmierza wycieczka.

Drzwi “Rybki” rąbnęły o ścianę i zadrżały w zawiasach pod kopnięciem Uwe, który nie słynął z delikatności. Sunął przed siebie niczym siła natury, ślizgając tym nieprzyjaznym i nieprzyjemnym spojrzeniem po izbie, która stanowiła obraz nędzy i rozpaczy. Tercet delegatów widział w życiu już wiele, ale czegoś takiego jeszcze nie i mimowolnie zwolnili kroki, zamierając na chwilę, czując ucisk w gardle i podbijające śniadanie. Smród wdzierał się w nozdrza, ulatniając się z kałuż wyrzuconej z gardeł krwi i sadzawek płynów ustrojowych wszelkiej maści, zdobiących parkiet. Zalegające nieprzytomne ciała były upiornie blade, a tu i tam walała się też zastawa stołowa, ściągnięta wraz z obrusami przez mdlejącą klientelę.

Waldemar otrząsnął się pierwszy, zamykając drzwi i przeciągając zasuwę tak cicho, jak tylko umiał, ale Oettingen nie zwracał już na nich uwagi. Stanął pośrodku całej tej makabry i zamarł niczym posąg, ze spojrzeniem wbitym... gdzieś. Niby w jeleni łeb nad kominkiem, ale wątpili że podziwiał poroże. Zwłaszcza że mruczał coś pod nosem z jedną łapą zaciśniętą na wisiorku w kształcie młota, który nosił wokół szyi. Delegaci nie zamierzali jednak doszukiwać się przyczyn chwilowego transu. Element zaskoczenia zawsze, ale to zawsze był w cenie, a teraz i tutaj gdy szło o zasztyletowanie osławionego “Rzeźnika” był już bezcenny i mógł stanowić “być albo nie być” całej tej wycieczki. Rust i Greger skoczyli więc jak jeden mąż, wyczuwając moment, za nic mając dziwne mrowienie na skórze.

Ciepło jakby uciekło w jednej chwili z izby, cienie na pograniczu wizji zafalowały, a rzeczywistość zdawała się składać sama w sobie, puszczając w szwach. Chwilowa zaledwie iluzja, fatamorgana przyciągająca uwagę. Okiennice trzasnęły nagle, odmawiając światłu dziennemu dostępu do izby, pogrążając ją w półmroku. Drewniany szkielet “Rybki” jęknął przeciągle i zatrzeszczał, jakby osiadając w miejscu.

Wzięty w dwa ognie Oettingen nie miał prawa móc się wyślizgnąć z zaciskających wokół niego kleszczy w postaci Rusta i Gregera. Nie miał prawa, zdecydowanie nie, ale “Rzeźnik” zdawał się tego nie wiedzieć. I czy wyczuł ich szóstym zmysłem, czy usłyszał prędkie kroki nie było ważnym. Ważnym było to, że ostrze Gregera napotkało zdecydowany opór, gdy Oettingen zbił uderzenie w locie. Zdradziecki sztych Rusta sięgnął celu i przejechał po odsłoniętym ramieniu, ale sukces był mały. I chwilowy.

Zdradziecki atak zazwyczaj skutkował w przekleństwach i wkurwieniu u zaatakowanego, ale tutaj próżno było szukać takich reakcji. “Rzeźnik” nie kurwił, nie psioczył, nie krzywił się nawet w ich stronę. Z zaciętą miną i tym wiecznie kalkulującym spojrzeniem, sunącym krokiem przeszedł do kontrataku. Metodycznego i bezlitosnego. Udowadniając jak trafnym epitetem go darzono.

“Rzeźnik” był szybki, kurewsko szybki. Szybszy niż ktoś jego budowy powinien być. Cięcia i sztychy duetu sięgały co najwyżej furkoczących pół płaszcza, a rzeźnicki tasak - którego nieprzepisowość bardziej plasowała go w kategorii maczet - świstał i dzwonił w zbiciach i paradach. Greger, sieknięty przez ramię, zatoczył się w tył, a Rust syknął gdy ostrze skrwawiło mu paluchy. Inkwizytor stąpał dalej, po półokręgu, odpędzając i zapędzając duet, narzucając ruchy i manewry. Grali na jego nutę, nie mieli żadnego wyboru. W mig pojęli, że ich dwóch może tutaj nie starczyć, ale Leo nie było widać, a Waldemar trwał dalej gdzieś w cieniu, czekając na dogodny moment.

