Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-05-2022, 20:21   #121
Bielon
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Sypialnia księcia Hansa:

To było dobre łóżko. Ademar zapłacił za nie sowicie, bo chciał by Dorota spała jak księżniczka. Siennik kazał wypchać prawdziwym puchem a i na pościel nie poskąpił. Mieli sześć prawdziwych poduch a i pierzyna była zacna. Bo jej matce. Gruba wzorzysta makata, którą okrywali je za dnia, mieniła się barwami i napawała dumą Dorotę ilekroć odwiedzały ją siostry i kuzyni. Byli szczęśliwą rodziną, dopóki żył Ademar. Byli taką szczęśliwą rodziną…

Dzień śmierci męża był dniem w którym świat zawalił się Dorocie i ich trojgu dzieci na głowę. Bez ostrzeżenia, bez pytania o racje, wbrew modlitwom i nadziejom. Najstarszy syn Klaus, który miał przejąć warsztat po ojcu, zmarł rok później. Na wiosnę tego roku. Wzięła go zaraza. Wielu młodych ludzi pomarło. W mieście mówiło się coś o „przekleństwie rewolucji”, ale Dorota nie miała głowy do tego wszystkiego. Miast wypłakiwać oczy nad świeżymi jeszcze mogiłami bliskich, musiała stoczyć bój o warsztat z rodziną. Przegrała. Z wszystkiego co mieli z Ademarem ostało jej się tylko mieszkanie. Duże. Puste. Sama z dwójką małych dzieciaków nie miała prawa go utrzymać. Musiała pójść do pracy. Musiała zawalczyć z życiem o to, by ich maleńki świat ocalał. By móc dzieciom, Hildi i Berti opowiedzieć kiedyś o ich wspaniałym ojcu, Ademarze. I o Klausie. O tym jak dbał o rodzinę. Jak starał się, by niczego im nie brakło. Niewiele już jej się ostało po nim pamiątek bo większość musiała sprzedać by wyżywić siebie i małe. Jedną z niewielu, ale z pewnością najcenniejszą, było ich łoże. Łoże w którym poczęli bliźniaczki. Łoże w którym kochali się. Gdy mogli się jeszcze kochać. Gdy Ademar żył. Łoże.

Jakieś cuchnące bydlę wtargnęło do ich maleńkiego księstwa. Brutalne, śmierdzące i groźne. Stającą mu oporem od progu służąca Juta dostała w pysk. Jej krzyk przeszedł w opętane wycie, gdy gnój wyszarpał jej z policzka zębami kawał mięsa. Krzyk Hildi i pisk Berti wypełniły izbę, ale sprawca całego nieszczęścia parł już dalej, do sypialni Ademara i Doroty. I tam zniknęło sapiąc i stękając z wysiłku.

Przywołana krzykami dzieci Dorota porzuciła pranie, które wolała sama wykonać na podwórku. Juta nie miała ręki do prania, potrafiła zniszczyć piękne sukienki, jedna z pozostałości dawnego dobrobytu rodziny Lanster. Zakasała kiecę i wpadła tylnymi drzwiami do domu od razu łapiąc w ramiona jej małe skarby, których krzyki przeszły w szloch. Z sypialni dochodziły dziwne odgłosy, ale Dorota najpierw ujrzała stojącą pod ścianą, sparaliżowaną ze strachu i bólu Jutę. Jej twarz, na zawsze zeszpecona dziwacznym ukąszeniem, bruździły łzy, które bezgłośnie spływały z ogarniętych szaleństwem oczu. Niemal z wysiłkiem, wbrew sobie, Dorota oderwała bliźniaczki od nóg i wypchnęła je na podwórko uspakajając kilkoma słowy. I zamykając za nimi drzwi. Dopiero wtedy wzięła do ręki nóż. Nie zawahała się. Wiedziała, że musi walczyć o resztkę tego co im zostało, bez względu jaki rabuś wtargnął jej w progi. Mogła jeszcze może zawołać kogoś, ale wiedziała że jak trzeba pomocy, to niemal zawsze każdy ma ważniejsze sprawy. Pilne. Wymagające obecności w zupełnie innym miejscu niż miejsce z którego wołano. Nie raz widziała coś takiego. Wiedziała, że musi sama zmierzyć się z tym co zesłał na nich los.

