Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-05-2022, 00:22   #278
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Tura 59 - 2525/2526 Hexennacht; wieczór/noc

Czas: 2525/2526 Hexennacht; północ
Miejsce: 4,5 dni drogi od Leifsgard, dżungla, obóz ekspedycji
Warunki: na zewnątrz: jasno, odgłosy dżungli, pogodnie, flauta, gorąco



Bitwa



Nocna bitwa objęła cały obóz. I to nie była jakaś przypadkowa noc ale ta jedna, jedyna, przeklęta noc na styku starego i nowego roku. Gdy czas i przestrzeń pomiędzy starym a nowym, tym czy innym światem albo wymiarem jest wyjątkowa cienka. A jak wierzono zmarli powstawali z grobów i chodzili wśród żywych. Tej mglistej i wilgontej nocy, tu przy tej dużej rzece zwanej przez Amazonki Wężową, okazało się, że to nie tylko jakieś banialuki i duby smalone. Tylko naprawdę przeciwko armii żywych powstała armia nieumarłych. Wychodzili z rzeki i dżungli. Żywy walczyli aby niedopuścić tych przeklętych i przerażających nieumarłych do swojego leża.

Na lewej flance walki przy rzece porucznik Carrera sprawnie przejął dowodzenie po Carstenie. Nie mieli za bardzo czasu się pożegnać ani nic. Młody porucznik krzyknął, że się tym zajmie i życzył im powodzenia. Cokolwiek by nie planowali. A potem krzyknął jeszcze raz, tym razem na swoich chłopców. I śmiałkowie z puklerzami ruszyli do kontrszarży na następujące ku nim oddział ociekających rzeczną wodą nieumarłych. Zwarli się z nimi nie przejmując się za bardzo osieroconą milicją która ani nie bardzo miała chęci ani możliwości aby ich wesprzeć. Ci którzy jeszcze trwali na posterunku mieli mocno niepewne miny obserwując plecy swoich estalijskich szermierzy. Jak po krótkiej walce padł pierwszy z nich. Ale i Carrera nie pozostał im dłużny. I zaraz potem ku radości swoich kibiców stojących za ich plecami on i jego ludzie też powalili pierwszego szkieleta. W sukurs przyszły im barwne i egzotyczne łuczniczki. Ciężko im się strzelało. Bo jak nie chciały trafić nikogo z żywych to widziały głównie ich plecy. Dopiero za nimi widać było ten czy inny kawałek przegniłej sylwetki w przerdzewiałym pancerzu. I jeszcze wszyscy tam sakali na siebie, napierali, robili odskoki no trudno było wybrać moment aby strzelić do któregoś szkeleta. A i wówczas spora część strzał leciała gdzieś w piach czy wodę. Ale i tak udało się obu wojowniczkom chociaż trochę zmiękczyć strzałami przeciwników Carrery.

Na prawej flance puklerzystów toczyła się główna część walk przy rzece. Od najbliższych sąsiadów, marines pod wodzą Glebowej dzieliło ich kilka namiotów. Tam toczyła się walka pierś w pierś. Marynarze podobnie jak puklerzyści byli opancerzeni dość symbolicznie a ich atutem była możliwość strzelania z pistoletów. Ale to można było robić tuż przed walką a nie gdy już trwała wymiana ciosów. Dzielna Kislevitka dawała przykład stając w ich centrum i szablą wykrajając sobie kolejne zwycięstwo. Szkieletowi napastnicy nie mogli się im równać pod względem techniki ale nadrabiali nienaturalną odpornością na ciosy. Walka była więc dość wyrównana. I żywi i martwi ponieśli już pewne straty, tam leżało nieruchome truchło nieumarłego korsarza a obok zwinięte w kłębek zakrwawione ciało dogorywającego marynarza. Ale walka trwała dalej i trudno było rokować kto zwycięży.