Brök prędko pojął, co robił Oettingen. Nie chciał ich zabić, o nie, to byłoby za łatwe. Chciał ich wziąć mniej lub bardziej żywcem, bo gdy Greger odsłonił się zbyt rozciągniętym cięciem, “Rzeźnik” przejechał mu tylko głęboko po przedramieniu. Rustowi wykręcił znowuż łapę, próbując go rozbroić, zamiast uderzyć i wwiercić tasak w obojczyk. Bawił się nimi jak zwierzyna zdobyczą, krążąc i kąsając, wystawiając ich siły i wytrzymałość na próbę.

DeGroat jakoś, jakimś cudem, zdołał związać Oettingena i zakleszczyć ostrza o siebie. Niby tylko na chwilę, na jedno uderzenie serca, ale Root więcej nie potrzebował. Siepacz skoczył, uderzając mocno, ze skrętu bioder, pod żebra. Syk bólu wyrwał się z Inkwizytora razem z krwią i kamienna maska opadła. Skrwawiony bok musiał go rozkurwić i zmusić do zmiany podejścia, bo walnął pięścią w oczodół Rusta i sieknął Gregera wyswobodzonym ostrzem podle, na skos, przez polik i nos. Poprawił jeszcze lewym sierpowym i Root mógł tylko zatoczyć się w stronę DeGroata.

Duet odbił się od siebie nawzajem, wycofując się chwiejnym krokiem i próbując jakoś zebrać się do defensywy, w oczekiwaniu na atak. Oettingen jednak był człowiekiem pełnym niespodzianek, bo nie kuł żelaza póki gorące, a jedynie zagmerał w kieszeni płaszcza i sypnął w ich stronę jakimś proszkiem, wprost na rozwarte w ciężkich oddechach facjaty. Drobiny wwierciły się w usta i nozdrza, zaświdrowały w nosie i wycisnęły łzy z oczu. Rust i Greger mogli jedynie charczeć i świszczeć, z tchawicami zablokowanymi alchemiczną mieszanką i nagłymi zawrotami głowy. DeGroat co prawda zdołał osłonić się ręką i przyjął mniejszą dawkę specyfiku, ale i tak zatoczył się dalej, uderzając w stół. Gdyby nie łapa, którą władował w jakąś czerwoną maź na blacie - czy były to czyjeś rzygowiny, czy ten sławetny sos pomidorowy nie dał rady dostrzec przez łzawy filtr - byłby pewnie rąbnął o parkiet. Posmak ziołowej mieszanki osadzał się nieprzyjemnie na języku, wyciągał jakąkolwiek wilgoć z gęby. Było w niej coś jeszcze, jakaś sztuczna nutka ludzkiej roboty i Rust mimowolnie przeciągnął po dziąsłach. Mimo otumanienia i tlenowych rezerw, umysł podsunął mu odpowiedź. Buntereis, alchemiczny wynalazek, halucynogen. “Rzeźnik” był zaprawdę szczodry w swych podarunkach.

Greger miał o wiele gorzej. Osiłek przyjął pełną dawkę specyfiku, świat kołysał mu się teraz przed oczami i rozmywał miejscami. Mięśnie zmiękły, ruchy rozlazły się ślimaczo. Dopiero ból w biodrze i ciepła struga krwi wyrwana z żył otrzeźwiła go nieco. Na tyle, że widział świszczący tasak, który wwiercił mu się w ramię i rozlał kolejną falę gorąca po gregerowym organizmie. Chcąc, nie chcąc, Root poleciał na deski, gdy nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Osiłek rąbnął w parkiet, próbując jakoś odczołgać się od śmierci w postaci Inkwizytora, ale ciężki bucior wbity w krzyż przycisnął go do drewnianych desek i stanowczo osadził w miejscu. Rust próbował przyjść mu w sukurs, ale “Rzeźnik” zbił tylko ślamazarne uderzenie i, jakby od niechcenia, rąbnął trzonkiem tasaka w szlachetny nos, posyłając DeGroata na powrót w stronę stołu.

Waldemar wypłynął z cieni niczym duch, nóż zalśnił w locie i z mlaskiem wszedł pod obojczyk Oettingena. Uwe nie pozostawał mu jednak dłużny, bez ceregieli wyrywając ostrze i ciskając nim w stronę szpiega. Klinga świsnęła tylko w powietrzu, wymijając szpiega i z głuchym odgłosem wbijając się w ścianę gdzieś za nim. Oettingen już jednak zmierzał w jego kierunku, kopnąwszy wpierw Gregera i sieknąwszy Rusta przez plecy. Splunął gdzieś w bok, wbijając oczy w Bröka.

- Pamiętam cię.

W wychrypiane dwa słowa wtłoczone było wiele. Zimna furia, obietnica bólu, chęć zemsty. Uwe ruszył w jego stronę, z tasakiem ociekającym krwią słaniających się waldemarowych towarzyszy.

I w całym tym zamieszaniu nikt nie zauważył Leonidasa, stojącego w kuchennych drzwiach, wyrwanego z objęć otchłannego transu.


***



Hans

Rzeź na “Rzeźniku” w “Rybce” smaganej rzygowinami kmiotów była Hansowi nie po drodze. Oettingena znał tylko po reputacji, ale reputację miał zasłużoną i Gruber wątpił by zamach, jakikolwiek zamach - otwarty, dyskretny, z zaskoczenia - miał szanse powodzenia. Nie przy takim zawodniku, którego spojrzenie zdawało się sięgać ludzkiej duszy. Wyrok pozornie wydany nań przez Henriettę jawił się Hansowi jako wyrok śmierci na nich. Wątpił, by wyszli z ataku cało, bez trwałych uszczerbków na zdrowiu. Tedy też, gdy klientela tancbudy zaczęła wyrzucać z siebie strugi krwi, zwęszył okazję na wyślizgnięcie się z powoli zaciskającego się wokół gardła metaforycznego sznura wisielczego.

Na polecenie Rusta, wydane pod czujnym okiem Oettingena, przytaknął jedynie, mając wymówkę przed ładowaniem się w zamkniętą przestrzeń czterech ścian z “Rzeźnikiem”. Przywołany naprędce patrol strażników zaraz przeszedł do wypychania tłumu gapiów z błotnistej alejki, a Hans nie mógł sobie odmówić pomocy. Tu warknięcie, tam pchnięcie, miejscami jakaś pusta groźba czy klątwa. Jakoś to szło, tłuszcza zaczęła wylewać się ze ślepego zaułka między “Rybką”, a zamtuzem starego Rocco. Powoli, krok po kroku, na spokojnie. Sprawy prędko przybrały jednak obrót o sto osiemdziesiąt stopni.

Bez ostrzeżenia fontanna krwi wyrwała się z gardła Hansa, rozlewając się po i wśród ciżby stłoczonej tuż przed nim. Krzyki, przekleństwa i piski odbiły się echem od budynków. Ciekawość ludzka nie znała granic, ale tłum zmuszony do bliskiego bytowania z możliwą zarazą prędko z ciekawości rezygnował, preferując własne zdrowie. Ludzie rozpierzchli się w panice, każdy w swoją stronę, potykając się o własne nogi i tratując nieszczęśników, którzy w próbach ucieczki wywracali się w zalegające błoto. Nawet gwardziści, rzekomo strażnicy porządku mający doglądać bezpieczeństwa Serrig, odskoczyli od haftującego Hansa.

Ogień rozlał się po wnętrznościach Grubera. Palił go przełyk, palił żołądek, paliły jelita. Paliło go wszystko od ust aż po odbyt i chyba tylko jakimś cudem utrzymywał się jeszcze na wszystkich czterech. Gorąca struga krwi wyrywała z niego, wstrząsając konwulsyjnie całym ciałem i przywołując czarne plamy przed oczami. Do pierwszej strugi dołączyła zaraz i druga, która wyrwała się z drugiego końca przewodu pokarmowego. Ogień trawiący Hansa od środka nie ustawał, płonął dalej, a styrane ciało zaczęło powoli odmawiać posłuszeństwa. Ciemne plany zalewały wizję. Gdzieś, z oddali, mlask błota pod ciężkimi buciorami.

- No, no, Gustafie - znajome seplenienie dobiegło uszu Grubera. - Zobacz, taką rybkę złofić. Taką rybkę!

Jawa czy majak?


***



Rozdroża

Spopielałe chaty jeszcze śmierdziały ledwie wczorajszą spalenizną, popiół dalej unosił się w powietrzu, czarne resztki i kikuty sterczały smętnie, a już dodano do tragedii Rozdroży, które chyba musiały być przeklęte przez los. Teraz tylko śmierć wjechała do wioski w pełnym pędzie, w ślad za szarżującymi jeźdzcami. Popiół zmieszał się z krwią, flakami i płynami, trupi smród owionął okolicę i wcisnął się między ruiny. Starcie trwało krótko i ciężko było nazwać je “starciem”. Gdy już opadł bitewny kurz i spojrzało się wokół, na myśl prędzej przychodziło słowo “rzeź”. Z Semenem Paczenko w roli głównej.

- Dobra, sobaki jebane - Kislevita warknął w stronę wieśniaków. - Gadać jak na spowiedzi, coście za jedni i dlaczego podszywacie się pod siły zbrojne naszego jaśnie pana? I mówcie szybko, bo jaśnie pan może się rozmyślić co do tej litości.

- Paczenko, spocznij - stanowczo zakomenderował Detlef.

Tyle że dwa słowa z gardła panicza niewiele już tutaj zdziałały. Nikt nie zwracał na niego uwagi, gdy przemawiało kislevickie monstrum ociekające krwią sąsiadów i krewniaków. Przerażone oczy kmiotów wbite były w kozaka, słowa wygłuszyły wszystkich innych, nawet dziedzica tych ziem. Litania ponownie rozbrzmiała, bardziej już podszyta desperacją i przerażeniem. Były wołania “litości!”, “pomiłuj!”, “my nie wiedzieli” jak wcześniej, gdzieś któryś z bardziej ogarniętych wieśniaków odniósł się do słów Semena, że oni “nie podszywali się pod nikogo”, ale pojedyncze słowa ginęły w tym gąszczu głosów, tej dysonansowej symfonii.

- Janku, synku - łkał jeden z mężczyzn, trzymając truchło młodziaka.

Dwóch chłopów stało nad ciałem Jana i ojcem w żałobie, mieląc czepki w dłoniach i modląc się po cichu, za nic mając przekrzykiwania parę kroków od nich. Hołota zafalowała miejscami, ludzie zaczęli podnosić się z klęczek i przedzierać w stronę Semena, jakby błagania o litość podług nich miały zadziałać lepiej przy bliskim kontakcie. Jean-Gabriel opuścił swoje miejsce przy boku Detlefa, idąc w sukurs Kislevicie i z tym swoim bretońskim akcentem nawołując o spokój. Nawet żołnierze, którzy jeszcze chwile temu znosili i pomagali ładować ciała - podziurawione, rozpłatane i przepołowione ciała - na wóz krążący między wioską, a polowym lazaretem, ruszyli na powrót w ich stronę. Emocje w tłumie miały to do siebie, że prędko mogły sprawić że sytuacja wymknie się spod kontroli w oka mgnieniu. A tutaj już i tak było ponuro.

I miało być jeszcze bardziej. Gdzieś zakrakała wrona czy inny kruk, a powiew zimnego wiatru owionął kompanię. Ojciec w żałobie ułożył Janka do snu wiecznego i, bez ostrzeżenia, chwycił za kordelas zalegający nieopodal. Skoczył w stronę Semena ze zwierzęcym rykiem, tnąc jak szalony. Iskry głodu krwi na powrót zatliły się gdzieś głęboko w Kislevicie, ale chwilowo zdołał ograniczyć się tylko do defensywy i zbijania miernych uderzeń. Ciżba zafalowała po raz kolejny, chcąc oddalić się od śpiewającej stali.

- Stać! Stać, mówię! - Wydarł się Detlef. - W imieniu lorda Erycka, stać!

Gdzie Detlef nie może, tam powoła się na ojca. I pewnie też był gotów zakląć ścierających się mężczyzn, powołując się na cały poczet lordów Teoffen, gdyby nie Dexter - a może już Morgden? - który dotarł w końcu do panicza i wczepił się mu w łydkę.

- Wybacz mi, panie - zawył Schlejer-von Werk, szlochając. - Wybacz! Twój uniżony sługa powrócił dzięki łasce Sigmara i świętej Hermen...

- Kurwa, Schlejer - warknął Detlef, chwilowo w poważaniu mając Młotodzierżcę i świętą Hermenegildę Gertrudę. - Nie wydurniaj się, puszczaj, ino raz!

- Von Werk, jaśnie panie - poprawił Dexter krzykliwie. - Von Werk! Morgden von Werk!

Panicz szarpnął nogą, ale Schlejer nie puszczał, wyjąc i skamląc. Przedstawienie musiało trwać, fundamenty kłamstwa musiały być stabilne, pal licho kolejną awanturę!

Semen, już ledwo co panujący nad instynktem łaknącym krwi, kątem oka zauważył złączonych Detlefa i Dextera, jak i Jean-Gabriela odgradzającego tłuszczę machnięciami miecza. Gdzieś z tyłu rozległy się ciężkie, żołnierskie kroki, a za Bretończykiem coś błysnęło. Postać wyrwana z ciżby, na którą nikt nie zwrócił uwagi. Nóż w jej dłoni i spojrzenie wbite w dziedzica Teoffen.

Jeden sus, z ostrzem pikującym ku plecom Detlefa von Teoffen.


_______________________________

5k100
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 07-05-2022 o 21:42.
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:56.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172