Na drżących nogach weszła do ich sypialni i zamarła z ustami rozwartymi do krzyku. To nie miało żadnego sensu. I nie miało prawa się wydarzyć! Przecież ludzie tak nie postępują! Tak nie było wolno! Bydlak stojący przy skołtunionej, rzuconej na ziemię pościeli, tej pościeli która była ostatnią pozostałością po jej nieodżałowanym mężu, próbował wciągnąć na goły, pomarszczony i utytłany w mieszaninie uryny, fekaliów i krwi tyłek, niebieskie spodnie Ademara. Niechlujnie wywleczone ze skrzyni ubrania jej zmarłego męża walały się razem z pierzyną i makatą, uwalone gównem, obszczane i pokrwawione. Jej świat, jej świętość, wywleczona i zdeptana, wciśnięta przez słaniającego się przed Dorotą brutala w gnój. Sponiewierane. Zbezczeszczone.

Nóż w jej ręku zadrżał na ten widok. Może z ust wymknęło się ciche westchnienie niedowierzania, przerażenia, zgrozy? Odrażający typ spojrzał na Dorotę bezrozumnym, rozbieganym, mętnym wzrokiem. Wzrokiem w którym brutalność walczyła o lepsze z ulgą i błogością. Umięśniona, sękata łapa wciągnęła gacie o kilka cali wyżej, zatrzymały się gdzieś w okolicy ubrudzonych wszystkimi chyba wydzielinami genitaliów, ale on widziała tylko pościel, odzież męża i ich świętość. Jak całe jej opadłe, zniszczone życie.

-Przepraszam- wychrypiał gnój ukazując w uśmiechu błogości braki w pożółkłym uzębieniu. Odrażający całym swoim jestestwem. Po czym runął na wznak w skołtunioną resztkę ich rodzinnego szczęścia - małżeńskie łoże Lansterów.

Dorota stała oniemiała. Ze zgrozy, z obrzydzenia z bezsilnej złości. Krzyk Juty nie zrobił już na niej wrażenia, choć dochodził do niej, ale jakby z oddali. Ktoś krzyknął „Mamusiu!” Ale ona tego już nie słyszała. Słyszała tylko błogie chrapanie tego skurwysyna, który zniszczył wszystko to, co było dla niej święte.

Powoli, jakby sama również śniła, podeszła do łoża i śpiącego w nim odrażającego typa. Drżąca ręka z nożem sama, zupełnie bez jej woli, uniosła się nad jego piersią, unoszącą się w rytmicznym, spokojnym oddechu. Łzy napłynęły do oczu Doroty, drżące ręce kurczowo zacisnęły się na trzonku kuchennego noża, pierś zadrżała z trudem pompując powietrze do kurczowo ściśniętych płuc. „To grzech!” - pomyślała i w tej samej chwili pchnęła z całych sił w dół zamykając jednocześnie oczy, by nie widzieć tego okropieństwa, które działo się w jej ukochanej sypialni, ostatniej pozostałości po jej ukochanym Ademarze. Ostrze opadało raz za razem a krew bryzgała na wszystkie strony a okrwawiony ochłap człowieka miotając się zanosił się upiornym, gulgoczącym śmiechem. Umierając.

Jakby całe jej życie było tylko koszmarnym żartem, którego tylko ona nie potrafiła zrozumieć nie potrafiła…

Ciosy opadały jeden za drugim. Aż w końcu w sypialni rozległ się cichutki, drżący głosik Hildi mówiący - Mamusiu… boimy się. Mamusiu…

Tak, pamiętała…. Była „Mamusią”.... Zaraz zajmie się dziećmi….

Musi tylko dokończyć sprzątanie śmieci ze swego życia….

[Proszę Anonima o nie postowanie i kontakt na PW]


***

Tam gdzie niegdyś były Rozdroża:



Philippus stał z Tupikiem spoglądając z oddali na zgromadzonych wokół Panicza Detlefa zbrojnych i chłopów. Okrwawieni jakby z rzeźni wyszli, ale prawdę mówiąc tak właśnie było. Szczęściem bitwa była gwałtowna, lecz krótka. Nie było zresztą aż tak wielu jej uczestników, by mieli wiele roboty. Choć i tak były wywlekane z bebechów, tkwiące w nich ostrza, były odcięte kończyny, złamania i rany płytsze. Rany, które nie wyglądały aż tak drastycznie jak odcięta pod kolanem noga, ale Hohenheim z doświadczenia wiedział, że nawet zwykłe draśnięcie może zabić. Widział już takie rany. Nawet zwykły cierń i postępujące zakażenie mogły zabić a co dopiero pokłosie wideł, nabitych gwoździami pał, noży czy siekier. O kosach stawianych po chłopsku, w sztorc, nie wspominając. Mieli co robić, gdy na ruinach Rozdroży wrzała walka. Mieli co robić gdy się skończyła. Ale wszystko poszło im sprawnie. Mistrz i asystent. Dobrana para.

