Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-05-2022, 21:23   #110
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Philippus i Tupik

Krew, krew, krew. Jęki, przekleństwa i krzyki, błagania i modlitwy, miejscami niezrozumiałe bełkoty. Polowy lazaret rozbrzmiewał zwyczajowymi dla takich miejsc odgłosami, symfonia zawsze towarzysząca pobojowiskom tylko wzbierała na sile wraz z kolejnymi rannymi zwożonymi z pogorzeliska jakim teraz były Rozdroża. Płachty prowizorycznych noszy, deski wozów robiących za stół operacyjny i sama nawet ziemia zabarwione były już na brunatny szkarłat schnącej krwi, a olfaktoryczna mieszanka śmierci - smród opróżnionych pęcherzy i jelit - wwiercała się całą swą nieprzyjemnością w nozdrza.

Philippus Hohenheim, medykus extraordinaire, do wszelkich nieprzyjemności wpisanych w zawód był przyzwyczajony. Kleista ziołowa maść, którą przeciągnął pod nozdrzami, mitygowała najgorszy smród, a sam jedynie widok ran, krwi i flaków już od dawien dawna przestał go ruszać. Ciął więc niestrudzenie. Ciął, szył, mył. Uciskał i zaciskał, dyrygował tą namiastką korpusu medycznego niczym najlepszy maestro. Robiąc tyle, ile tylko mógł. Grając w kości z losem, próbując zapobiec przedwczesnej śmierci pacjentów. Tu dodając, tam ujmując wedle potrzeb i diagnozy.

Chłopak pod nim może i wierzgnąłby na widok noża amputacyjnego w jego dłoni, dalej skamlając ze łzami w oczach i woląc umrzeć niż zostać kaleką, ale “eliksir przeciwbólowy” już zaczął działać. Młode oczy uciekły gdzieś w tył czaszki i błysnęły białkami. Hohenheim ścisnął mocniej uchwyt noża, jeszcze dla pewności wylewając spirytus na obnażone udo. Ząbkowane ostrze weszło głęboko, z mlaskiem, napędzane stanowczą dłonią Philippusa. Gdzieś, z kogoś wyrwał się wczesny obiad, ale Tupik trwał dzielnie mimo żołądkowych fikołków, słuchając komend medykusa, który zdawał się wpaść w trans. Piłował z wprawą, z godnym podziwu skupieniem skoncentrowanym na czynności. Mlaśnięcie i chluśnięcie, a prędko i zgrzytanie ostrza o kość. Chirurgicznie precyzyjnie, czyste opiłowanie, lekko jedynie skalane szkarłatem. Kolejna porcja spirytusu, igły i nicie. Palce Philippusa śmigały wte i wewte, zamykając i ściągając skórę na kikucie. Każda sekunda była cenna, nie było miejsca na przerwę, kontrolę przejęły wyuczone instynkty i ruchy.

Ciszę zarejestrował późno. Przytłaczający, nieprzeparty całun ciszy spowił lazaret, wygłuszając szpitalną symfonię, odległy śpiew ptaków i szum trawy. Zaszyty i obandażowany kikut spowiły słabe wiązki zieleni, zbiegłe spod palców Hohenheima sprawdzających opatrunek. Chłód wbił się w ciało Philippusa zewsząd, wrzynając się tysiącem igieł pod skórę, przebijając się do kości, rozlewając się mroźnymi kaskadami po krwiobiegu. Cyrulik syknął, ale żaden dźwięk nie uciekł spomiędzy zaciśniętych zębów. Swąd spalenizny, metaliczny posmak krwi, odległe i stłumione krzyki, łopot skrzydeł.

Tupik z pustym spojrzeniem, martwo trwający w miejscu niczym kukła na sznurkach. Niewidzące oczy wbite w niego, ręka wędrująca w górę i palec, wyciągnięty jakby oskarżycielsko w jego stronę. Kolejny kształty, ludzie którzy zostali z nimi w odwodzie, nadciągające ku Philippusowi w nienaturalnych ruchach, mechanicznych i wymuszonych. Kolejne palce wyciągnięte w jego stronę.