Problemem było to, że na skraju rzeki, w wodzie po kostki, za plecami martwych kamratów czekał nieruchomo i w milczeniu kolejny oddział żywych trupów. W nienaturalnej ciszy i bezruchu, tak obcej żywym, nawet najbardziej zdyscyplinowanym żołnierzom. Było jasne, że nawet gdyby Glebowa ze swoimi marines przemieliła w końcu obecnych przeciwniką to na zmęczonych i zakrwawionych marynarzy uderzy ten czekający oddział. Właśnie w nich zaczęli strzelać tileańscy kusznicy Sabatiniego którzy podobnie jak na drugim skrzydle Bertrand ze swoimi ludźmi dotarli do skraju pola namiotowego i zaczęli ostrzał. Nie chcieli jednak ryzykować trafienia w tym nocnym chaosie walczących marynarzy. Nie mogli ich wesprzeć bezpośrednio ale mogli strzelać nawiją ponad ich głowami. Wówczas tileańskie bełty mogły trafić kogoś z czekających trupów które w milczeniu czekały na swoją kolej wejścia do walki. Na razie jednak większość bełtów pruła wodę i mało który chociaż drasnął czekających wojowników.

W centrum tego majdanu walczyli pancerni gwardziści pancernej kapitan. Coraz wyraźniej zdobywali przewagę nad swoimi szkieletowymi przeciwnikami. Chociaż też już jeden z imperialnych padł, pomimo solidności pancerza. Jednak ta iście rycerska zbroja w jaką byli odziani zdawała się przynosić efekty tak samo jak ich potężna, dwuręczna broń. Oddział żywych trupów z jakim się starli został już zredukowany prawie o połowę. Gdyby walczyli z żywymi musieli to być wojownicy wielkiej determinacji aby pomimo tak dużych strat dalej stawiać opór wyraźnie sprawniejszemu przeciwnikowi. Ale nie walczyli z żywymi a na martwych nie robiło to większego wrażenia. Podobnie jak u sąsiadów za zaangażowanym w walkę trupim oddziałem czekał kolejny. Na razie jednak na Koenig i jej gwardzistach nie robiło to wrażenia i z zajadłością siekali kolejne trupy.

Prawe skrzydło zaś w ostatniej chwili zajął Rojo ze swoimi pikinierami. Cokolwiek i ktokolwiek o nim nie sądził to nikt nie mógł zaprzeczyć, że swoimi wygłodzonymi piersiami i wystawionymi pikami zablokowali nieumarłym drogę i do oskrzydlenia gwardzistów albo wlania się trupów w głąb obozu. Za za nimi stanęli kusznicy zwani przez Estalijczyków arkabalisterami. Ci też wsparli swoich kolegów chociaż nie bezpośrednio tylko podobnie jak Tileańczycy strzelali ponad ich głowami w czekakące w odwodzie oddział nieumarłych. A wkrótce dotarł to Bertrand i jego kusznicy dołączyli do estalijskich kolegów. Połączone oddziały kuszników działały na tym skrzydle skuteczniej niż na lewym skrzydle. Tutaj chociaż przy takim pośrednim ostrzale kusza nie mogła w pełni objawić swojej niszczycielskiej mocy a i zwyczajnie strzelało się trudniej bo nieco w ciemno i tylko mniej wiecej było wiadomo gdzie jest przeciwnik to jednak wkrótce i jeden i kolejny czekający konkwiskador zwalił się w wodę gdy któryś z kolei bełt to było zbyt wiele dla jego nieumałrego życia. Kusznicy też woleli nie ryzykować bezpośredniego ostrzału w oddział z jakim walczyli pikinierzy więc strzelali aby osłabić tych nieumarłych jacy mieli wejść do walki jako następni. Uzbrojeni w broń drzewcową konkwiskadorzy radzili sobie całkiem nieźle. Kapitan Rojo dobrze ich prowadził aby wykorzystywali przewagę zasiegu swojej broni tak skutecznej w defensywie i powoli zaczynali zdobywać przewagę. Zakłuli swoimi pikami jednego napastnika i potem kolejnego. A ci wciąż jeszcze nie wyłączyli z akcji żadnego z żywych oponentów.