Nic więc dziwnego, że kiedy skończyli robotę stanęli zadowoleni z siebie obserwując z oddali zbiegowisko, jakie powstało wokół Panicza Detlefa. Wszystko co miało zostać powiedziane, zostało powiedziane. Tupik w lot zrozumiał czego oczekuje od niego medyk. Medyk zaś wiedział, że został zrozumiany. Obaj czuli, że stało się … coś istotnego. Coś… dobrego. Coś… co trzeba było zrobić…

Semen, który stał pośród otaczającego Panicza Detlefa chłopstwa odczucia miał… zupełnie inne. Topór ociekał posoką a on… czuł się szczęśliwy z tego powodu. To było cudowne uczucie skąpać go w szkarłacie. Dawało poczucie siły, spełnienia, żądzy tak pierwotnej, że niemal niepowstrzymanej. Jednak kozak nie był zabijaką. Nie był mordercą. Nie zabijał dla przyjemności. Prawda? Potrafił się powstrzymać, choć każdą porą skóry czuł, że powinien doprowadzić do końca te sprawy. Chłopstwo, zbuntowane chłopstwo które podniosło rękę na Panicza Detlefa, na jego ludzi, na Lanwina, powinno poczuć na własnej skórze jak to jest mieć dziurę w brzuchu. Powinno zezować rozrąbanymi oczyma na krechę na czole dzielącą życie od śmierci. Powinno na wywleczonych bebechach węźlić pętelki aby pamiętać, że na pana nie podnosi się ręki. Bo mu się ją odrąbie. Wraz z barkiem a przy dobrym złożeniu przy…

Semen odetchnął głęboko ciepłym, letnim, przesiąkniętym zapachem pogorzeliska, końskiego potu i krwi pomordowanych powietrzem. Chcąc okiełznać nieco rozbiegane, mroczne myśli spojrzał w niebo, na kołujące na niebie ścierwojady. Dzieci wojny. Odetchnął głębiej. Raz jeszcze. I raz jeszcze…

Dexter von Werk, Morgden Szlejer, czy kim tam on w końcu był, wczepił się w buty swego seniora przepełniony radością dziecka przywróconego na łono macierzy. Jak marnotrawny, o tak to słowo Schlejer znał doskonale z autopsji, syn wracający po latach do rodzinnego domu. Jak…

Ruch dostrzegł w tej samej chwili, kiedy bryznęła krew z rozrąbanego przez Semena kmiotka. Podle rozrąbanego, bo ostrze topora zmiotło chłopa łamiąc go w pół a jego dwie połowy opadały z wolna na ziemię jeszcze, kiedy on, Morgden von Werk szarpnięciem powalił stojącego nad nim z kwaśną miną Detlefa.

-Za tobą brytolu!! - krzyknął Semen skacząc do przodu, przepełniony radością płynącą ze spełnienia kolejnego, dobrego uczynku. Jean-Gabriel pojął w lot instynktownie stawiając już w skręcie ciała zasłonę, jednocześnie uderzając barkiem Detlefa, który złapany z drugiej strony za nogi runął jak długi a wnet własnym ciałem przykrył go Schlejer. Skrytobójca, zwykły kmiot o ponurym wejrzeniu i płonących słusznym gniewem obliczu był blisko. Na tyle blisko, że wszedł w zwarcie z Bretończykiem, unieruchamiając mu miecz pod ramieniem. Semen też już był za blisko, jego topór niegroźnie uderzył przeciwnika trzonkiem w ramię. Wściekłość wykrzywiła twarz kozaka. Krew zalała oczy. Z zaciśniętych warg wydarło się warczenie…

Philippus poczuł to w tej samej chwili. Drgnienie mocy, potężne, przenikające zimnem, łaszczące podnieceniem, zimnym dreszczem rozkoszy mrowiące każdą porę skóry. Tłum wokół Detlefa zakołysał się, ludzie którzy zdawali się już że się poddali naraz zaczęli krzyczeć a topór Semena znów wzniósł się do ciosu. Splecione ze sobą krwawe i smoliście czarne warkocze otuliły go w opętańczym tańcu. Tak straszliwe, tak piękne… Oczy Semena płonące krwawym blaskiem widocznym aż z takiej oddali. Czy wszyscy to widzieli?