Miotające się dziko gołębie w klatce, chwycone jakimś szaleństwem. Łopot skrzydeł i dzikie odgłosy z dziobów. Wygięte nienaturalnie, orające się nawzajem pazurami, chmura wyrywanych piór i krwi. Trzask ptasich kości, jakby niewidzialne łapy wykręcały z nich życie.

Szczęki mięsnych kukieł opadły. Czarna, bulgocząca maź wyrwała się z ust. Potworny skrzek, dźwięki na pozór nieludzkie, ale niosące gdzieś w niższych decybelach znajome kombinacje głosek. Znajome w swej obcości i obce w swej znajomości.

sonavres
suslecarap
suslecarapsonavres


Gwar, ciepło i jęki powróciły w mrugnięciu oka. Jakby nie minęła nawet sekunda czasu, jak gdyby nigdy nic. Hohenheim zamrugał, wpatrując się w obandażowany kikut, skonfundowany i rozkojarzony. Szarpnięcie za rękaw przywróciło go już zupełnie do rzeczywistości.

- Co? - Wychrypiał w stronę Tupika.

- Mówię - niziołek zmarszczył brwi - że już więcej chyba nie będzie. Teraz już zwożą tylko martwych. To chyba koniec.

Philippus przytaknął jedynie, wpatrując się w towarzysza. Omiótł wzrokiem lazaret i krzątających się po nim ludzi. Gołębie dalej gruchotały w najlepsze i srały pod siebie, za nic mając krzątaninę. Jedynie chłód powoli sączący się z jego kości świadczył, że halucynacja nie była zwyczajną halucynacją.

- Wszystko w porządku? - Tupik nie odpuszczał. - Wyglądasz, jakbyś zobaczył ducha.

Hohenheim nie był pewien, jak mu odpowiedzieć.


***



Zwei Monde

W kuchni “Rybki” od razu zabuzowało, gdy tylko Leonidas wtargnął na zaplecze i zaczął komenderować pachołkami jeszcze zanim na dobre przekroczył próg. Ktoś próbował go wypchnąć, ale opór zniknął całkowicie gdy odwrócił się w stronę Uwe i poprosił o listy. Wtedy już cerber odpuścił zupełnie, blednąc na widok Inkwizytora i zmykając głębiej do środka. Mieszaniec dyrygował służbą, zbyt wystrachaną złym spojrzeniem “Rzeźnika” który stanął jedynie w progu i lustrował całe przedstawienie tym swoim nieprzyjemnym, uważnym spojrzeniem. Gary poszły w ruch, chochle zaczęły mieszać sosik z pomidorów, zaraz też i rzucono rybę na patelnię. Nikt nie śmiał chociażby mruknąć w stronę “człowieka Inkwizytora”, jak zapewne widzieli Leonidasa, ale natrętne i powtarzające się pytania o Gburka zaczynały irytować.

Struga żółci zmieszanej z krwią uderzyła w bok Leo nie wiadomo kiedy. Konwulsje wstrząsnęły jakimś gówniarzem z dziewiczym wąsikiem, który akurat miał go mijać z paterą owoców w drodze do izby głównej, ale zamiast tego przyozdobił mieszańca śmierdzącą mieszanką żołądkową. Poleciał też w dół, przed obiciem głowy o kant stołu uratowany jedynie przez refleks Leo, który chwycił go instynktownie, ale - niczym kostka domina - zapoczątkował zbiorowe opróżnianie żołądków i kuchnię zaraz wypełniły odgłosy wymiotne, a deski splamiła krew, żółć i kwas. Niczym kamień ciśnięty w środek jeziora, rzygnięcie młodziaka zburzyło spokój “Rybki”.

Chłód rozlał się po plecach Leonidasa cienkimi liniami, jakby ktoś odtwarzał misterne wzory na jego plecach. Mroźne fale meandrowały po jego skórze, jakby sama zima orała go cienkim pazurem i cienie zafalowały, złożyły się i wygięły na pograniczu wizji. Mrowienie wdarło się pod skórę, paznokcie, wycisnęło wilgoć z ust i wykręciło trzewia. Wygięta twarz chłopaka znaczona łzami, ciało targane konwulsjami i kościste palce zaciśnięte na rękawie trwającego niczym posąg Leo. Usta poruszały się, formując jakieś słowa, ale tych mieszaniec nie słyszał. Nie słyszał w sumie nic, świadomość została porwana w odległe miejsce i ciśnięta w eteryczne głębiny.

Dotyk muskający ramię i szyję był niczym makabryczna parodia pieszczoty. Delikatny, subtelny i czuły. Nieprzyjemny, zimny i oślizgły. Palce - a może macki? - owijały powoli Leonidasa, cal po calu, wprawiając w drżenie całe jego jestestwo i mierzwiąc skórę. Obca obecność, zrodzona wtedy w obozie z macicy ognia i strachu. Świecień rozbłysł na nowo, sprowadzając ze sobą chłód, śmierć i chwiejąc rzeczywistością. Ten sam głos jak wtedy, jakby z tysiąca gardeł. Modulowany i tonowany nieludzko. Istota starsza niż Stary Świat, szepcząca wprost do ucha Leo.

- Leo, Leo, te video...

Dotyk przejechał po powiekach mieszańca, siłą rozwierając je i rozpalając szafirowe płomienie. Otchłań wdzierała się do kuchni “Rybki”, gasząc ogień w piecach i napierając na drewniany szkielet. Czarna, smolista ciecz spływała z dziur, szpar i sufitu, jakby tancbuda krwawiła pod naporem eteru. Czerwone bajorka pozostawione przez służbę zmieniały się w atramentowe kałuże, strużki wbrew prawom fizyki zaczynały otulać nieprzytomne ciała, skóra tknięta “smołą” szarzała i gniła.

- Trup, trup, trup - syczał Świecień.

W jednej chwili Leo stał w progu, na granicy kuchni i sali głównej gdzie byli jego towarzysze i Inkwizytor. Obecność dalej trzymała go w objęciach, obślizgłe zimno krążyło i oblekało kolejne cale skóry niczym nachalny adorator. Milion głosów w tysiącu języków przeplatał się sam ze sobą, przechodził z barytonu do sopranu; z dziecięcego śmiechu, przez ponuro starcze tony, do kobiecych melodii. Kakofonia przybierała na sile, a rzeczywistość rozmyła się przed mieszańcem.

- Trup.

Rust z tasakiem w szyi.

- Trup.

Ostrze w sercu Gregera.

- Trup.

Mizerykordia wbita w oczodół Waldemara.

- Demon.

Uwe Oettingen, olbrzym spływający krwią z płomienno-martwym spojrzeniem.

- Uratuję - wyszeptał Świecień, a głosy zawtórowały echem. - Oddaj mi się, oddaj siebie, uratuję. Moc. Ja i ty, razem, jedność. Razem potężni. Razem. Leo Wspaniały, Leo Potężny, Leo Wielki, nie mieszaniec, nie koniuszy. Oddaj siebie, razem. Razemrazemrazem.

Ciepło. Nuta ciepła, niby lekka i ledwo słyszalna, ale kakofonia nie zdołała jej stłamsić. Wyrwała się swoją stanowczością nad piekielną symfonię, a chłód trzymający Leo w swoich szponach zelżał jakby. Łopot skrzydeł gdzieś w oddali, na granicy świadomości. Jasny dotyk na sercu przepędzający cienie otchłani. Jedno, stanowcze “nie”. Wyszeptane, ale odbijające się echem.

- Pomóż. Musisz nam pomóc.

Iluzja pękła niczym szkło, szafirowe płomienie zgasły, Świecień uciekł z sykiem na granicę jaźni. Rzeczywistość wróciła nagle, niemalże boleśnie. Już nie rysowała się w tak ponurych barwach jak jeszcze parę chwil wcześniej, ale i tak nie było kolorowo.

Nie licząc wszechobecnej czerwieni.


***



Tercet i Pomidor

Spacer z kimś, kto nosił przydomek “Rzeźnika”, w żadnej okoliczności nie miał prawa należeć do przyjemnych. Jeszcze bardziej tutaj, w tym przypadku, gdzie nie dość że był “Rzeźnik”, to do tego należący do świętej Inkwizycji i, przynajmniej jak zmiarkowali, naznaczony do usunięcia przez Jej Miłość. Trudno było się takiemu naznaczeniu dziwić, wszak przybycie Inkwizytora - i to byle pierwszego z brzegu, a co dopiero tak sławnego i zasłużonego jak Oettingen - było zaledwie uwerturą do niespokojnych czasów oraz zwiastunem płonących stosów i bezlitosnych wyroków. Nic więc dziwnego, że Henrietta naznaczyła “Rzeźnika” i wydała nań własny wyrok, zanim ten zdążył wydać taki na nią, ale zuchwałość takiego posunięcia - tak stanowczego i prędkiego, łatwego do przejrzenia - mogła już dziwić. Gambit ostrego rodzaju. Wedle starego powiedzenia Fortuna sprzyjała zuchwałym, ale taką sprawę zawierzać kaprysom losu?

Jakby nie było, spacer skończył się dosyć prędko, a nieprzyjemność zeń płynąca wcale nie zelżała. Wręcz przeciwnie, zaczęła pikować w dół z całą gracją i elegancją walącej się baszty, burząc układane naprędce misterne plany. Dyskretne rozwiązania mogli sobie teraz o kant dupy rozbić, gdy klientelę “Rybki” czar jakiś zmógł i zmusił do opróżniania żołądków oboma końcami. Szczęście w nieszczęściu, że ludzi w samej tancbudzie, jak i wokół niej, było o wiele mniej niż zazwyczaj, bo większość mieszczuchów ruszyła na mury oglądać przemarsz chorągwi Bractwa. Drugie też szczęście, bo nienaturalne zajście zajęło zupełnie Oettingena na tyle, że nie przejrzał chyba do końca marnego przedstawienia Leonidasa w kuchni.

Było też i trzecie szczęście, w postaci samego już Rusta. DeGroat przez lata wyrobił w sobie zdolność prędkiej adaptacji w sytuacjach podbramkowych, niejako żyjąc zasłyszaną niegdyś od jakiegoś lunatyka tytułującego się “surwiwalistą” (cokolwiek to miało znaczyć) mantrą zamkniętą w trzech słowach - “improwizuj, dostosuj się, zwyciężaj”. Plan uszył w locie, zadyrygował grupką gapiów, odesłał Grubera i machnął na patrol. “Rzeźnika” przymusił do działania w paru słowach i zmotywował do odejścia od kuchennych drzwi i skierowania kroków do głównego wejścia, ruszając za nim i krzyżując znaczące spojrzenie z Gregerem, który zrozumiał go bez słów. W całym tym szyciu pominął Waldemara, ale tylko dlatego że staremu szpiegowi nie trzeba było sygnalizować niczego. Brök wiedział dokąd zmierza wycieczka.

Drzwi “Rybki” rąbnęły o ścianę i zadrżały w zawiasach pod kopnięciem Uwe, który nie słynął z delikatności. Sunął przed siebie niczym siła natury, ślizgając tym nieprzyjaznym i nieprzyjemnym spojrzeniem po izbie, która stanowiła obraz nędzy i rozpaczy. Tercet delegatów widział w życiu już wiele, ale czegoś takiego jeszcze nie i mimowolnie zwolnili kroki, zamierając na chwilę, czując ucisk w gardle i podbijające śniadanie. Smród wdzierał się w nozdrza, ulatniając się z kałuż wyrzuconej z gardeł krwi i sadzawek płynów ustrojowych wszelkiej maści, zdobiących parkiet. Zalegające nieprzytomne ciała były upiornie blade, a tu i tam walała się też zastawa stołowa, ściągnięta wraz z obrusami przez mdlejącą klientelę.

Waldemar otrząsnął się pierwszy, zamykając drzwi i przeciągając zasuwę tak cicho, jak tylko umiał, ale Oettingen nie zwracał już na nich uwagi. Stanął pośrodku całej tej makabry i zamarł niczym posąg, ze spojrzeniem wbitym... gdzieś. Niby w jeleni łeb nad kominkiem, ale wątpili że podziwiał poroże. Zwłaszcza że mruczał coś pod nosem z jedną łapą zaciśniętą na wisiorku w kształcie młota, który nosił wokół szyi. Delegaci nie zamierzali jednak doszukiwać się przyczyn chwilowego transu. Element zaskoczenia zawsze, ale to zawsze był w cenie, a teraz i tutaj gdy szło o zasztyletowanie osławionego “Rzeźnika” był już bezcenny i mógł stanowić “być albo nie być” całej tej wycieczki. Rust i Greger skoczyli więc jak jeden mąż, wyczuwając moment, za nic mając dziwne mrowienie na skórze.

Ciepło jakby uciekło w jednej chwili z izby, cienie na pograniczu wizji zafalowały, a rzeczywistość zdawała się składać sama w sobie, puszczając w szwach. Chwilowa zaledwie iluzja, fatamorgana przyciągająca uwagę. Okiennice trzasnęły nagle, odmawiając światłu dziennemu dostępu do izby, pogrążając ją w półmroku. Drewniany szkielet “Rybki” jęknął przeciągle i zatrzeszczał, jakby osiadając w miejscu.

Wzięty w dwa ognie Oettingen nie miał prawa móc się wyślizgnąć z zaciskających wokół niego kleszczy w postaci Rusta i Gregera. Nie miał prawa, zdecydowanie nie, ale “Rzeźnik” zdawał się tego nie wiedzieć. I czy wyczuł ich szóstym zmysłem, czy usłyszał prędkie kroki nie było ważnym. Ważnym było to, że ostrze Gregera napotkało zdecydowany opór, gdy Oettingen zbił uderzenie w locie. Zdradziecki sztych Rusta sięgnął celu i przejechał po odsłoniętym ramieniu, ale sukces był mały. I chwilowy.

Zdradziecki atak zazwyczaj skutkował w przekleństwach i wkurwieniu u zaatakowanego, ale tutaj próżno było szukać takich reakcji. “Rzeźnik” nie kurwił, nie psioczył, nie krzywił się nawet w ich stronę. Z zaciętą miną i tym wiecznie kalkulującym spojrzeniem, sunącym krokiem przeszedł do kontrataku. Metodycznego i bezlitosnego. Udowadniając jak trafnym epitetem go darzono.

“Rzeźnik” był szybki, kurewsko szybki. Szybszy niż ktoś jego budowy powinien być. Cięcia i sztychy duetu sięgały co najwyżej furkoczących pół płaszcza, a rzeźnicki tasak - którego nieprzepisowość bardziej plasowała go w kategorii maczet - świstał i dzwonił w zbiciach i paradach. Greger, sieknięty przez ramię, zatoczył się w tył, a Rust syknął gdy ostrze skrwawiło mu paluchy. Inkwizytor stąpał dalej, po półokręgu, odpędzając i zapędzając duet, narzucając ruchy i manewry. Grali na jego nutę, nie mieli żadnego wyboru. W mig pojęli, że ich dwóch może tutaj nie starczyć, ale Leo nie było widać, a Waldemar trwał dalej gdzieś w cieniu, czekając na dogodny moment.

Brök prędko pojął, co robił Oettingen. Nie chciał ich zabić, o nie, to byłoby za łatwe. Chciał ich wziąć mniej lub bardziej żywcem, bo gdy Greger odsłonił się zbyt rozciągniętym cięciem, “Rzeźnik” przejechał mu tylko głęboko po przedramieniu. Rustowi wykręcił znowuż łapę, próbując go rozbroić, zamiast uderzyć i wwiercić tasak w obojczyk. Bawił się nimi jak zwierzyna zdobyczą, krążąc i kąsając, wystawiając ich siły i wytrzymałość na próbę.

DeGroat jakoś, jakimś cudem, zdołał związać Oettingena i zakleszczyć ostrza o siebie. Niby tylko na chwilę, na jedno uderzenie serca, ale Root więcej nie potrzebował. Siepacz skoczył, uderzając mocno, ze skrętu bioder, pod żebra. Syk bólu wyrwał się z Inkwizytora razem z krwią i kamienna maska opadła. Skrwawiony bok musiał go rozkurwić i zmusić do zmiany podejścia, bo walnął pięścią w oczodół Rusta i sieknął Gregera wyswobodzonym ostrzem podle, na skos, przez polik i nos. Poprawił jeszcze lewym sierpowym i Root mógł tylko zatoczyć się w stronę DeGroata.

Duet odbił się od siebie nawzajem, wycofując się chwiejnym krokiem i próbując jakoś zebrać się do defensywy, w oczekiwaniu na atak. Oettingen jednak był człowiekiem pełnym niespodzianek, bo nie kuł żelaza póki gorące, a jedynie zagmerał w kieszeni płaszcza i sypnął w ich stronę jakimś proszkiem, wprost na rozwarte w ciężkich oddechach facjaty. Drobiny wwierciły się w usta i nozdrza, zaświdrowały w nosie i wycisnęły łzy z oczu. Rust i Greger mogli jedynie charczeć i świszczeć, z tchawicami zablokowanymi alchemiczną mieszanką i nagłymi zawrotami głowy. DeGroat co prawda zdołał osłonić się ręką i przyjął mniejszą dawkę specyfiku, ale i tak zatoczył się dalej, uderzając w stół. Gdyby nie łapa, którą władował w jakąś czerwoną maź na blacie - czy były to czyjeś rzygowiny, czy ten sławetny sos pomidorowy nie dał rady dostrzec przez łzawy filtr - byłby pewnie rąbnął o parkiet. Posmak ziołowej mieszanki osadzał się nieprzyjemnie na języku, wyciągał jakąkolwiek wilgoć z gęby. Było w niej coś jeszcze, jakaś sztuczna nutka ludzkiej roboty i Rust mimowolnie przeciągnął po dziąsłach. Mimo otumanienia i tlenowych rezerw, umysł podsunął mu odpowiedź. Buntereis, alchemiczny wynalazek, halucynogen. “Rzeźnik” był zaprawdę szczodry w swych podarunkach.

Greger miał o wiele gorzej. Osiłek przyjął pełną dawkę specyfiku, świat kołysał mu się teraz przed oczami i rozmywał miejscami. Mięśnie zmiękły, ruchy rozlazły się ślimaczo. Dopiero ból w biodrze i ciepła struga krwi wyrwana z żył otrzeźwiła go nieco. Na tyle, że widział świszczący tasak, który wwiercił mu się w ramię i rozlał kolejną falę gorąca po gregerowym organizmie. Chcąc, nie chcąc, Root poleciał na deski, gdy nogi odmówiły mu posłuszeństwa. Osiłek rąbnął w parkiet, próbując jakoś odczołgać się od śmierci w postaci Inkwizytora, ale ciężki bucior wbity w krzyż przycisnął go do drewnianych desek i stanowczo osadził w miejscu. Rust próbował przyjść mu w sukurs, ale “Rzeźnik” zbił tylko ślamazarne uderzenie i, jakby od niechcenia, rąbnął trzonkiem tasaka w szlachetny nos, posyłając DeGroata na powrót w stronę stołu.

Waldemar wypłynął z cieni niczym duch, nóż zalśnił w locie i z mlaskiem wszedł pod obojczyk Oettingena. Uwe nie pozostawał mu jednak dłużny, bez ceregieli wyrywając ostrze i ciskając nim w stronę szpiega. Klinga świsnęła tylko w powietrzu, wymijając szpiega i z głuchym odgłosem wbijając się w ścianę gdzieś za nim. Oettingen już jednak zmierzał w jego kierunku, kopnąwszy wpierw Gregera i sieknąwszy Rusta przez plecy. Splunął gdzieś w bok, wbijając oczy w Bröka.

- Pamiętam cię.

W wychrypiane dwa słowa wtłoczone było wiele. Zimna furia, obietnica bólu, chęć zemsty. Uwe ruszył w jego stronę, z tasakiem ociekającym krwią słaniających się waldemarowych towarzyszy.

I w całym tym zamieszaniu nikt nie zauważył Leonidasa, stojącego w kuchennych drzwiach, wyrwanego z objęć otchłannego transu.


***



Hans

Rzeź na “Rzeźniku” w “Rybce” smaganej rzygowinami kmiotów była Hansowi nie po drodze. Oettingena znał tylko po reputacji, ale reputację miał zasłużoną i Gruber wątpił by zamach, jakikolwiek zamach - otwarty, dyskretny, z zaskoczenia - miał szanse powodzenia. Nie przy takim zawodniku, którego spojrzenie zdawało się sięgać ludzkiej duszy. Wyrok pozornie wydany nań przez Henriettę jawił się Hansowi jako wyrok śmierci na nich. Wątpił, by wyszli z ataku cało, bez trwałych uszczerbków na zdrowiu. Tedy też, gdy klientela tancbudy zaczęła wyrzucać z siebie strugi krwi, zwęszył okazję na wyślizgnięcie się z powoli zaciskającego się wokół gardła metaforycznego sznura wisielczego.

Na polecenie Rusta, wydane pod czujnym okiem Oettingena, przytaknął jedynie, mając wymówkę przed ładowaniem się w zamkniętą przestrzeń czterech ścian z “Rzeźnikiem”. Przywołany naprędce patrol strażników zaraz przeszedł do wypychania tłumu gapiów z błotnistej alejki, a Hans nie mógł sobie odmówić pomocy. Tu warknięcie, tam pchnięcie, miejscami jakaś pusta groźba czy klątwa. Jakoś to szło, tłuszcza zaczęła wylewać się ze ślepego zaułka między “Rybką”, a zamtuzem starego Rocco. Powoli, krok po kroku, na spokojnie. Sprawy prędko przybrały jednak obrót o sto osiemdziesiąt stopni.

Bez ostrzeżenia fontanna krwi wyrwała się z gardła Hansa, rozlewając się po i wśród ciżby stłoczonej tuż przed nim. Krzyki, przekleństwa i piski odbiły się echem od budynków. Ciekawość ludzka nie znała granic, ale tłum zmuszony do bliskiego bytowania z możliwą zarazą prędko z ciekawości rezygnował, preferując własne zdrowie. Ludzie rozpierzchli się w panice, każdy w swoją stronę, potykając się o własne nogi i tratując nieszczęśników, którzy w próbach ucieczki wywracali się w zalegające błoto. Nawet gwardziści, rzekomo strażnicy porządku mający doglądać bezpieczeństwa Serrig, odskoczyli od haftującego Hansa.

Ogień rozlał się po wnętrznościach Grubera. Palił go przełyk, palił żołądek, paliły jelita. Paliło go wszystko od ust aż po odbyt i chyba tylko jakimś cudem utrzymywał się jeszcze na wszystkich czterech. Gorąca struga krwi wyrywała z niego, wstrząsając konwulsyjnie całym ciałem i przywołując czarne plamy przed oczami. Do pierwszej strugi dołączyła zaraz i druga, która wyrwała się z drugiego końca przewodu pokarmowego. Ogień trawiący Hansa od środka nie ustawał, płonął dalej, a styrane ciało zaczęło powoli odmawiać posłuszeństwa. Ciemne plany zalewały wizję. Gdzieś, z oddali, mlask błota pod ciężkimi buciorami.

- No, no, Gustafie - znajome seplenienie dobiegło uszu Grubera. - Zobacz, taką rybkę złofić. Taką rybkę!

Jawa czy majak?


***



Rozdroża

Spopielałe chaty jeszcze śmierdziały ledwie wczorajszą spalenizną, popiół dalej unosił się w powietrzu, czarne resztki i kikuty sterczały smętnie, a już dodano do tragedii Rozdroży, które chyba musiały być przeklęte przez los. Teraz tylko śmierć wjechała do wioski w pełnym pędzie, w ślad za szarżującymi jeźdzcami. Popiół zmieszał się z krwią, flakami i płynami, trupi smród owionął okolicę i wcisnął się między ruiny. Starcie trwało krótko i ciężko było nazwać je “starciem”. Gdy już opadł bitewny kurz i spojrzało się wokół, na myśl prędzej przychodziło słowo “rzeź”. Z Semenem Paczenko w roli głównej.

- Dobra, sobaki jebane - Kislevita warknął w stronę wieśniaków. - Gadać jak na spowiedzi, coście za jedni i dlaczego podszywacie się pod siły zbrojne naszego jaśnie pana? I mówcie szybko, bo jaśnie pan może się rozmyślić co do tej litości.

- Paczenko, spocznij - stanowczo zakomenderował Detlef.

Tyle że dwa słowa z gardła panicza niewiele już tutaj zdziałały. Nikt nie zwracał na niego uwagi, gdy przemawiało kislevickie monstrum ociekające krwią sąsiadów i krewniaków. Przerażone oczy kmiotów wbite były w kozaka, słowa wygłuszyły wszystkich innych, nawet dziedzica tych ziem. Litania ponownie rozbrzmiała, bardziej już podszyta desperacją i przerażeniem. Były wołania “litości!”, “pomiłuj!”, “my nie wiedzieli” jak wcześniej, gdzieś któryś z bardziej ogarniętych wieśniaków odniósł się do słów Semena, że oni “nie podszywali się pod nikogo”, ale pojedyncze słowa ginęły w tym gąszczu głosów, tej dysonansowej symfonii.

- Janku, synku - łkał jeden z mężczyzn, trzymając truchło młodziaka.

Dwóch chłopów stało nad ciałem Jana i ojcem w żałobie, mieląc czepki w dłoniach i modląc się po cichu, za nic mając przekrzykiwania parę kroków od nich. Hołota zafalowała miejscami, ludzie zaczęli podnosić się z klęczek i przedzierać w stronę Semena, jakby błagania o litość podług nich miały zadziałać lepiej przy bliskim kontakcie. Jean-Gabriel opuścił swoje miejsce przy boku Detlefa, idąc w sukurs Kislevicie i z tym swoim bretońskim akcentem nawołując o spokój. Nawet żołnierze, którzy jeszcze chwile temu znosili i pomagali ładować ciała - podziurawione, rozpłatane i przepołowione ciała - na wóz krążący między wioską, a polowym lazaretem, ruszyli na powrót w ich stronę. Emocje w tłumie miały to do siebie, że prędko mogły sprawić że sytuacja wymknie się spod kontroli w oka mgnieniu. A tutaj już i tak było ponuro.

I miało być jeszcze bardziej. Gdzieś zakrakała wrona czy inny kruk, a powiew zimnego wiatru owionął kompanię. Ojciec w żałobie ułożył Janka do snu wiecznego i, bez ostrzeżenia, chwycił za kordelas zalegający nieopodal. Skoczył w stronę Semena ze zwierzęcym rykiem, tnąc jak szalony. Iskry głodu krwi na powrót zatliły się gdzieś głęboko w Kislevicie, ale chwilowo zdołał ograniczyć się tylko do defensywy i zbijania miernych uderzeń. Ciżba zafalowała po raz kolejny, chcąc oddalić się od śpiewającej stali.

- Stać! Stać, mówię! - Wydarł się Detlef. - W imieniu lorda Erycka, stać!

Gdzie Detlef nie może, tam powoła się na ojca. I pewnie też był gotów zakląć ścierających się mężczyzn, powołując się na cały poczet lordów Teoffen, gdyby nie Dexter - a może już Morgden? - który dotarł w końcu do panicza i wczepił się mu w łydkę.

- Wybacz mi, panie - zawył Schlejer-von Werk, szlochając. - Wybacz! Twój uniżony sługa powrócił dzięki łasce Sigmara i świętej Hermen...

- Kurwa, Schlejer - warknął Detlef, chwilowo w poważaniu mając Młotodzierżcę i świętą Hermenegildę Gertrudę. - Nie wydurniaj się, puszczaj, ino raz!

- Von Werk, jaśnie panie - poprawił Dexter krzykliwie. - Von Werk! Morgden von Werk!

Panicz szarpnął nogą, ale Schlejer nie puszczał, wyjąc i skamląc. Przedstawienie musiało trwać, fundamenty kłamstwa musiały być stabilne, pal licho kolejną awanturę!

Semen, już ledwo co panujący nad instynktem łaknącym krwi, kątem oka zauważył złączonych Detlefa i Dextera, jak i Jean-Gabriela odgradzającego tłuszczę machnięciami miecza. Gdzieś z tyłu rozległy się ciężkie, żołnierskie kroki, a za Bretończykiem coś błysnęło. Postać wyrwana z ciżby, na którą nikt nie zwrócił uwagi. Nóż w jej dłoni i spojrzenie wbite w dziedzica Teoffen.

Jeden sus, z ostrzem pikującym ku plecom Detlefa von Teoffen.


_______________________________

5k100
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 07-05-2022 o 21:42.
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem