Powrót Gléowyn i Roderica z lasu nie od razu uspokoił Rogacza. Dunlandczyk podpatrywał na oboje lekko nieufnie, jako że wiadomym było, że urok nie od razu przecież może być widoczny. A spędzili w tym lesie zbyt wiele jak na jego gust czasu. Składne i rzeczowe sprawozdanie jakie zdał Leśny Człowiek odłożyło te wątpliwości na późniejszy czas.
Cadoc przysiadł przy wątłym ogienku zasępiony. Nie podobało mu się to wszystko. Mieszanie się w sprawy klanów było bardzo złym pomysłem. Nie tylko dla każdego. Ale dla niego może właśnie w szczególności.
- Żadnej walki - powiedział - Porwali białkę. Prawda. Ale nikogo nie zabili. Z tego co wiemy.
Wziął kijek i nakreślił pośpiesznie mapę okolicy na ziemi.
- Słyszałem o tej dwójce. To wodzowie jednego z tutejszych klanów. Trzymają się zwykle północnych rubieży Marchii Zachodniej. I nie płacą daniny nikomu. Nawet Wulfringom. - Zaznaczył następnie na południu kropkę - Tu jest Frecasburg. Siedziba lorda Frana z Wulfringów. To udzielny pan Zachodniej Bruzdy. Nie płaci daniny Edoras. Ale i nie ma dość mocy by ozwać się królem. Jeśli Frana zatrudnił bliźnięta do porwania, to wojny nie powstrzymamy. Ale myślę, że Frana o niczym nie wie. Dlatego jedno, albo dwoje z nas pójdzie do bliźniąt i powie im. Że albo oddadzą marszałkową. Albo Frana dowie się z czyjej winy po jego domenie szwendają się szukające zwady eoredy Eorlingów. Jeśli to nie podziała. Pozostali zajmą się końmi i dywersją.
- We dwóch z panem Rogaczem moglibyśmy pójść. - odezwał się Zwinnoręki. Siedział przy ogniu, otulony w płaszcz, oskrobując patykiem buty z grud zaschniętego błota, podczas gdy jego spodnie i kaftan, rozwieszone na żerdkach, parowały z wolna nad ogniskiem.
- Ja drogę znajdę, ale z owymi dunlandzkimi ludźmi się nie dogadam. A pan Cadoc to i poważanie ma. - popatrzył na chmurnego Dunlandczyka.
- Nie - uciął Rogacz propozycję Roderika - Podszedłeś ich raz. Znaczy do ich koni też zdołasz podejść. A i mój… Nie jestem z ich klanu. Nie słyszeli o mnie. Najlepiej będzie jeśli mówić do nich będzie … Pani Eiliandis - nieoczekiwanie spojrzał na Gondoryjkę. - Może się obcą zdawać. Ale kto był w Dolinie Czarodzieja wie jakimi ludźmi się on otacza. Wyglądasz na mieszkankę Isengardu i za nią możesz się podać. Podszyć swe słowa autorytetem Białego Czarodzieja. Nawet jeśli nie uwierzą, pomyślą dwa razy nim co zrobią. A jakby mieli zrobić co głupiego… Wraz ze Zwinnorękim i Yáraldiel narobimy tumultu, w którym z konną pomocą Pani Gléowyn wyciągniemy Ciebie i porwaną.
Zwinnoręki wytrzeszczył oczy na Rogacza. Przeniósł spojrzenie na Gondoryjkę. Przez dłuższą chwilę wodził wzrokiem pomiędzy nimi, aż w końcu wykrztusił - Pani Eliandis, sama, pomiędzy ludzi zbrojnych, co kobiety porywają?
- Nie. Ze mną. Sama będzie mówić jeno - rzekł Dunlandczyk zarzucając sobie topór na ramię. - Ty i Yáraldiel skryci w lesie. A Pani Gléowyn z końmi o rzut kamieniem.
- E… no tak… - zająknął się chłopak i zamilkł na chwilę, speszony, że posądził towarzysza o nierozsądek. Przetrawiał jednak plan Rogacza. - Ale z końmi blisko obozu nie dojdziemy. Nie od naszej strony. Tam drzewa pokotem leżą. A dalej mokradło.
- Nie jest to wcale zły pomysł - odezwała się Eiliandis. - Ważny jest element zaskoczenia. Masz jakieś konkretny na myśli panie Rogaczu?
Cadoc przejechał dłonią po zaroście i zmarszczył brwi.
- Nie - przyznał w końcu - Liczę na efekt imienia czarodzieja. Twojej… - z niejakim zakłopotaniem wskazał ją całą od stóp do głów - postaci. Naszych przyczajonych przyjaciół. I szybkiej możliwości ucieczki. Tedy Pani Gléowyn z końmi musi być blisko. A od drugiej strony? Ich konie jakoś tam wszak dotarły…
- Dobrze - Gondoryjka kiwnęła głową. - To dobry plan. Co wy na to? - Przeniosła spojrzenie na pozostałych.
- Ja tam zaraz mogę ruszać, tylko to na siebie wciągnę. - Zwinnoręki sięgnął do suszącego się odzienia. Skrzywił się, gdy poczuł, że płótno jest jeszcze na wpół wilgotne. - Jak do tych zwalonych drzew dotrzemy, spróbujmy kołem obejść. A nuż się lepsza droga pokaże. Dobrze by pod wiatr iść, żeby ich konie nas nie wyczuły. - Z niezadowoleniem trzepnął dłonią w płótno kaftana, przesiąknięte dymem. - Szczęściem i oni ogień palili. I dym po obozie się snuł. Tylko czy nasze konie nie narobią hałasu? Nie zaczną parskać, albo co… Jak myślisz, Gléowyn? - spojrzał pytająco na Rohirrimkę.
Dziewczyna słuchała słów towarzyszy z uwagą.
- Pomysł wydaje się ryzykowny, ale może się udać. To chyba najlepsze co mamy w tym momencie. Jeżeli pani Eiliandis jest gotowa zaryzykować, to ja zrobię wszystko, co w mojej mocy, by zapewnić wam bezpieczny odwrót. - Zwróciła się do Zwinnorękiego. - Ryzyko zawsze istnieje, choć konie Rohirrimów są świetnie wyszkolone i powinnam dać sobie z nim radę z koniem pani Eiliandis również. Nie wiem jedynie czy Sindar będzie mnie słuchał i czy pani Yáraldiel powierzy go mojej opiece...
***
Niebo nad szczytami Białych Gór zaczynało się złocić, zwiastując rychły wschód słońca. Narada się skończyła. Z wygaszonego ogniska unosiły się ostatnie smugi dymu. Drużyna zaczęła szykować się do drogi, by wcielić w życie opracowany plan. Plan, który jawił się nader ryzykownym.