Mające niewyobrażalną ludzkiemu pojęciu intensywność, głębię, moc…

I uciekający odeń chłopi, zbrojni, banici. Wszyscy… Bo nie było dlań godnego przeciwnika…

-Stój! Stój! Arrête l’enfer!!!Maudit!!! - krzyk Bretończyka dotarł w końcu do Semena, który wciągnął z głośnym sukiem powietrze. Odetchnął głęboko ze zdumieniem spoglądając na dzierżony w garści, skąpany we krwi i strzępach skóry, włosów, mózgu twór. Jego żeleźce zdawało się pulsować w jego prawicy, podobnie jak rany, które otrzymał. Kiedy? Odtrącił niedbale, już bez poprzedniego gniewu ostrze ścierającego się z nim Jean-Gabriela. Jakby klepiąc godnego siebie przeciwnika. Czemu walczyli?

Semen rozejrzał się wokół dostrzegając kolejne, porąbane jak tusze w rzeźni ciała. Słabość, która spłynęła nań nagle sprawiła że osunął się na ziemię w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Nie było sensu tego kontynuować, nie był w końcu potworem!

Dexter uniósł głowę i pozwolił podnieść się Detlefowi dopiero gdy ucichł szczęk oręża. To co ujrzał uniosło mu na głowie wszystkie włoski a dreszczem spłynęło po kręgosłupie. Semen siedział w otoczeniu zwałowiska trupów. Porąbanych, poszatkowanych wręcz, tak jakby padły ofiarą jakiejś bandy rzeźników. Siedział uśmiechając się do siebie. A stojący nad nim Jean-Gabriel dyszał ciężko i niepewnie. Cały czas obserwując kozaka i odgradzając się od niego ostrzem drżącego w prawicy miecza ruszył do dźwigającego się z ziemi Detlefa.

-Do diabła Detlefie, to diabeł wcielony! Rzeźnik! Morderca! Potwór!! Porąbał wszystkich na swojej drodze!! I mnie by porąbał, gdybym tylko mniej czasu poświęcał na fechtunek. Patrz co ten furieux zrobił, co za sobą zostawił!!

Zbierający się z powrotem zbrojni Panicza Detlefa byli solidnie zdziesiątkowani i zszokowani wszystkim co ujrzeli. Podobnie jak ich władca. Który mimo to podszedł w kierunku Semena kilka niepewnych kroków, flankowany przez pilnujących jego bezpieczeństwa Bretończyka i Schlejera.

-Oddaj topór Paczenko! - rozkazał nie znoszącym sprzeciwu głosem.

To znaczy, byłby on nie znoszącym sprzeciwu głosem, gdyby nie brzmiące w nim drżenie...


***


Pod Rybką:


Na chwilę szaleństwo powolnego mordu zamarło. Słowa. Płynne kłamstwa przeciekające przez usta, mające dać nadzieję, chwilę oddechu, szansę. Waldemar był mistrzem oszustwa, oszustów rozpoznawał na milę. Ich podstępne działania, ich szachrajstwa, Ich intencje i ich samych. Mamił słowem wiedząc, że tylko chwila oddechu ocalić może DeGroata i Gregera. A tym samym i jego samego, bo w starciu z Uwe Oettingerem, „Rzeźnikiem”, wiedział że nie ma żadnych szans.

-O co chodzi i gdzie to zostawić? Komu przekazać? - dopytywał odsłaniając nieuzbrojony bok, dając przejście. DeGroat z rumorem zbierał się z kupy talerzy, ławy, sosów i zastawy. Greger obrócił się z jękiem, dźwignął się na kolana, wstawał powoli.

-Nie mierz kurwa w tatę! - Leo wysunął się z boku unosząc w dłoni oliwną, kopcącą lampę. Inkwizytor przekręcił karkiem z boku na bok, aż strzeliły kości. Jakby zadane mu rany i sącząca się przez poszarpany kubrak krew nie znaczyły nic. Bezbarwne, rybie oczy spoglądały raz na jednego, raz na drugiego. Jakby zastanawiał się, którego z nich będzie kroił i w jakiej kolejności.

-Czyś na prawdę szukał Albrechta? Czyś tylko zwodziłeś mistrzu? Czyś tych ludzi spętał, by skoczyli ku tobie? Czy tylko tego pragnąłeś, a siła twej woli uczyniła resztę, Uwe, Żelazna Wolo? - to znów był Leo. Drżąca ręka z lampą i jakimś zawiniątkiem. Dziwny spokój, tak jakby Fretka każdego dnia stawał na przeciwko podobnych wyzwań. Tak jakby…

-Skurwiel! Jebany! - Rust zwrócił na siebie uwagę góry morderczej furii spętanej żelazną dyscypliną i bezwzględnym szkoleniem. Inkwizytor prychnął ruszając w jego stronę, tym razem najpewniej by dokończyć robotę. Cienka linka nie miała prawa go zatrzymać. Szarpnięty niedbałym wykopem buciora, uczepiony drugiego końca linki Rust poleciał w menażerię, która jeszcze przed chwilą była płotką w occie, tyle że teraz utytłana była ona w rzygowinach niedawnych biesiadników. Wzniesiony do ciosu tasak, nóż w lewej dla zastawy. I szeroki uśmiech, który rybiemu obliczu nadawał wygląd zadowolonego z siebie karpia. I te oczy. Szkliste, jakby załzawione, puste i martwe. Jak zawartość dna dołu grabarza…

Rust szarpnął resztką sił, porwał linkę a wraz z nią Oettingera. Skoczył w górę uwieszając się na niej całym ciężarem. Bydlak był kurewsko ciężki a do tego równie silny. Rust miał wrażenie, jakby siłował się ze wściekłym wołem. Tyle, że ten konkretny wół był również piekielnie szybki. Widząc rosnącą w oczach sylwetkę Inkwizytora rzucił się po łuku, wychylając na ile pozwalała łącząca go z Uwe stalowa smycz.

Greger skorzystał z okazji i dopadł drania. Zwarł się z nim w brutalnym uścisku w którym liczył się tylko wrodzony instynkt zabójcy. Seria spadających ciosów i blokad trudna była do obserwacji dla kogoś, kto nie nawykł do ulicznej bijatyki. W pewnym momencie Greger odpuścił, przegapił cios, który wdarł się w jego trzewia wywołując na mdłym, rybim obliczu Oettingera uśmiech satysfakcji. Który w ułamku chwili zmienił się w zrozumienie a za nim przerażenie, gdy ten zrozumiał, że to była tylko zmyłka. Graniaste ostrze weszło przez ochronny pancerz inkwizytora jak w masło. Maleńka dziurka, przez którą zaczęło wyciekać zeń powolutku życie, bo nie liczyła się jej wielkość a głębokość. Greger zaś nie próżnował, ignorując ból w trzewiach dźgał z szybkością dzięcioła. Ale i tak nie powalił inkwizytora. Ten wyszarpnął zeń ostrze tnąc skórę i wszystko to co napotkał po drodze, odrzucając osiłka na ziemię potężnym sierpem w wątpią. Uwe zachwiał się, parsknął krwią, po czym szczerząc krwawym uśmiechem ruszył zataczając się lekko na Rusta. Niezniszczalny zdawało by się w swej determinacji.

DeGroat nie czekał, skoczył na napiętej lince, w szalonym pomyśle rodem z plebejskich ballad o szalonych zamorskich piratach. Żyrandol jęknął głośno a mocujące go do sufitu hufnale wysunęły się odrobinę. Rust poczuł to, gdy uciekając przed morderczym ciosem niczym na dziecinnej huśtawce przemknął na drugi koniec zasłanej powywracanymi stołami i ławami sali. Szarpnięcie było delikatne, ale i tak DeGreat któremu na lince obsunęły się ręce zaszurał dupą po podłodze. Coś za nim jęknęło. Przerażony, że to właśnie nadchodzi jego śmierć w postaci pędzącego mu na spotkanie ostrza Rust krzyknął do Leo - Zrób coś!

Leo cisnął nad jego głową swoim pociskiem. Nigdy wcześniej tego nie robił, ale wiedział że jeśli mu się nie uda nigdy już nie poprawi techniki. Szczęściem było, że splątany linką inkwizytor utknął z jedną nogą zadartą w górę i śmiesznie podskakiwał na drugiej próbując grubymi serdelkami dłoni złapać za zwisającą z żyrandola linę. Pocisk pomknął i z cichym „pyff” rozbił się u stóp Oettingera. A zaraz po nim pofrunęła lampa…

-Buuum!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Świat eksplodował wyrywając wszystko z posady, ciskając na ściany w odłamkach mebli, jakichś drzazgach, skrwawionych szmatach, dzwonkach karpika, rybiej polewce, kawałkach szkła i metalu. Rust zwolniony z niewidzialnej smyczy, ciśnięty siłą wybuchu wyrżnął o ścianę czując ból w tysiącach miejsc, których istnienia nawet nie podejrzewał. Leo wyleciał jak z procy, koziołkując wśród ław i resztek jedzenia, uderzył w futrynę drzwi a jego ręka trzasnęła boleśnie. Krzyknął, ale nie usłyszał nawet swoich słów. Waldemar powalony na ziemię jęknął przygnieciony dziesiątkiem ułamków sprzętów, jakimiś belkami i deskami. Czuł wbijające się w ciało ostrza, każdy ruch był tylko źródłem kolejnego cierpienia. Krzyczał coś, ale nie słyszał swoich słów. Wokół latały kawałki talerzy, widelce, gliniane ułomki garnków, sosy i ćwieki. Ale wszystko to bez najmniejszego dźwięku. Tylko pisk…

Rust uniósł się powoli, równie jak inkwizytor nieugięty acz zdumiony rozmiarem zniszczeń. Wypełniający wszystko dym, jęzory płomieni i opadające śmieci odsłaniały powoli ziejący w miejscy gdzie do niedawna stał Oettinger szeroki na dobrych kilka kroków lej. I dziurę w suficie w miejscu gdzie był żyrandol. Nieudolnie kicając się na jednej nodze, bo na drugiej ciężko mu było ustać, roztrącając leżące na drodze rupiecie które usuwały się z cichym wizgiem wypełniającym uszy do granicy bólu, dotarł na skraj ziejącej dziury. W środku dostrzegł krwawy strzęp kawałka ciała inkwizytora. Kątem oka zarejestrował rękę oddzieloną nierówno od korpusu, odzianą w inkwizytorską purpurę. I poczuł na twarzy krwawy deszcz gdy wiszące na żyrandolu ochłapy podzieliły się z nim tym, co wcześniej pompowało inkwizytorskie serce.

-Greger! Leo! Brook! - Rust krzyczał na ile pozwalało mu udręczone ciało, ale wciąż słyszał tylko pisk. Przerażonym wzrokiem przeszukiwał pole zniszczeń dostrzegając w rozwiewających się chmurach dymu leżącego i też krzyczącego coś, przygniecionego belkami Waldemara. Leo ruszył ku niemu z koszmarnie wykrzywioną jedną ręką i wyglądał przekomicznie na tle stojących futryn wejściowych wokół których ziały dziury tam, gdzie jeszcze niedawno były ściany. Każdy z nich krzyczał, ale w uszach słyszeli tylko ten kurewski pisk. Wszędzie zaczynały wznosić się jęzory ognia, tłuste dania i alkohol z roztrzaskanych flasz idealnie podsyciły pożar. Dym gęstniał, smolistymi kłębami zakrywając pobojowisko, przez otwarty sufit i to co zostało z dachu unosząc się pionową smugą w górę. Resztką sił Leo i Rust podeszli do zwału desek, belek, mebli i wszelkiego śmiecia, którym przygnieciony był Waldemar. Walcząc z każdą chwilą. W zupełnej, wypełnionej przeklętym piskiem ciszy. Pokazując sobie na migi. Jednoręki i kuternoga. Próbując wyrwać Brooka ze śmiertelnej pułapki nim wszystko pochłoną płomienie. Cały czas szukając wzrokiem Gregera.

I w końcu Rust go dostrzegł. Leżącego z dziwnie podwiniętymi pod siebie nogami, krwawiącego z każdego niemal otworu ciała i kilku nowych. Patrzącego nań słabnącym wzrokiem i zdawało by się kręcącego głową, jakby chciał uwolnić druha z wszelkich rozterek. Bo nie było szans na to, by wydobyli i Waldemara i Gregera we dwóch. A nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby im pomóc.

Trzeba być realistą…


[Proszę Bielonka o niepostowanie i kontakt na PW]


***

[Podsumowując: proszę Anonima i Bielonka o niepostowanie i kontakt na PW]

Pozostali 5k100

P
A&B Co
.
 
__________________
Bielon "Bielon" Bielon
Bielon jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem