Wcześniej
Dziennikarze nie koczowali pod szpitalem, nikt go nie zaczepiał ani o nic nie dopytywał i była to jedyna korzyść z wyłowienia samochodu i zwłok Todda Johnsona.
Mary, Jessica, Todd.
Daryll nie pamiętał by w krótkim odstępie czasu w Twin Oaks śmierć poniosło aż tylu jego rówieśników. Każde z nich umarło inaczej, ale mimo wszystko w nastolatku drzemała niespokojna myśl, że w miasteczku zalęgło się Zło. Czasem nosiło maskę wilka, czasem miało twarz narkotykowych dilerów a czasem zdeprawowanego szeryfa. Zastanawiał się co jeszcze strasznego się wydarzy w ciągu najbliższych dni. Dilerzy z tego co mówił Chase nie żyli, ale Wilk i Hale wciąż grasowali na wolności. Ten pierwszy polował na niego, Wikvayę, Anastasię i Marka, drugi na Bryan'a. Chyba tylko Spineli pozostawał bezpieczny chociaż bycie nawiedzanym przez ducha to chyba nic przyjemnego.
Chłopak wszedł przez frontowe drzwi i niepewnym krokiem skierował do recepcji. Zatrzymał się przy kontuarze, za którym siedziała recepcjonistka.
- Dzień dobry. Nazywam się Daryll Singelton, jestem rodziną Debry i Wikvayii Singelton – przedstawił się chłopak choć pewnie kobieta doskonale wiedziała kim jest – Chciałem zobaczyć się z mamą i siostrą.
- Witaj, Daryll - to była ta sama pielęgniarka, która dyżurowała feralnego wieczora, gdy zaatakowano Wii. - mam dla ciebie dobre informacje. twoja siostra odzyskała przytomność. Jest u niej wasz ojciec - przez chwilę wahała się dodając to drugie zdanie. - Pacjentka jest jeszcze słaba, więc jej nie zamęczaj. Ale lekarze mówią, że kryzys minął i że będzie z nią wszystko dobrze.
Ton głosu pielęgniarki zdradzał, że cieszy się z tego szczerze.
- No! Leć do niej!
I Daryll się uśmiechnął, choć miał świadomość, że gdy się uśmiecha bardziej przypomina seryjnego mordercę, niż radosnego nastolatka. Z szybko bijącym sercem popędził korytarzem na oddział gdzie leżała jego siostra.
Teraz
Mama Wikvayi i Darylla leżała dosłownie o salę dalej. Jej stan poprawił się nieznacznie. Nadal podpięta pod medyczną aparaturę odpoczywała. Jej głowa była w bandażach. Z ciała wystawały rurki i igły. Nie wyglądał jeszcze najlepiej. Szczerze, to wyglądała dużo gorzej niż jej córka. Do wyziębionego leżeniem w wodzie organizmu wdała się infekcja i kobietę męczyła teraz wysoka gorączka. Miała też trudności z oddychaniem. Ale lekarze stwierdzili, że całą rójka, w drodze wyjątku, może wejść aby ją zobaczyć.
- Trzy minuty - powiedział surowo lekarz, wyrażając tę zgodę. - I ani chwili dłużej. Wasza mama - spojrzał na rodzeństwo jest bardzo słaba. Ale twój widok, Wii, może dodać jej sił i tylko dlatego wyrażam zgodę, byś weszła ty, twój brat i wasz przyjaciel. Pamiętajcie, że ona - zawahał się, jakby nie chciał ich martwić na zapas, ale w końcu zdecydował, że jednak to zrobi. - Ona nadal walczy o swoje życie. Nie możemy podejmować ryzyka. Trzy minuty!
I pod tym warunkiem wpuścił ich do środka.
Matka obudziła się. Spojrzała na rodzinę i na Marka rozgorączkowanym, lekko szklistym wzrokiem.
- Wii, Daryll - uśmiechnęła się słabo, a wykresy i odczyty na monitorach podczepionych urządzeń pobudziły się lekko. - Mark.
Zaskoczyła Fitzgeralda tym, że wiedziała, kim jest.
- Miło was widzieć.
- Witam - powiedział Mark. Jako że mieli tylko trzy minuty, nie miał zamiaru prowadzić uprzejmej konwersacji, pozostawiając kwestię pytań w rękach Wii i Darylla.
-Mamo, nie zdążyliśmy posłuchać twojego ostrzeżenia. Nas też zaatakował Wilk. Odepchnął Darylla. Ranił mnie nożem. Obie walczyłyśmy o przeżycie i obie tu jesteśmy. Hawoi się nami opiekuje. Kochamy Cię. Wiem, że chcesz żebyśmy byli bezpieczni. Musisz nam powiedzieć co wiesz o Wilku i czemu próbuje skrzywdzić naszą rodzinę? Czemu nazwał mnie Bredock życząc mi śmierci?
Mark, zamiast patrzeć na leżącą, skupił wzrok na wskaźnikach aparatury. Był przekonany, że rodzaj i sposób przekazanych przez Wii pytań może źle wpłynąć na jej matkę.
Daryll postanowił przemilczeć, co się stało w trakcie poszukiwań w górach, zbliżył się do łóżka matki, położył swoją dłoń na jej dłoni.
- Tylko się nie denerwuj mamo, z nami wszystko w porządku, dbamy o siebie nawzajem. Musimy się dowiedzieć kim jest ten Wilk i co się stało wtedy, gdy zginęła ciotka Marka i Sam Macrum.
- Wilk? To Bill nosił tę straszną maskę.
Aparatura zareagowała. Coś tam zaczęło szybciej migotac i pikać.
- Takiego koszmarnego stwora. Dostał ją chyba od swojego brata, Sama. A potem chodził za ludźmi wszędzie z tą maską. Straszył ich. Jedni udawali, że się boją, inni bali się naprawdę. A biedny Bill cieszył się z tego, jak pokrzykiwaliśmy ze strachu, udawanego lub nie
Uśmiechnęła się smutnym cieniem uśmiechu.
- Bill był zawsze nieco inny. Kochał się w Lucy. To, co im zrobił, bratu i biednej Lucy.
Wzdrygnęła się.
- Byłyśmy najlepszymi przyjaciółkami. Ja i Lucy. Zwierzałyśmy się sobie z każdego sekretu, z każdego marzenia, z każdej pierdółki. Z twoją mamą - spojrzała na Marka - też się przyjaźniłam, ale Lucy była niczym moja bratnia dusza.
Westchnęła.
- Wtedy to Bill nosił maskę wilka - westchnęła. - Ale nie wiem, kto nosi ją teraz. Nie pamiętam ataku.
Lekko opadła z sił i zamilkła.
-Ja swój pamiętam ze szczegółami. Agresję, nienawiść, ból… strach o Darylla. Wiesz, że Hale próbował oskarżyć o twoją krzywdę właśnie jego ? Jesteś pewna? Widziałaś, że Bill skrzywdził tą dwójkę ? Czy tylko tak uważasz, bo wszyscy tak mówili?
- Nie jestem policjantką - wyszeptała przymykając powieki. - Ale to Bill nosił maskę, którą nosił zabójca Lucy i Sama. To jego widziano, jak szedł w masce, cały uwalany krwią. Wtedy nic z tym nie zrobiono bo to był Halloween. Ale potem … potem wszystko stało się jasne. Nóż ze śladami krwi znaleziono porzucony niedaleko szopy na farmie Macrumów. Szopy, w której Bill się bawił jako dziecko, która była jego … nie wiem… samotnią. Czasami, jak z Lucy odwiedzałam Billa, widziałam go w niej, jak czytał coś na progu. To musiał być on. To oczywiste.
Mówiła to cicho, ale tak, jakby chciała wierzyć w swoje słowa.
- Wiesz się stało z Billym mamo? Czy on naprawdę zaginął? – spytał ostrożnie Daryll, z niepokojem zerkając na aparaturę i wykresy.
Aparatura i wykresy były mu trochę znane. W końcu spędził jakiś czas w szpitalach i chcąc nie chcąc nieco nauczył się niektórych podstawowych odczytów. Matka była słaba. Bardzo słaba. To dało się wyczytać wyraźnie.
- Z Billem? - westchnęła zamykając całkiem oczy. - Po tamtej nocy, gdy policja ustaliła kto jest sprawcą, Bill zniknął. Zaginął. Myślę…. - otworzyła oczy wpatrując się w Wikvayę i Darylla z dziwną powagą i smutkiem. - Myślę, że on nie żyje.
- Czy wy mu coś… zrobiliście? – naciskał chłopak, bo wyjaśnienia matki niczego nowego nie wniosły do sprawy - Anastasia, córka Davida Bianco twierdzi, że jej ojciec i mama Marka coś ukrywają. Ma to związek z szeryfem Hale i tamtą nocą gdy zginęła Lucy Bradock. Wiesz o co może chodzić?
Urządzenia monitorujące wyraźnie zareagowały na to pytanie. Debra znów zamknęła oczy.
- Jestem zmęczona. Bardzo zmęczona … tym wszystkim… - zakaszlała mocno, urwania.
Otworzyła oczy i spojrzała na młodych ludzi, jakby podjęła jakąś decyzję, lecz w tym momencie drzwi do sali otworzyły się i pojawił się w nich doktor.
- Trzy minuty minęły.
Zerknął na monitory.
- Pacjentka potrzebuje spokoju i ciszy. Proszę wyjść.
Debra zamknęła usta i oczy. Oddychała ciężko, spazmatycznie po ataku kaszlu.
-Oczywiście Panie Doktorze, już się żegnamy. - Odpowiedziała grzecznie Wikvaya i zbliżyła się do łóżka matki żeby móc się podciągnąć i wyprostować. Szwy oczywiście od razu pociągnęły ja w dół, ale schylona ciągle mogła zbliżyć się do mamy i pocałować ją w policzek oraz zamienić jeszcze chociaż po jednym zdaniu zupełnie prywatnie:
-Lucy już nie ma, a dla nas wasze tajemnice są groźne. Żeby nas chronić wystarczy być z nami szczera… - wyszeptała dziewczyna rodzicielce do ucha, gdy się przytulała na pożegnanie.
Nie odpowiedziała, ale dla Wii to ciężkie milczenie było częścią odpowiedzi.
-Odpoczywaj mamo to niedługo będziesz mogła wrócić z nami do domu.
Wi wróciła na swoje miejsce, gotowa na kolejne decyzje "prawie w ciemno".
-Wrócimy mamo jak poczujesz się lepiej - syn szepnął do Debry zmartwionym głosem i zabrał rękę z jej dłoni. Spojrzał na Wi i Marka - Lepiej już stąd chodźmy.