Carsten



- Cieszą mnie twoje słowa mężny wojowniku. - Vivian pierwszy raz uśmiechnęła się odkąd przybyła w środku bitwy i zwróciła się do czarnowłosego Sylwańczyka. Widocznie była zadowolona z jego odpowiedzi. Poczekała aż wyda swoje ostatnie rozkazy i pożegnanie. Carrera oddał mu salut ale odwrócił się aby zebrać swoich ludzi bo nieumarli już byli ostatnie kroki od nich. Majo i Kara też go pożegnały.

- Vivian jest przyjaciółką naszej królowej. Ona wie dużo, różnych rzeczy. Zróbcie co trzeba. Jeśli przetrwamy do świtu to przetrwamy. Masz na szczęście. - Majo podeszła do niego aby coś mu powiedzieć i jakby pod wpływem impulsu wyjęła ze swojego pióropusza kwiat lotosu jaki zebrali ostatniej nocy i wsadziła mu za koszulę. Ale potem odeszła i razem z miedzianoskórą Karą wznowiły ostrzał z łuków w nieumarłych co już starli się z ludźmi Carery.

- Lubią cię. Ale nie mamy czasu. Chodź. - czarno i czerwonowłosa milady uśmiechnęła się krótko widząc to pożegnanie w środku pola walki ale dała znak aby szedł za nią. Niedaleko. Podeszła do wejścia jakiegoś namiotu stojącego tuż przy plaży ale nie weszła. Posłała spojrzenie ku rzece w stronę konnego rycerza co wydawał się być wodzem wrogiej armii. Obserwowała go chwilę a on już zdołał odjechać spory kawałek. I chyba faktycznie kierował się ku ich prawemu skrzydłu gdzie walczył kapitan Rojo.

- Postaram się przenieść nas jak najbliżej. Ale nie wiem jak blisko mi się uda. Tam pewnie będzie dość głęboka woda. Mam nadzieję, że umiesz pływać. Ja postaram się go zająć. A ty zerwij mu talizman. Na nic innego nie zważaj. Ani na mnie, ani na niego, ani na jego trupy. Masz mu zerwać ten talizman. I dawaj dyla jak tylko ci się uda. Nie daj się złapać jego truposzom. On będzie widział ten talizman tak samo jak ja. Więc na pewno któreś z nas cię w końcu znajdzie. Jeśli to będę ja to oddasz mi talizman. Mam nadzieję, że Bertrand zdobędzie drugą połowę. Jeśli to nie ja cię pierwsza odnajdę… No cóż, będziesz musiał coś wymyślić. Domyślam się, że to dwie połówki które dopiero razem dają pełną moc tego talizmanu. Więc jeśli mnie zabraknie musicie z Bertrandem scalić jakoś te dwie rzeczy w komplet. I szczerze mówiąc w tej chwili nie wiem co się by wówczas stało. - mówiła całkiem rzeczowo i spokojnie. Chociaż patrzyła głównie na ich przeciwnika. Na Carstena zerkając tylko jakby sprawdzała czy słucha albo rozumie. A potem złapała go za rękę i weszli do namiotu. To był namiot zwykłych ciur albo żołnierzy i to opuszczony w wielkim pośpiechu jak można było sądzić po wyglądzie. A jedyne światło wpadało przez jakieś rozdarcie albo przewalony słupek od strony plaży gdzie widać było rzekę i kawałek toczących się tam walk.

- Stój spokojnie i nie ruszaj się. Obejmij mnie. Przytul. To będzie pewnie dziwne dla ciebie ale nic się nie bój, wszystkim się zajmę. Za chwilę będziemy na miejscu. - powiedziała cicho jak jakaś nauczycielka, guwernantka albo nawet matka do swojego wychowanka. Gdzieś tam jeszcze Bertrand trącił go nosem ostatni raz a potem musieli się objąć z tą nietuzinkową szlachcianką. Niewiele było widać wewnątrz tego namiotu. Za to jak znalazł się tuż przy niej poczuł przyjemny zapach jej perfum. I ciepło jej ciała przez ubranie. A ona zaczęła coś szeptać. Nie zrozumiał co ale potem…

Jakoś… Jakby wypłynął z tego namiotu. I leciał. Unosił się ponad plażą i rzeką. Niezbyt wysoko, od kilka kroków nad ziemią a potem rzeką. I leciał całkiem szybko. Widział jak przelatują nad głowami marines i charakterystyczną blond głowę Zoji jaka obcięła kościane ramię swoją szablą. Ale była zajęta i nawet nie podniosła głowy na niego. Głosy i dźwięki też były dziwne, jakby spod wody i jakieś wygłuszone. Przeleciał obok gwardzistów. Tam kapitan Koenig w swoim finezyjnym, barwnym berecie z jeszcze barwniejszymi piórami ścięła kościany łeb któremuś z nieumarłych. A ten mimo to nie chciał upaść. Ale leciał dalej. Pikinierzy i dwie czy trzy szamoczące się sylwetki. Rojo i Bertrand. Trudno było zorientować się o co tam chodzi bo poleciał dalej. Był już nad wodą, przeleciał szybko nad ostrzeliwanymi z bełtów piechociażami wroga. I już go widział. Ten piekielny rycerz ze swoimi świecącymi oczami. Też go nie widział. Chyba obserwował bitwę, zwłaszcza zmagania pikinierów i gwardzistów bo jakoś tak stał w przerwie między nimi. Tyle, że oni na plaży a on zanurzony do połowy w rzece. Już wydawało sie, że Carsten zaraz będzie mu mógł spać na kark jakby zeskakiwał z pierwszego piętra na kogoś na ziemi. Gdy rycerz, z wciąż sterczącymi kikutami złamanych strzał wystrzelonych przez Amazonki niespodziewanie spojrzał tymi swoimi świecącymi oczami wprost na niego. Jakby był pierwszym który zwrócił na niego uwagę. Jednak Carsten w swojej dziwnej, bez cielesnej formie leciał tak szybko, ze nawet wódz nieumarłych nawet jak go jakoś wyczuł, to już nie zdążył nic zrobić.

- Teraz! - głos Vivian był chyba jeszcze bardziej zaskakujący. Bo jej też nie widział odkąd opuścili namiot. Ale jakoś miał pewność, że jest gdzieś przy nim i to ona steruje tym lotem. I jak krzyknęła to wreszcie ją zobaczył. Jak spada z góry w tej swojej sukni wprost na rycerza. Siebie też zobaczył. Spadał obok niej. Rycerz błyskawicznie uniósł ramiona w obronnym geście i zaraz potem imperialna szlachcianka spadła na niego łapiąc go za nadgarstki. Trudno było powiedzieć jakby się to skończyło bo praktycznie w tym samym momencie spadł na nich Carsten i cała trójka wylądowała pod wodą.

Woda była dziwnie zimna, jakby była pośrodku sylvańskiej zimy. UDerzenie ogłuszyło Carstena a woda oślepiła go. Gdy zorientował się co się dzieje i gdzie jest minęła krytyczna chwila. Ujrzał jak pod wodą trwają zmagania. Najpierw suknię Vivian która falowała złudnie powoli pod wodą. Bo ona była na górze. Wciąż trzymała za nadgarstki rycerza i siedziała na nim okrakiem. On leżał plecami w mulistym dnie, też pod wodą ale gdy minął pierwszy efekt zaskoczenia powoli, z iście nieumarłą determinacją prostował się do pionu stopniowo siadając. I wydawało się, że odzyskuje panowanie nad sytuacją jaką chwilowo zabrał mu ten zaskakujący atak. Na piersi błyszczał mu jakiś medalion na grubym łańcuchu ale detali w tym rozkopanym mule i pod wodą Carsten nie widział. Wiedział za to, że kończy mu się powietrze w płucach.



Bertrand



Emilio potwierdził otrzymany rozkaz i krzyknął na resztę oddziału aby ładowali kusze. Tak ich zostawił Bertrand a sam popędził do przodu. Musiał minąć estalisjkich kuszników Rojo którzy akurat oddawali salwę. Strzelali nawiją, ponad głowami walczących kolegów aby trafiłc w czekających w rzece nieumarłych. Bretończyk słyszał charakterystyczny świst zwalnianych cięciw ale w nocy bełty jawiły mu się jako odgłos prujących powietrze pocisków. Ich samych nie widział i niezbyt miał okazję aby ich wypatrywać. Jaki był efekt ostrzału nie wiedział. Za to usłyszał bliźniaczą komendę do ładowania broni tylko wykrzyczaną po estalijsku. Widział już plecy pikinierów i tylce ich broni. Wtedy nad głową przeleciała kolejna salwa. Tym razem pewnie od jego bretońskich kuszników bo ci od Rojo jeszcze nie zdążyliby przeładować swoich broni. Efektu też nie widział bo musiał przemykać się pomiędzy pracującymi drzewcami pik aby dostać się bezpośrednio do kapitana który nimi dowodził.

Gdy znalazł się tuż za ich plecami z ledwo paru kroków dostrzegł nieumarłą grozę jakiej stawiali odpór. Na szczęście pikinierzy znali się na swoim rzemiośle i większość tych nieumarłych pokrak udawało się zatrzymać na dystans. Mieli zardziewaiałe szable, topory, rapiery, maczety i pałki. Więc musieli podejść bliżej aby zadać cios niż pikinierzy mogli zadać swój. Chociaż niektórym się to udawało i tu czy tam słychać było okrzyki bólu i przekleństwa w estalijskim. Rojo nie miał piki tylko tarczę i rapier. Stał w centrum swojego szyku i dawał przykład swoim zarośniętym i niedożywionym chłopcom jak walczyć należy.

- Dawać psiekrwie! Chyba nie pozwolicie by jakieś baby były od nas lepsze! Nikt nie odbierze nam naszego złota! Płaciliśmy za nie krwią i życiem! Jest nasze! - krzyczał po estalijsku wskazując w lewo gdzie walczyli gwardziści pod wodzą Koenig. I był to godny do naśladowania rywal w tych zmaganiach bo ci chociaż bez pik i tarcz to radzili sobie świetnie z tą nieumarłą hordą. Więc chyba w ogóle nie spodziewał się ani Bertranda ani kogokolwiek innego za swoimi plecami.

- Co?! O czym ty mówisz?! Jaki amulet?! Jaka Vivian?! Nie wiem czy widzisz ale jesteśmy trochę zajęci! - kapitan odwrócił się do bretońskiego kolegi korzystając z chwili, że jego sąsiedzi odepchnęli nieumarłego jaki mu się naprzykrzał chociaż na chwilę. Czarnobrody wydawał się być zaangażowany w walkę i niezbyt wiedział o co Bertrandowi chodzi. Zresztą nie było przy nich ani Vivian ani z bliska bretoński kawaler nie widział na nim żadnego wisiora. Na pewno nic tak widocznego jak u tego czarnego rycerza… Który właśnie się zorientował gdzieś zniknął. Widać było tego obrzydliwego, kościanego konia jakiego dosiadał ale jego samego jakoś nie.

- Sugeruje abyś wziął swoich ludzi na prawą flankę! Będziecie mieć lepszy widok! I walcie w tych zasrańców ile wlezie! A jak ruszą na was to zwiewajcie w namioty! - kapitan wskazał na swoją prawą stronę gdzie jeszcze był kawałek plaży i to w miarę pustej. Było tam miejsce dla jeszcze jednego oddziału i widok powinien być lepszy. Chociaż stawanie tak blisko linii walk dla strzelców zawsze było niebezpieczne. Rojo wydawał się być zirytowany, że Bertrand zabiera mu głowę takimi błahostkami i wskazał mu kierunek i rolę gdzie jego zdaniem mógłby się bardziej przydać ze swoimi kusznikami. W tych ciemnościach i w chaosie walki nadal nie było u niego widać żadnego medalionu. Chyba, że miał go pod pancerzem albo i ubraniem. Albo to było coś innego niż jakiś wisior.
 
__________________
MG pomaga chętniej tym Graczom którzy radzą sobie sami

Jeśli czytasz jakąś moją sesję i uważasz, że to coś dla Ciebie to daj znać na pw, zobaczymy co da się zrobić
Pipboy79 jest offline