Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Sesje RPG - Warhammer Wkrocz w mroczne realia zabobonnego średniowiecza. Wybierz się na morderczą krucjatę na Pustkowia Chaosu, spłoń na stosie lub utoń w blasku imperialnego bóstwa Sigmara. Poznaj dumne elfy i waleczne krasnoludy. Zamieszkaj w Starym Świecie, a umrzesz... młodo.


Odpowiedz
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 18-05-2022, 20:21   #121
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację
Sypialnia księcia Hansa:

To było dobre łóżko. Ademar zapłacił za nie sowicie, bo chciał by Dorota spała jak księżniczka. Siennik kazał wypchać prawdziwym puchem a i na pościel nie poskąpił. Mieli sześć prawdziwych poduch a i pierzyna była zacna. Bo jej matce. Gruba wzorzysta makata, którą okrywali je za dnia, mieniła się barwami i napawała dumą Dorotę ilekroć odwiedzały ją siostry i kuzyni. Byli szczęśliwą rodziną, dopóki żył Ademar. Byli taką szczęśliwą rodziną…

Dzień śmierci męża był dniem w którym świat zawalił się Dorocie i ich trojgu dzieci na głowę. Bez ostrzeżenia, bez pytania o racje, wbrew modlitwom i nadziejom. Najstarszy syn Klaus, który miał przejąć warsztat po ojcu, zmarł rok później. Na wiosnę tego roku. Wzięła go zaraza. Wielu młodych ludzi pomarło. W mieście mówiło się coś o „przekleństwie rewolucji”, ale Dorota nie miała głowy do tego wszystkiego. Miast wypłakiwać oczy nad świeżymi jeszcze mogiłami bliskich, musiała stoczyć bój o warsztat z rodziną. Przegrała. Z wszystkiego co mieli z Ademarem ostało jej się tylko mieszkanie. Duże. Puste. Sama z dwójką małych dzieciaków nie miała prawa go utrzymać. Musiała pójść do pracy. Musiała zawalczyć z życiem o to, by ich maleńki świat ocalał. By móc dzieciom, Hildi i Berti opowiedzieć kiedyś o ich wspaniałym ojcu, Ademarze. I o Klausie. O tym jak dbał o rodzinę. Jak starał się, by niczego im nie brakło. Niewiele już jej się ostało po nim pamiątek bo większość musiała sprzedać by wyżywić siebie i małe. Jedną z niewielu, ale z pewnością najcenniejszą, było ich łoże. Łoże w którym poczęli bliźniaczki. Łoże w którym kochali się. Gdy mogli się jeszcze kochać. Gdy Ademar żył. Łoże.

Jakieś cuchnące bydlę wtargnęło do ich maleńkiego księstwa. Brutalne, śmierdzące i groźne. Stającą mu oporem od progu służąca Juta dostała w pysk. Jej krzyk przeszedł w opętane wycie, gdy gnój wyszarpał jej z policzka zębami kawał mięsa. Krzyk Hildi i pisk Berti wypełniły izbę, ale sprawca całego nieszczęścia parł już dalej, do sypialni Ademara i Doroty. I tam zniknęło sapiąc i stękając z wysiłku.

Przywołana krzykami dzieci Dorota porzuciła pranie, które wolała sama wykonać na podwórku. Juta nie miała ręki do prania, potrafiła zniszczyć piękne sukienki, jedna z pozostałości dawnego dobrobytu rodziny Lanster. Zakasała kiecę i wpadła tylnymi drzwiami do domu od razu łapiąc w ramiona jej małe skarby, których krzyki przeszły w szloch. Z sypialni dochodziły dziwne odgłosy, ale Dorota najpierw ujrzała stojącą pod ścianą, sparaliżowaną ze strachu i bólu Jutę. Jej twarz, na zawsze zeszpecona dziwacznym ukąszeniem, bruździły łzy, które bezgłośnie spływały z ogarniętych szaleństwem oczu. Niemal z wysiłkiem, wbrew sobie, Dorota oderwała bliźniaczki od nóg i wypchnęła je na podwórko uspakajając kilkoma słowy. I zamykając za nimi drzwi. Dopiero wtedy wzięła do ręki nóż. Nie zawahała się. Wiedziała, że musi walczyć o resztkę tego co im zostało, bez względu jaki rabuś wtargnął jej w progi. Mogła jeszcze może zawołać kogoś, ale wiedziała że jak trzeba pomocy, to niemal zawsze każdy ma ważniejsze sprawy. Pilne. Wymagające obecności w zupełnie innym miejscu niż miejsce z którego wołano. Nie raz widziała coś takiego. Wiedziała, że musi sama zmierzyć się z tym co zesłał na nich los.

Na drżących nogach weszła do ich sypialni i zamarła z ustami rozwartymi do krzyku. To nie miało żadnego sensu. I nie miało prawa się wydarzyć! Przecież ludzie tak nie postępują! Tak nie było wolno! Bydlak stojący przy skołtunionej, rzuconej na ziemię pościeli, tej pościeli która była ostatnią pozostałością po jej nieodżałowanym mężu, próbował wciągnąć na goły, pomarszczony i utytłany w mieszaninie uryny, fekaliów i krwi tyłek, niebieskie spodnie Ademara. Niechlujnie wywleczone ze skrzyni ubrania jej zmarłego męża walały się razem z pierzyną i makatą, uwalone gównem, obszczane i pokrwawione. Jej świat, jej świętość, wywleczona i zdeptana, wciśnięta przez słaniającego się przed Dorotą brutala w gnój. Sponiewierane. Zbezczeszczone.

Nóż w jej ręku zadrżał na ten widok. Może z ust wymknęło się ciche westchnienie niedowierzania, przerażenia, zgrozy? Odrażający typ spojrzał na Dorotę bezrozumnym, rozbieganym, mętnym wzrokiem. Wzrokiem w którym brutalność walczyła o lepsze z ulgą i błogością. Umięśniona, sękata łapa wciągnęła gacie o kilka cali wyżej, zatrzymały się gdzieś w okolicy ubrudzonych wszystkimi chyba wydzielinami genitaliów, ale on widziała tylko pościel, odzież męża i ich świętość. Jak całe jej opadłe, zniszczone życie.

-Przepraszam- wychrypiał gnój ukazując w uśmiechu błogości braki w pożółkłym uzębieniu. Odrażający całym swoim jestestwem. Po czym runął na wznak w skołtunioną resztkę ich rodzinnego szczęścia - małżeńskie łoże Lansterów.

Dorota stała oniemiała. Ze zgrozy, z obrzydzenia z bezsilnej złości. Krzyk Juty nie zrobił już na niej wrażenia, choć dochodził do niej, ale jakby z oddali. Ktoś krzyknął „Mamusiu!” Ale ona tego już nie słyszała. Słyszała tylko błogie chrapanie tego skurwysyna, który zniszczył wszystko to, co było dla niej święte.

Powoli, jakby sama również śniła, podeszła do łoża i śpiącego w nim odrażającego typa. Drżąca ręka z nożem sama, zupełnie bez jej woli, uniosła się nad jego piersią, unoszącą się w rytmicznym, spokojnym oddechu. Łzy napłynęły do oczu Doroty, drżące ręce kurczowo zacisnęły się na trzonku kuchennego noża, pierś zadrżała z trudem pompując powietrze do kurczowo ściśniętych płuc. „To grzech!” - pomyślała i w tej samej chwili pchnęła z całych sił w dół zamykając jednocześnie oczy, by nie widzieć tego okropieństwa, które działo się w jej ukochanej sypialni, ostatniej pozostałości po jej ukochanym Ademarze. Ostrze opadało raz za razem a krew bryzgała na wszystkie strony a okrwawiony ochłap człowieka miotając się zanosił się upiornym, gulgoczącym śmiechem. Umierając.

Jakby całe jej życie było tylko koszmarnym żartem, którego tylko ona nie potrafiła zrozumieć nie potrafiła…

Ciosy opadały jeden za drugim. Aż w końcu w sypialni rozległ się cichutki, drżący głosik Hildi mówiący - Mamusiu… boimy się. Mamusiu…

Tak, pamiętała…. Była „Mamusią”.... Zaraz zajmie się dziećmi….

Musi tylko dokończyć sprzątanie śmieci ze swego życia….

[Proszę Anonima o nie postowanie i kontakt na PW]


***

Tam gdzie niegdyś były Rozdroża:



Philippus stał z Tupikiem spoglądając z oddali na zgromadzonych wokół Panicza Detlefa zbrojnych i chłopów. Okrwawieni jakby z rzeźni wyszli, ale prawdę mówiąc tak właśnie było. Szczęściem bitwa była gwałtowna, lecz krótka. Nie było zresztą aż tak wielu jej uczestników, by mieli wiele roboty. Choć i tak były wywlekane z bebechów, tkwiące w nich ostrza, były odcięte kończyny, złamania i rany płytsze. Rany, które nie wyglądały aż tak drastycznie jak odcięta pod kolanem noga, ale Hohenheim z doświadczenia wiedział, że nawet zwykłe draśnięcie może zabić. Widział już takie rany. Nawet zwykły cierń i postępujące zakażenie mogły zabić a co dopiero pokłosie wideł, nabitych gwoździami pał, noży czy siekier. O kosach stawianych po chłopsku, w sztorc, nie wspominając. Mieli co robić, gdy na ruinach Rozdroży wrzała walka. Mieli co robić gdy się skończyła. Ale wszystko poszło im sprawnie. Mistrz i asystent. Dobrana para.

Nic więc dziwnego, że kiedy skończyli robotę stanęli zadowoleni z siebie obserwując z oddali zbiegowisko, jakie powstało wokół Panicza Detlefa. Wszystko co miało zostać powiedziane, zostało powiedziane. Tupik w lot zrozumiał czego oczekuje od niego medyk. Medyk zaś wiedział, że został zrozumiany. Obaj czuli, że stało się … coś istotnego. Coś… dobrego. Coś… co trzeba było zrobić…

Semen, który stał pośród otaczającego Panicza Detlefa chłopstwa odczucia miał… zupełnie inne. Topór ociekał posoką a on… czuł się szczęśliwy z tego powodu. To było cudowne uczucie skąpać go w szkarłacie. Dawało poczucie siły, spełnienia, żądzy tak pierwotnej, że niemal niepowstrzymanej. Jednak kozak nie był zabijaką. Nie był mordercą. Nie zabijał dla przyjemności. Prawda? Potrafił się powstrzymać, choć każdą porą skóry czuł, że powinien doprowadzić do końca te sprawy. Chłopstwo, zbuntowane chłopstwo które podniosło rękę na Panicza Detlefa, na jego ludzi, na Lanwina, powinno poczuć na własnej skórze jak to jest mieć dziurę w brzuchu. Powinno zezować rozrąbanymi oczyma na krechę na czole dzielącą życie od śmierci. Powinno na wywleczonych bebechach węźlić pętelki aby pamiętać, że na pana nie podnosi się ręki. Bo mu się ją odrąbie. Wraz z barkiem a przy dobrym złożeniu przy…

Semen odetchnął głęboko ciepłym, letnim, przesiąkniętym zapachem pogorzeliska, końskiego potu i krwi pomordowanych powietrzem. Chcąc okiełznać nieco rozbiegane, mroczne myśli spojrzał w niebo, na kołujące na niebie ścierwojady. Dzieci wojny. Odetchnął głębiej. Raz jeszcze. I raz jeszcze…

Dexter von Werk, Morgden Szlejer, czy kim tam on w końcu był, wczepił się w buty swego seniora przepełniony radością dziecka przywróconego na łono macierzy. Jak marnotrawny, o tak to słowo Schlejer znał doskonale z autopsji, syn wracający po latach do rodzinnego domu. Jak…

Ruch dostrzegł w tej samej chwili, kiedy bryznęła krew z rozrąbanego przez Semena kmiotka. Podle rozrąbanego, bo ostrze topora zmiotło chłopa łamiąc go w pół a jego dwie połowy opadały z wolna na ziemię jeszcze, kiedy on, Morgden von Werk szarpnięciem powalił stojącego nad nim z kwaśną miną Detlefa.

-Za tobą brytolu!! - krzyknął Semen skacząc do przodu, przepełniony radością płynącą ze spełnienia kolejnego, dobrego uczynku. Jean-Gabriel pojął w lot instynktownie stawiając już w skręcie ciała zasłonę, jednocześnie uderzając barkiem Detlefa, który złapany z drugiej strony za nogi runął jak długi a wnet własnym ciałem przykrył go Schlejer. Skrytobójca, zwykły kmiot o ponurym wejrzeniu i płonących słusznym gniewem obliczu był blisko. Na tyle blisko, że wszedł w zwarcie z Bretończykiem, unieruchamiając mu miecz pod ramieniem. Semen też już był za blisko, jego topór niegroźnie uderzył przeciwnika trzonkiem w ramię. Wściekłość wykrzywiła twarz kozaka. Krew zalała oczy. Z zaciśniętych warg wydarło się warczenie…

Philippus poczuł to w tej samej chwili. Drgnienie mocy, potężne, przenikające zimnem, łaszczące podnieceniem, zimnym dreszczem rozkoszy mrowiące każdą porę skóry. Tłum wokół Detlefa zakołysał się, ludzie którzy zdawali się już że się poddali naraz zaczęli krzyczeć a topór Semena znów wzniósł się do ciosu. Splecione ze sobą krwawe i smoliście czarne warkocze otuliły go w opętańczym tańcu. Tak straszliwe, tak piękne… Oczy Semena płonące krwawym blaskiem widocznym aż z takiej oddali. Czy wszyscy to widzieli?

Mające niewyobrażalną ludzkiemu pojęciu intensywność, głębię, moc…

I uciekający odeń chłopi, zbrojni, banici. Wszyscy… Bo nie było dlań godnego przeciwnika…

-Stój! Stój! Arrête l’enfer!!!Maudit!!! - krzyk Bretończyka dotarł w końcu do Semena, który wciągnął z głośnym sukiem powietrze. Odetchnął głęboko ze zdumieniem spoglądając na dzierżony w garści, skąpany we krwi i strzępach skóry, włosów, mózgu twór. Jego żeleźce zdawało się pulsować w jego prawicy, podobnie jak rany, które otrzymał. Kiedy? Odtrącił niedbale, już bez poprzedniego gniewu ostrze ścierającego się z nim Jean-Gabriela. Jakby klepiąc godnego siebie przeciwnika. Czemu walczyli?

Semen rozejrzał się wokół dostrzegając kolejne, porąbane jak tusze w rzeźni ciała. Słabość, która spłynęła nań nagle sprawiła że osunął się na ziemię w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku. Nie było sensu tego kontynuować, nie był w końcu potworem!

Dexter uniósł głowę i pozwolił podnieść się Detlefowi dopiero gdy ucichł szczęk oręża. To co ujrzał uniosło mu na głowie wszystkie włoski a dreszczem spłynęło po kręgosłupie. Semen siedział w otoczeniu zwałowiska trupów. Porąbanych, poszatkowanych wręcz, tak jakby padły ofiarą jakiejś bandy rzeźników. Siedział uśmiechając się do siebie. A stojący nad nim Jean-Gabriel dyszał ciężko i niepewnie. Cały czas obserwując kozaka i odgradzając się od niego ostrzem drżącego w prawicy miecza ruszył do dźwigającego się z ziemi Detlefa.

-Do diabła Detlefie, to diabeł wcielony! Rzeźnik! Morderca! Potwór!! Porąbał wszystkich na swojej drodze!! I mnie by porąbał, gdybym tylko mniej czasu poświęcał na fechtunek. Patrz co ten furieux zrobił, co za sobą zostawił!!

Zbierający się z powrotem zbrojni Panicza Detlefa byli solidnie zdziesiątkowani i zszokowani wszystkim co ujrzeli. Podobnie jak ich władca. Który mimo to podszedł w kierunku Semena kilka niepewnych kroków, flankowany przez pilnujących jego bezpieczeństwa Bretończyka i Schlejera.

-Oddaj topór Paczenko! - rozkazał nie znoszącym sprzeciwu głosem.

To znaczy, byłby on nie znoszącym sprzeciwu głosem, gdyby nie brzmiące w nim drżenie...


***


Pod Rybką:


Na chwilę szaleństwo powolnego mordu zamarło. Słowa. Płynne kłamstwa przeciekające przez usta, mające dać nadzieję, chwilę oddechu, szansę. Waldemar był mistrzem oszustwa, oszustów rozpoznawał na milę. Ich podstępne działania, ich szachrajstwa, Ich intencje i ich samych. Mamił słowem wiedząc, że tylko chwila oddechu ocalić może DeGroata i Gregera. A tym samym i jego samego, bo w starciu z Uwe Oettingerem, „Rzeźnikiem”, wiedział że nie ma żadnych szans.

-O co chodzi i gdzie to zostawić? Komu przekazać? - dopytywał odsłaniając nieuzbrojony bok, dając przejście. DeGroat z rumorem zbierał się z kupy talerzy, ławy, sosów i zastawy. Greger obrócił się z jękiem, dźwignął się na kolana, wstawał powoli.

-Nie mierz kurwa w tatę! - Leo wysunął się z boku unosząc w dłoni oliwną, kopcącą lampę. Inkwizytor przekręcił karkiem z boku na bok, aż strzeliły kości. Jakby zadane mu rany i sącząca się przez poszarpany kubrak krew nie znaczyły nic. Bezbarwne, rybie oczy spoglądały raz na jednego, raz na drugiego. Jakby zastanawiał się, którego z nich będzie kroił i w jakiej kolejności.

-Czyś na prawdę szukał Albrechta? Czyś tylko zwodziłeś mistrzu? Czyś tych ludzi spętał, by skoczyli ku tobie? Czy tylko tego pragnąłeś, a siła twej woli uczyniła resztę, Uwe, Żelazna Wolo? - to znów był Leo. Drżąca ręka z lampą i jakimś zawiniątkiem. Dziwny spokój, tak jakby Fretka każdego dnia stawał na przeciwko podobnych wyzwań. Tak jakby…

-Skurwiel! Jebany! - Rust zwrócił na siebie uwagę góry morderczej furii spętanej żelazną dyscypliną i bezwzględnym szkoleniem. Inkwizytor prychnął ruszając w jego stronę, tym razem najpewniej by dokończyć robotę. Cienka linka nie miała prawa go zatrzymać. Szarpnięty niedbałym wykopem buciora, uczepiony drugiego końca linki Rust poleciał w menażerię, która jeszcze przed chwilą była płotką w occie, tyle że teraz utytłana była ona w rzygowinach niedawnych biesiadników. Wzniesiony do ciosu tasak, nóż w lewej dla zastawy. I szeroki uśmiech, który rybiemu obliczu nadawał wygląd zadowolonego z siebie karpia. I te oczy. Szkliste, jakby załzawione, puste i martwe. Jak zawartość dna dołu grabarza…

Rust szarpnął resztką sił, porwał linkę a wraz z nią Oettingera. Skoczył w górę uwieszając się na niej całym ciężarem. Bydlak był kurewsko ciężki a do tego równie silny. Rust miał wrażenie, jakby siłował się ze wściekłym wołem. Tyle, że ten konkretny wół był również piekielnie szybki. Widząc rosnącą w oczach sylwetkę Inkwizytora rzucił się po łuku, wychylając na ile pozwalała łącząca go z Uwe stalowa smycz.

Greger skorzystał z okazji i dopadł drania. Zwarł się z nim w brutalnym uścisku w którym liczył się tylko wrodzony instynkt zabójcy. Seria spadających ciosów i blokad trudna była do obserwacji dla kogoś, kto nie nawykł do ulicznej bijatyki. W pewnym momencie Greger odpuścił, przegapił cios, który wdarł się w jego trzewia wywołując na mdłym, rybim obliczu Oettingera uśmiech satysfakcji. Który w ułamku chwili zmienił się w zrozumienie a za nim przerażenie, gdy ten zrozumiał, że to była tylko zmyłka. Graniaste ostrze weszło przez ochronny pancerz inkwizytora jak w masło. Maleńka dziurka, przez którą zaczęło wyciekać zeń powolutku życie, bo nie liczyła się jej wielkość a głębokość. Greger zaś nie próżnował, ignorując ból w trzewiach dźgał z szybkością dzięcioła. Ale i tak nie powalił inkwizytora. Ten wyszarpnął zeń ostrze tnąc skórę i wszystko to co napotkał po drodze, odrzucając osiłka na ziemię potężnym sierpem w wątpią. Uwe zachwiał się, parsknął krwią, po czym szczerząc krwawym uśmiechem ruszył zataczając się lekko na Rusta. Niezniszczalny zdawało by się w swej determinacji.

DeGroat nie czekał, skoczył na napiętej lince, w szalonym pomyśle rodem z plebejskich ballad o szalonych zamorskich piratach. Żyrandol jęknął głośno a mocujące go do sufitu hufnale wysunęły się odrobinę. Rust poczuł to, gdy uciekając przed morderczym ciosem niczym na dziecinnej huśtawce przemknął na drugi koniec zasłanej powywracanymi stołami i ławami sali. Szarpnięcie było delikatne, ale i tak DeGreat któremu na lince obsunęły się ręce zaszurał dupą po podłodze. Coś za nim jęknęło. Przerażony, że to właśnie nadchodzi jego śmierć w postaci pędzącego mu na spotkanie ostrza Rust krzyknął do Leo - Zrób coś!

Leo cisnął nad jego głową swoim pociskiem. Nigdy wcześniej tego nie robił, ale wiedział że jeśli mu się nie uda nigdy już nie poprawi techniki. Szczęściem było, że splątany linką inkwizytor utknął z jedną nogą zadartą w górę i śmiesznie podskakiwał na drugiej próbując grubymi serdelkami dłoni złapać za zwisającą z żyrandola linę. Pocisk pomknął i z cichym „pyff” rozbił się u stóp Oettingera. A zaraz po nim pofrunęła lampa…

-Buuum!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!

Świat eksplodował wyrywając wszystko z posady, ciskając na ściany w odłamkach mebli, jakichś drzazgach, skrwawionych szmatach, dzwonkach karpika, rybiej polewce, kawałkach szkła i metalu. Rust zwolniony z niewidzialnej smyczy, ciśnięty siłą wybuchu wyrżnął o ścianę czując ból w tysiącach miejsc, których istnienia nawet nie podejrzewał. Leo wyleciał jak z procy, koziołkując wśród ław i resztek jedzenia, uderzył w futrynę drzwi a jego ręka trzasnęła boleśnie. Krzyknął, ale nie usłyszał nawet swoich słów. Waldemar powalony na ziemię jęknął przygnieciony dziesiątkiem ułamków sprzętów, jakimiś belkami i deskami. Czuł wbijające się w ciało ostrza, każdy ruch był tylko źródłem kolejnego cierpienia. Krzyczał coś, ale nie słyszał swoich słów. Wokół latały kawałki talerzy, widelce, gliniane ułomki garnków, sosy i ćwieki. Ale wszystko to bez najmniejszego dźwięku. Tylko pisk…

Rust uniósł się powoli, równie jak inkwizytor nieugięty acz zdumiony rozmiarem zniszczeń. Wypełniający wszystko dym, jęzory płomieni i opadające śmieci odsłaniały powoli ziejący w miejscy gdzie do niedawna stał Oettinger szeroki na dobrych kilka kroków lej. I dziurę w suficie w miejscu gdzie był żyrandol. Nieudolnie kicając się na jednej nodze, bo na drugiej ciężko mu było ustać, roztrącając leżące na drodze rupiecie które usuwały się z cichym wizgiem wypełniającym uszy do granicy bólu, dotarł na skraj ziejącej dziury. W środku dostrzegł krwawy strzęp kawałka ciała inkwizytora. Kątem oka zarejestrował rękę oddzieloną nierówno od korpusu, odzianą w inkwizytorską purpurę. I poczuł na twarzy krwawy deszcz gdy wiszące na żyrandolu ochłapy podzieliły się z nim tym, co wcześniej pompowało inkwizytorskie serce.

-Greger! Leo! Brook! - Rust krzyczał na ile pozwalało mu udręczone ciało, ale wciąż słyszał tylko pisk. Przerażonym wzrokiem przeszukiwał pole zniszczeń dostrzegając w rozwiewających się chmurach dymu leżącego i też krzyczącego coś, przygniecionego belkami Waldemara. Leo ruszył ku niemu z koszmarnie wykrzywioną jedną ręką i wyglądał przekomicznie na tle stojących futryn wejściowych wokół których ziały dziury tam, gdzie jeszcze niedawno były ściany. Każdy z nich krzyczał, ale w uszach słyszeli tylko ten kurewski pisk. Wszędzie zaczynały wznosić się jęzory ognia, tłuste dania i alkohol z roztrzaskanych flasz idealnie podsyciły pożar. Dym gęstniał, smolistymi kłębami zakrywając pobojowisko, przez otwarty sufit i to co zostało z dachu unosząc się pionową smugą w górę. Resztką sił Leo i Rust podeszli do zwału desek, belek, mebli i wszelkiego śmiecia, którym przygnieciony był Waldemar. Walcząc z każdą chwilą. W zupełnej, wypełnionej przeklętym piskiem ciszy. Pokazując sobie na migi. Jednoręki i kuternoga. Próbując wyrwać Brooka ze śmiertelnej pułapki nim wszystko pochłoną płomienie. Cały czas szukając wzrokiem Gregera.

I w końcu Rust go dostrzegł. Leżącego z dziwnie podwiniętymi pod siebie nogami, krwawiącego z każdego niemal otworu ciała i kilku nowych. Patrzącego nań słabnącym wzrokiem i zdawało by się kręcącego głową, jakby chciał uwolnić druha z wszelkich rozterek. Bo nie było szans na to, by wydobyli i Waldemara i Gregera we dwóch. A nie było w pobliżu nikogo, kto mógłby im pomóc.

Trzeba być realistą…


[Proszę Bielonka o niepostowanie i kontakt na PW]


***

[Podsumowując: proszę Anonima i Bielonka o niepostowanie i kontakt na PW]

Pozostali 5k100

P
A&B Co
.
 
__________________
Bielon "Bielon" Bielon
Bielon jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 18-05-2022, 22:09   #122
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Semen popatrzył na trzymany topór.
- Jeszcze może się przydać. W ruinach chałup może czaić się inny zamachowiec, panie. Robota skończona, trza wyczyścić broń. Uwalacie się tylko panie.
Podpierając się toporem wstał.
- Brytolu, nie bież tego do siebie, ale czas jaki poświeciłeś na fechtunek by nie wystarczył... Za pozwoleniem, panie - zwrócił się do panicza - udam się do medyka by rany opatrzeć. - zerknął na zbrojnych - A wy, co tak stoicie, zakrzątnąć się, teren zabezpieczyć!

k100: 02, 56, 84, 35, 14

 
Mike jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 19-05-2022, 20:04   #123
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Tupik oglądał widowisko w niemym zawieszeniu, rozdwajając się pomiędzy fascynacją a przerażeniem. Bliżej mu było zapewne do fascynacji gdyby nie fakt że rzeź kozaka tak bardzo dotykała ich wszystkich, znieruchomiał gdy zobaczył że Semen rzuca się nawet na Jeana za którym był już bezpośrednio Detlef. Gdyby nie fakt, że wszystko potoczyło się w oka mgnieniu zapewne ruszył by z odsieczą … tylko co mógł zrobić? Miotać z procy licząc że salwa kul w końcu powali kozaka? Czy w furii był on w ogóle do powalenia? Musiał być. Skoro ogromny demon też w końcu skonał to była to jednak kwestia wytrzymałości.

Spojrzał kontem oka na Theo ale ten stał jeszcze bardziej zafascynowany i jakby sparaliżowany całym tym widokiem. Gdy obrócił wzrok z powrotem na kozaka niemal pobladł widząc, że ten kieruje się ku nim, z wyciągniętym zakrwawionym toporem. Musiał tym razem delikatnie szarpnąć doktorka
Ocuć się Theo , on idzie do nas – rzekł odzyskując resztki rezonu, choć w głosie nieco go brakowało.

Broń trzymał w pogotowiu ale nie tak by można to było zauważyć lub się domyśleć. Ostatnie czego chciał to sprowokować kozaka... W tej chwili żałował że Theo nie zrobił jeszcze wspomnianej trucizny , w obronie przez Semenem mogła być jedyną przewagą. Tupik jednego był pewny , za nic w świecie nie chciałby krzyżować ostrzy z kozakiem na równych zasadach – gdyż wynik z góry byłby przesądzony.

Zastanawiał się co też pozostało im jeszcze zrobić. Czy czasem Paczenko nie był już w stanie w którym Theo prosiłby o śmierć? Czy tu mogły jeszcze pomóc wspomniane wcześniej ziela lub kapłanki? Nie wiedział miał jednak nadzieje że dane mu będzie uratować towarzysza, że nie jest on jeszcze całkiem skazany na zagładę – choć fakty zdawały się temu przeczyć.


K100: 57, 65, 94, 49, 96

 
Eliasz jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 22-05-2022, 14:06   #124
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Skok, błysk, bum, gruch-buch. Rybka zakotłowała się, obraz skakał przed oczami, jakby Rybka chciała wypluskać się z niewoli ceberka do wody. Rozbujany i wybujały w ruchach Rust zwalił się na deski jak ochłap, podrygując tylko rytmicznie w próbach powstania.

Dudniło w uszach, głowa kotłowała się pod natłokiem drobnych bodźców, które w przytłumieniu umysłu rozrastały się do całościowych wizji. Ktoś gdzieś machał, ktoś jęczał, ktoś krzyczał. Coś lało, leciało, skapywało właściwie. Skapywał z powały rozdarty na strzępy Uwe Oettinger.

Porwany kolejnym wyładowaniem adrenaliny, gdy zalała go jucha, Rust zebrał się z podłogi. Wrzeszczał do kompanów, miotał się przez zadymioną, zakurzoną i zakrwawioną izbę, nastawiając powoli wzrok na normalne rejestry. Ogniskując spojrzenie na kluczowych sprawach.

Waldemar. Przywalony rozłupaną wpół dębową ławą. Leonidas. Obolały, z ręką zwisającą bezwładnie jak macka. Greger. W końcu Greger. Okrwawiony, oprawiony jak półtusza, zaznaczający życie tylko smutnym spojrzeniem spod stosu drewnianych belek, które zerwały się spod sufitu.

- Leo! Leć! Leć biegiem po tych strażników! – Rust nie musiał tłumaczyć dlaczego sam nie poleci. Podgięta w kolanie, skrzywiona w kroku noga starczała za ilustrację. – Ja go zbiorę… Ty leć! Leć, kurwa!

Zdany na łaskę i niełaskę druha w temacie, De Groat zabrał się za to, co mógł zrobić sam. Wcisnął miecz, którym się podpierał między stertę rupieci, które przywaliły Waldemara i podważył, zrzucając graty na ziemię. Szczęśliwie Brok był przytomny i miał jeszcze siły, więc sam próbował wygramolić się zza ławy, która stanowiła ostatnią przeszkodę.

No Waldek… Trzymaj się! Trzymaj się, bo trzeba jeszcze zebrać Grega! – Rust wsunął miecz pod deskę, na której opierała się połamana ława i naparł, podnosząc go lekko dzięki dźwigni. – Lecimy... Na trzy… Raz, dwa… Trzy!

De Groat złapał się ławy i świadom, że bardziej niż siłą, która uciekała potokami, pomóc może samym ciężarem, zwalił się w tył, ściągając mebel ze sobą. Waldemar naparł z drugiej strony i blok ustąpił. Brok był wolny.

Ale scena wokół nie dawała ulgi. Dym zgęstniał w ciężkie warkocze, zawijając pętle wokół filarów, skracając spojrzenie. Punkty nawigacji stanowiły teraz płomienie. Czerwone marginesy sali, coraz szybciej zamykające się wokół opowieści.

Rzuty: 23, 89, 28, 76, 4.
 
Panicz jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 22-05-2022, 14:45   #125
 
Nanatar's Avatar
 
Reputacja: 1 Nanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputacjęNanatar ma wspaniałą reputację
Krwawy Pomidor, Ex Inkwizytor

Rumaki galopowały wokół ocalałych, dudniły kopytami unosząc pokłady sadzy, owiewały ognistymi grzywami, ich brzuchów uwiesiły się egzotyczne tancerki eksponując nagość podsycały rządze, walczący z niemocą mieszaniec nie mógł przypomnieć sobie kiedy wyśpiewał runę, czy w ogóle to zrobił. W pogorzelisku spostrzegł swą roztarganą torbę, z której wysypały się drogocenne utensylia, dorobek życia, skarby, maleńkie buteleczki z rzadkimi kuriozami pękały wypełniając gorące powietrze narkotycznymi afrodyzjakami, wolą życia, nieuchronnością śmierci.

Bandaże, którymi opatrywał przyjaciela ciemniały zmieniając się w popiół, świeca z tłuszczu nienarodzonego dziecka stopiła się w gęstą kałużę, w której odbijała się twarz demona. Świecień igrał między płomieniami błyskając w cieniach, a mrokiem przykrywał najjaśniejsze z ognisk.

- Sam, zniszczeń pan, sam wzniecisz pożogę świata, przyjdziesz bym pomógł ją zdusić. Sam, Leo, herold chaosu z woli losu.

Byle nie myśleć, działać, z uporem ratować to co zostało. Leo oderwał gruby skórzany pas będący niegdyś ramieniem jego torby ze skarbami, owinął nim ramiona Brooka, a klamrę zacisnął na swym barku, dopiero poczuł jak była gorąca, wypalała znaki w już i tak zniszczonym skórzanym kaftanie wdzierając się bólem w ciało. Fretka zawył dziko, zamęt paraliżował aparat mowy, język był sztywnym kołkiem, a usta suchym otworem w czeluść pustyni, niegodne w tym stanie całować choćby stóp Lady.

Dopingując się owym wyciem ciągnął nieprzytomnego mężczyznę przez skaczące płomienie i duszące opary, krok za krokiem, każdy ciężki i bolesny ku ledwo mniej upalnemu zewnętrzu. Paradoksalnie żar będąc żywiołem bliskim sercu Leo obdarzał mieszańca niezwykłą wolą działania. Każda z ognistych tancerek wypełniała lędźwie żądzą, witalnością, niepospolitą siłą.

Płomieniste ladacznice, ifrycie dziwki, iskry w istocie musiały mu pomagać, bo poczuł jak ciągnięty zelżał, Leonidas odwrócił się sprawdzając czy nie zgubił Waldemara, ale miast ognistych niewiast zobaczył Rusta, ledwo opierającego się na jednej nodze, mężczyzna popychał wleczone ciało. DeGroat podnosił z klepiska Broka i wzywał Leonidasa do zwołania straży.

Kiwnął na to głową, język wciąż sztywny nie pozwalał wydusić zrozumiałego słowa, Fretka przewrócił tylko oczami i wydobył z suchego gardła jedynie - Yyyyyn, olneeek bzzzy.

Dookoła wciąż symfonia płomieni przyprószona okrasą sadzy, przed oczami mieszańca przefrunął skrawek pergaminu ruchem naśladując kochanki Aqshy, z początku był czarny jak węgiel w który w istocie się zmieniał, ale podróżując przybrał kolor zgaszonej czerwieni, pomarańczy słońca kładącego się na horyzont i wreszcie rozbłysł jak nagrzana w piecu stal czystym światłem. Magiczne runy spłonęły na skrawku pergaminu, ale pozostały głęboko wypalone w pamięci młodzieńca. Jak cesarska pieczęć na wyroku śmierci, lub znamię na boku pańskiego bydła. Niezapomniane, nieodwracalne.

Kiedy wreszcie wydostał się na zewnątrz, było już tam kilku mieszczan i strażników, Fretka poczuł nienaturalny chłód, całe ciało zalały dreszcze, a zęby dzwoniły rytmicznie jak dobosz arkebuzerów. Z chłodem nadszedł strach, tęsknota za ogniem i żarem, za ich ciepłem, spojrzał w otwór którym wylegli na coraz gęściej ludną ulicę. Stał tam i lśnił w cieniu.

-Jeszcze możesz go uratować.

Leo wyciągnął zdrowe ramię w tym kierunku - Jego?! - zdołał wreszcie wyksztusić, ale zapomniał o drugiej rannej ręce, na której oparł się nierozważnie, tak, że ciało przeszedł ostry spazm bólu. Ciężko oddychając powtarzał - Tam! Prędko! - a tracąc oddech gromił do posłuszeństwa wzrokiem.

Dookoła biegali strażnicy i mieszczanie, ktoś podawał wiadra, gdzieś daleko odbijał się dzwon. Bim-bam, bim-bam. Leo podniósł się na kolana, próbując wstać i powlec na powrót do spontanicznej świątyni ognia, ale czyjeś dłonie złapały go za ramiona i odciągnęły. Niemniej dwu strażników wiedzionych czy to obowiązkiem, czy strachem zagłębiło się w gorącą niczym piec izbę.


Zważywszy na stan mieszańca nie pozwalam mu na więcej działania. Założyłem również, że stracił większość ekwipunku specjalnego. Będzie to część wykreślona z karty.

Zmieniłem nieco wpis, bo okazało się, że pisałem w tym samym czasie co Panicz i postanowiłem się do wypowiedzi kolegi dostosować.

63/48/42/29/17

Czekam co przyniesie wiatr

 

Ostatnio edytowane przez Nanatar : 22-05-2022 o 14:56. Powód: dopasowanie do wpisu Panicza
Nanatar jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 22-05-2022, 21:42   #126
 
Lynx Lynx's Avatar
 
Reputacja: 1 Lynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputacjęLynx Lynx ma wspaniałą reputację
De... Morgden był zadowolony. Dziedzic ocalony i jego dzielny wasal co z boskiego nadania do niego powrócił liczył, że to będą dobre fundamenty dla ich relacji. Wszystko było by dobrze gdyby tylko nie rzeź jaka się wokół rozegrała.
Dex wiedział, że kozak jest nad wyraz sprawnym wojownikiem, ale ten jego wzrok i rządza krwi przerażały Schlejera. Myślał, że widział już sporo i nie zadziwi go już nazbyt wiele, ale w tym było coś nienaturalnego. Choć się bał wiedział też, że zbliża się wojna. Nawet jeśli zażegna się konflikt między rodami to dalej rewolty się dzieją i taki rzeźnik może być przydatny
Począł przez to szeptać na ucho paniczowi Detlafowi.

- Panie szał mu minął pozwólmy mu iść. Sprawę lepiej zając się na spokojnie. Przed werdyktem warto też by było wypytać medyka i tego niziołka. Z tego co nimi przebywałem znają się od dłuższego czasu może oni będą wiedzieć co się z Pacznkiem dzieje.

Rzuty: 09,77,19,67,90
 

Ostatnio edytowane przez Lynx Lynx : 23-05-2022 o 06:09.
Lynx Lynx jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 24-05-2022, 21:43   #127
 
hen_cerbin's Avatar
 
Reputacja: 1 hen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputacjęhen_cerbin ma wspaniałą reputację
- Siadaj - zaprosił kozaka. Wyjął zestaw do szycia. Miał przeczucie, że to i tak tylko "kosmetyka", a nawet poważniejsze rany szybko się na wojowniku zagoją. Ale szycie i tak wykona porządnie, jest w końcu profesjonalistą.
- Już drugi raz straciłeś nad sobą kontrolę. Tym razem na dłużej. Za którymś już z transu nie wyjdziesz. Musisz z tym walczyć. W końcu ktoś doda dwa do dwóch i wezwie inkwizycję. Już na nas dziwnie patrzą. Albo nie będzie się bawił tylko pośle bełt zza węgła - wyszeptał mu do ucha podczas zszywania draśnięcia na barku. - A przy okazji: przyglądałem się Twojemu toporowi. Wiedziałeś, że jest magiczny? Pytanie tylko, który z Was, Ty czy Broń, rządzi.
[5d100=82, 55, 47, 62, 63]

 
__________________
Ostatni
Proszę o odpis:
Gob1in, Druidh, Gladin
hen_cerbin jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 27-05-2022, 15:49   #128
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Zwei Monde

Zimno wrzynało się w mieszańca. Już nie tak nienaturalne jak to, które jeszcze parę chwil temu trzymało go w eterycznej otchłani, ale i w tym zimnie, gdy Leo zaległ w błotnistej kałuży przed “Rybką”, było coś dziwnego. Jakby został wyrwany z ciepłej izby w środek zimowej zamieci, a nie letnią popołudniową aurę. Trząsł się jak osika na wietrze, zęby stukały w rytmie staccato, ręka pulsowała tępym bólem. Zadymione płuca wyżymały z Leo resztki przytomności, które jeszcze jakoś się ostawały i chyba tylko jakimś cudem zdołał wycharczeć z siebie polecenia do ciżby, która zleciała się pod “Rybkę” i gęstniała prędko. Dwójka gwardzistów, czy to z poczucia obowiązku, czy z wrodzonego bohaterstwa, zagłębiła się w płonącą tancbudę, zarzucając na twarze zmoczone szmaty. Leo próbował pójść za nimi, powlec się z powrotem w płomienie, pal licho nieustający pisk w uszach i otumanienie tłumiące wszystko, jakby zamknięto mieszańca pod szklaną kopułą.

Świecień tam był. Rozświetlony trzaskającymi skrami, obramowany cieniami i ognistymi jęzorami. Nienaturalna sylwetka wiła się na granicy światów, niemożliwa geometria sylwetki błyskała i składała się, pieszczona całym tym chaosem. Zwei Monde wyciągnął dłoń w jego - jej?, ich?, pozaziemskość Świecienia nie dała zamknąć się stanowczo w jednym tylko zaimku - kierunku, zrobił nawet ruch w tamtą stronę, ale silny ucisk chwycił go pod ramiona, odciągnął od szaleńczej próby ponownego wejścia w płomienie. Dłonie trzymały go stanowczo i mocno, odciągały dalej i dalej od pożogi, mimo niemrawych protestów które wyrywały się z gardła mieszańca. Tylko na takie protesty było go teraz stać, ciało odmawiało posłuszeństwa. Nawet gdyby chciał się wyrwać, nie dałby rady.

- Spokojnie - znajomy głos wdarł się w uszy Leonidasa. Podobnie jak zapach samogonu na oddechu, z którym nadeszły słowa. - Nie wierzgaj, Leoś, spokojnie. Jesteś bezpieczny, synu, nic ci nie będzie. No, już, już.

Alfred Grunt, zwany RumBurakiem, doholował Leonidasa do alejki naprzeciwko wejścia do “Rybki”, tuż za zamtuzem i oparł go o zalegające tam skrzynki. Zielarz był blady jak zjawa, mieszaniec dostrzegł to nawet przez łzawo-ciemną zasłonę która ograniczała mu pole widzenia, podobnie jak trzęsące się dłonie, gdy mężczyzna gmerał w torbie ściągniętej z ramienia.

- M-m-miałeś być - słowa wydarły się drżąco z ust Leo - b-b-być na m-m-m...

Mieszaniec kaszlnął i splunął, omal nie ześlizgując się do pozycji leżącej, ale RumBurak osadził go w miejscu.

- M-m-miałeś być na murach.

- Miałem - potwierdził zielarz, wyciągając i odkorkowując butlę, którą zaraz też zbliżył do ust Leo. - Pij.

Gorąc rozlał się po przełyku Zwei Monde, gorzałka była prima sort. Akcentowana nawet jakimś ziołowym posmakiem.

- Też to czułeś, prawda? - RumBurak dalej grzebał w torbie. Coś wstrząsnęło zielarzem, bo ruchy miał gwałtowne i drżące, a i ton głosu podszyty był strachem czy inszym niepokojem. - Ciemny wiatr owionął Serrig. Coś musiało się zdarzyć, coś potwornego i mocarnego, żeby podmuch poczuć nawet tutaj. Stąd ten pożar?

- N-n-nie...

Leo starczyło czasu tylko na tą jednosłowną odpowiedź. Krzyki wezbrały w tłumie parę kroków dalej, u wylotu alejki, a w chwilę po nich ciżba rozpierzchła się w panice, tratując się nawzajem i wyrywając spod kontroli nielicznych strażników, którzy zdążyli dotrzeć w okolice tancbudy. Sama “Rybka” jęknęła przeciągle, płomienie buchnęły sycząco i zatrzeszczało drewno. Szkielet zapadł się z hukiem, rozsiewając wokół iskry, popiół i ciężki dym zmieszany z kurzem, w trybie ekspresowym stając się miejscem ostatniego spoczynku dla tych nieszczęśników, którzy nie zdążyli wydostać się z płonącego budynku lub nie starczyło im na to sił. Było ich wielu, “Rybka” stała się masową mogiłą, ku uciesze Świecienia dalej tańcującego na granicy jaźni Leo.

Świat chwilowo spowiła szarość.




Rozdroża

Obraz nędzy i rozpaczy. Rozdroża były obrazem nędzy i rozpaczy jeszcze zanim kawaleria wjechała między spalone chaty, jeszcze zanim przelała się krew. Później było już tylko gorzej, do smrodu pogorzeliska dołączył smród śmierci, dopełniając tylko ponury obraz i pieczętując los sioła na skrzyżowaniu dróg. Przez chwilę można było się łudzić, że to już był koniec, że już więcej nie da się dopisać do ponurego rozdziału Rozdroży, że nijak nie szło dopełnić obrazu jeszcze smutniejszymi barwami, ale chwila ta trwała nader krótko. Obraz prędko przeszedł z nędznego i ponurego w istną makabrę, wypełniając już i tak skalaną ziemię kolejnymi smugami krwi. Bogom ducha winni plebejusze, oprawieni lepiej niż półtusze u rzeźnika, broczący posoką, ziejący otworami i rozpłatani potężnymi cięciami. Pośrodku tego wszystkiego Semen Paczenko, kozak z Kislevu, który urósł w oczach obecnych do rangi monstrum nad monstrami.

Czerwona zasłona rozsunęła się, pragnienie krwi zostało zaspokojone i nasycone, Semen na powrót stał się sobą. Przywrócony do rzeczywistości kozak nie miał w zwyczaju przebierać w słowach, mówił krótko i po żołniersku. Tak też odparł Jean-Gabrielowi, tak skwitował rozkaz Detlefa, za bardzo nie zwracając uwagi na to, że nawet żołnierze przezeń wybrani patrzyli na niego z przerażeniem. Ściągnięci strachem, zamrożeni w miejscu niczym posągi nie usłuchali szczekniętego w ich kierunku rozkazu. Semen, pewien swego, powstał ciężko i miał już ruszyć w stronę lazaretu, gdy Detlef zastąpił mu drogę, zaskakując chyba wszystkich gapiów. Może nawet i samego siebie.

- Paczenko - paniczowi głos drgał dalej, a palce zaciśnięte na rękojeści miecza nie były zaciśnięte chyba dla kurażu, a bardziej żeby ukryć drżenie dłoni. - Paczenko, oddaj topór.

Semen skrzyżował spojrzenia z Detlefem. Młody von Teoffen trwał niewzruszenie na jego drodze, osłaniany przez Bretończyka. Korowód zbrojnych powoli zaciskał się wokół Kislevity, najwyraźniej zainspirowany pozorną stanowczością dziedzica tych ziem. Resztki adrenaliny zeszły już z Semena, rany zaczęły uwierać i szczypać, a ciało zaczęło odczuwać starcie i zmęczenie już szykowało się do najazdu.

- Jeszcze może się przydać - Paczenko powtórzył się.

- To rozkaz - Detlef najwyraźniej poczuł się pewniej w otoczeniu zbrojnych, bo głos zadźwięczał już stalową stanowczością. - Oddaj topór, albo zostanie on panu odebrany, panie Paczenko.

Semen spojrzał wokół, na błyskające w jego stronę spojrzenia. Miejscami podszyte strachem, ale w większości gorejące oczekiwaniem na jego ruch. Zmęczenie wdzierające się w ciało i utrata krwi zaczęły robić swoje, Paczenko prędko zrozumiał że nie ma co obstawać przy swoim. Nie teraz i nie tutaj. Bez słowa cisnął więc topór wprost pod nogi Jean-Gabriela, a napięcie odczuwalnie zelżało. Zwłaszcza w przypadku Detlefa, który odetchnął z ulgą gdy Kislevita przecisnął się przez zbrojny korowód i ruszył w kierunku polowego lazaretu, gdzie czekał już na niego Theo.

Podejrzenia Hohenheima co do powierzchowności ran odniesionych przez Semena okazały się trafne. Opatrywanie rzeczywiście było ledwie kosmetyką w większości ran, które bardziej podpadały pod klasyfikację zadrapań, wbrew temu co widział jeszcze nie tak dawno temu. Opuszkami palców odczuwał jednak chłód zeń bijący i mrowienie, które dobitnie sugerowało nienaturalność prędkości gojenia, ale mimo wszystko oddał się zszywaniu jak w każdym innym przypadku. Był wszak profesjonalistą. Nie omieszkał jednak wymienić z Kislevitą paru szeptanych słów.

Orszak ożył, zbierając się po starciu na Rozdrożach. Wedle rozkazów Detlefa ciała (lub to, co z ciał zostało) zostały zebrane w jedno miejsca, na jedną wielką kupę, a zbrojni wymienili oręż na łopaty i wykopali płytką, masową mogiłę. Pogrzeb odbył się bez większej pompy czy ceremonii, ograniczony jedynie do krótkiej modlitwy nad ciałami zabitych. Procesja musiała ruszyć dalej i Detlef był chyba skory do dalszej podróży, jak najdalej od pogorzeliska spływającego krwią, bo nawet nie posłał jeźdźców za tymi nielicznymi szczęśliwcami, którzy zdołali umknąć spod ciosów kislevickiego potwora. Młody von Teoffen niebawem zarządził wyjazd, uprzednio wyciągając jednego gołębia z klatki i przyczepiając doń naprędce spisaną wiadomość. Ptak pofrunął w jedną stronę, oni ruszyli w drugą.

Orszak wytoczył się z resztek Rozdroży, nie oglądając się za siebie.




“Pod Śniętą Rybką”

Przeklęty pisk dalej wrzynał się w uszy, wygłuszając wszystko wokół i tłumiąc ryk płomieni, które zaczęły trawić drewniany szkielet “Rybki” nader prędko. Ogniste jęzory zwijały się i wiły wesoło, liżąc filary, stoły, krzesła. Żar wykręcał ostatnie poty z tercetu który zaległ w środku, dym kłębił się dusząco. Pożoga ograniczała wszystko niemiłosiernie - spłycała chrapliwe oddechy, zawężała i tak wąskie pole widzenia, skracała czas reakcji i zawłaszczała cenny tlen. Świat płonął, dymił, kołysał się i huczał. Czerwona mżawka kapała spod powały, tu krople były gęstsze, tam rzadsze, podle źródła wyrwanego ku górze; kapała jucha rozbryzgana z gardeł służby, kapał sosik pomidorowy, kapały też w końcu same resztki Pomidora-Inkwizytora, osławionego “Rzeźnika” który żywot zakończył rozparcelowany i rozerwany na części. Ale i tak, co Uwe Oettingen narobił w ostatnich chwilach parszywego żywota, było jego. Łabędzia pieśń o stalowych nutach.

Płomienna symfonia trwała dalej, akompaniując jedynej walce, która miała teraz znaczenie, walce najważniejszej, która stanowić miała o “być albo nie być” delegatom zamkniętym w ogniowym potrzasku. Ryki, krzyki i trzaski motywowały do działania, adrenalina buzowała w żyłach podrywając styrane już ciała w desperackich próbach uchowania życia. W całym harmidrze zginął dźwięk ściąganych z Waldemara rupieci, podobnie jak głuchy odgłos zwalonej na bok ławy. Brök wyzwolił się z drewnianej pułapki, która przygniotła go po wybuchu, łapiąc słaniającego się Rusta. Adrenalina robiła swoje, ale i ona musiała kiedyś się skończyć, źródełko cennego hormonu musiało kiedyś wyschnąć. Ludzkie możliwości miały swój limit, który można było w takich sytuacjach nadwyrężyć, ale trzeba też było wziąć poprawkę, być realistą. Duet DeGroat-Brök czuł w kościach, że oto nadszedł czas trudnej decyzji. Przywalony deskami i wygięty mało naturalnie Greger rysował się jedynie jako niewyraźny kształt przez dymną zasłonę. Płuca ich paliły, ciała drżały, przytomność powoli ustępowała ciemnoszarym strugom dymu.

Szczęśliwie jednak kolejne kształty wdarły się do izby, przedarły przez kłęby dymu. Strażnicy ze zmoczonymi szmatami na gębach wpadli do “Rybki”, widząc stojących we względnym pionie Rusta i Waldemara dopadli ich w pierwszej kolejności, ponaglając do wyjścia i oferując pomoc. Ryk płomieni wzbierał na sile, ograniczał możliwości werbalnej komunikacji i zmuszał ich do wymiany gestów. DeGroat machnął w stronę Gregera, wskazał kompana po którego sięgał już Morr, mając nadzieję że gwardziści zrozumieją przekaz. Zrozumieli, odpychając duet delegatów w stronę wyjścia ginącego w gęstniejącym dymie. Wsparci o siebie nawzajem, Rust i Waldemar zatoczyli się w tamtą stronę, a strażnicy zaczęli przedzierać się w stronę Bedhofa.

Belki zaczęły ustępować, nacisk na ciało zaczął lżeć. Greger rejestrował to słabo, wodząc mało widzącym spojrzeniem po trzeszczącej powale przyozdobionej kapiącymi resztkami Inkwizytora. Niewyraźne kształty które przyszły mu w sukurs coś tam krzyczały, coś machały, stękały, przesuwały i ciągnęły, ale i to ledwo co odznaczało się w gregerowej świadomości. Ból, który do niedawna jeszcze zalewał jego organizm falami, teraz ustąpił miejsca zimnie. Świat wokół jakby zwolnił, gdy zdziesiątkowana przez wybuch i popielona przez płomienie powała runęła w dół, krzesząc wokół iskry i drzazgi. I to w tej krótkiej chwili, gdy “Rybka” zapadła się sama w siebie, promienie słońca przebiły się na moment przez dym, rozświetlając i oblekając ciało Gregera złocistym snopem. Jego dusza jednak była już w zimnych i obojętnych objęciach Morra, jeszcze zanim cały ciężar “Rybki” zwalił mu się na głowę.

Rust i Waldemar nawet nie oglądali się za siebie. Łomot mógł znaczyć tylko jedno, a choć epicentrum było stosunkowo daleko za ich plecami, to wiedzieli że zerwana powała miała być jedynie pierwszą kostką domina, że oto “Rybka” szykowała się do runięcia jak domek z kart. Zagęścili więc ruchy na tyle, na ile obolałe i obite ciała pozwalały; na tyle, na ile pozwalały buchające płomienie. Ta krótka odległość do drzwi nagle urosła i wydłużyła się, jaśniejący prostokąt wyjścia ledwo co wyzierał spomiędzy gry ognia i cieni, ale duet obrał nań kierunek i trzymał się tej drogi. Tu ślizgając się po resztkach ryb czy sosiku, tam znowuż gramoląc się przez jakąś przeszkodę. Kolejne kawałki powały poleciały w dół, zatrzeszczały i zachybotały się ściany, a DeGroat i Brök rzucili się desperacko w stronę wyjścia, w ostatnim podrywie adrenaliny. Za nic mając bóle i bolączki, za nic mając syczące na ich drodze płomienie, za nic mając...

Kawałek strąconego filaru sięgnął Rusta przez plecy żarowymi drzazgami. Chłopak poleciał wprzód, nie mając nawet czasu złagodzić upadku, refleksy i odruchy już nie wchodziły tutaj w grę, gdy nawet proste kroki były ślamazarne. Rust runął, z ostatnim oddechem już wyrwanym z płuc i ciemnością kompletnie zalewającą wizję. Pół przytomnie spojrzał w stronę wyjścia, zarzucając rękoma i podciągając się w tamtą stronę, z iskrą strachu zauważając, jak drzwi wyginały się właśnie, jak cała ściana zaczęła pękać i załamywać się pod własnym ciężarem, osłabiona płomieniami. “Po nas,” przemknęło Rustowi przez myśl.

Ale był jeszcze Waldemar. Tam gdzie DeGroatowi brakowało już sił na wyrwanie się z potrzasku, tam Brök sięgnął po ostatnie rezerwy. Dłonie chwyciły Rusta stanowczo, ruch był nagły i bolesny, gdy obita noga zaszorowała o deski podłogowe, ale szpieg nie odpuścił. Nawet gdy DeGroat zwiotczał, oddając się w końcu ciemności. Sapał, charczał i świszczał, ale nie odpuszczał, holując kompana. “Rybka” trzeszczała, płomienie ryczały. Plusk pod butem. Plusk zwiastował wyrwanie się z objęć pożogi. Jeszcze krok, dwa, może trzy i będzie po wszystkim...

Budynek runął, załamał się, zapadł do środka. Grzebiąc w masowej mogile tych, którym nie było dane uciec. Stając się miejscem ostatniego spoczynku nieszczęśników. Bedhof był pierwszym, którego pochłonęła ciemność. DeGroat był drugi, ból zmusił jego ciało do kapitulacji. Waldemar był trzeci, rąbnął w błocko mimowolnie, zduszony przez dym. Świat zalała czerń i spowiła szarość, gdy tancbuda runęła, pochłaniając życia swoich gości, mniej lub bardziej zapowiedzianych. “Rybka” stała się w parę chwil jednym, wielkim stosem pogrzebowym.

Jakby w geście jakiejś kosmicznej sprawiedliwości, ziemski padół żegnał Uwe Oettingena, osławionego “Rzeźnika”, płomieniami. Jeszcze jeden, ostatni już, stos który stał się udziałem Inkwizytora. “Ironia losu,” rzekliby jedni. “Kosmiczna sprawiedliwość,” rzekliby drudzy. Nikt jednak nie uronił łzy nad losem Oettingena.

Ale nawet w śmierci “Rzeźnik” zebrał żniwo i nie opuszczał świata samojeden.




Szara Wieża
Późne popołudnie


Reszta drogi od ruin Rozdroży aż do granicy teoffeńskich włości minęła bez wrażeń. Orszak toczył się tymże samym tempem, co wcześniej, ostro narzuconym i pilnowanym przez samego Detlefa. Panicz z zaciętą miną komenderował procesją ze swojego miejsca gdzieś pośrodku zbieraniny, profilaktycznie posyłając zwiadowców przodem, którzy mieli upewnić się, czy aby kolejne niebezpieczeństwo nie czyhało na nich gdzieś na szlaku. Pogranicze okazało się być jednak spokojnym terenem, w dużej mierze niezamieszkanym przez nikogo, gdzieniegdzie tylko akcentowanym odległym folwarkiem czy inszym siołem na granicy wzroku. Trakt wijący się niziną był dobrze uklepany, a mijani podróżnicy - czy to jadący wierzchem, czy na wozie, czy piechotą - mijali ich z zaciekawieniem na twarzach, pozdrawiając nawet jeśli nie przyjacielsko, to przynajmniej neutralnie.

Szara Wieża, pierwsza większa osada podlegająca Serrig, wyrosła na horyzoncie na krótko po przekroczeniu granicy włości. Stanica swoją mało oryginalną nazwę zawdzięczała wybudowanej na niewielkim wzniesieniu fortyfikacji, która od lat strzegła gościńca łączącego Teoffen i Serrig. Wokół Wieży z czasem wyrosło sioło, a okoliczne ziemie wzięte zostały pod uprawy i hodowlę zwierząt. Tak oto teraz po prawej stronie traktu ciągnęły się pola uprawne, po lewej pastwiska, między nimi drewniany labirynt ludzkich siedzib, a nad tym wszystkim pieczę sprawował donżon otoczony jeszcze palisadą.

Napięcie na powrót zagościło w szeregach orszaku Teoffen, gdy zaczęli zbliżać się do Wieży i Detlef nakazał wzniesienie sztandaru. Przez lata nie raz i nie dwa Wieża była najeżdżana, palona i grabiona przez podjazdy detlefowych przodków, czasami nawet doszczętnie niszczona. Za każdym jednak razem ludzie wracali, odbudowywali wioskę i życie zaczynało toczyć się ponownie rutynowym rytmem, ale nikt w orszaku nie spodziewał się ciepłego przyjęcia. Zdawali sobie sprawę z tego, że tylko i wyłącznie status Detlefa oferował tutaj protekcję przed linczem. Ale gdy wjechali już w obręby Wieży i skręcili ku donżonowi, prędko przekonali się że obawy były nieco bezzasadne. Owszem, patrzono na nich krzywo, ale w dużej mierze kłębowisko ludzi zajmowało się swoimi sprawami. Orszak był tylko chwilowym kuriozum, na moment rozpraszającym rutynę dnia codziennego.

Inaczej sprawa miała się, gdy procesja zatrzymała się na błotnistym dziedzińcu przed donżonem, otulonym z trzech stron drewnianym wałem. Strażnicy na palisadzie łuki mieli w pogotowiu i trzymali na nich uważne spojrzenia, jakby tylko czekając na jakiś pretekst, by zwolnić cięciwy i wprawić strzały w ruch. Halabardnicy rozstawieni po placu równie nieufnie zerkali w ich stronę, krzywiąc się i wymieniając spojrzenia, miejscami szepcząc coś między sobą. Uwadze orszaku nie umknął fakt, że nie wszyscy zbrojni byli w miejscowych kolorach, gdzieniegdzie dostrzegali kratownicę samej Lady Henrietty, która musiała wysłać im na powitanie garstkę swoich ludzi.

Siwiejący już i styrany życiem pan na włościach - Leopold Weiss - przyjął ich chłodno, zmuszając się chyba siłą do wymiany początkowych kurtuazji. Pokiereszowana bliznami twarz wygięta była w sztucznym uśmiechu, gdy Detlef ześlizgnął się z konia i ruszył w jego stronę. Z kolei towarzyszący Weissowi mężczyzna, o haczykowatym nosie i przylizanymi do tyłu czarnymi włosami, spoglądał na całą ceremonię powitalną z kamienną twarzą i starannie obserwując każdego z nich. Tupik w lot zrozumiał, że to nie był ktoś, kogo należało lekceważyć. I kto, tak jak oni, w Szarej Wieży był jedynie na chwilę.

- Panie Weiss - Detlef rozpoczął ceremoniał, kłaniając się bliznowatemu. - Niech Sigmar błogosławi pana i pańską rodzinę. W imieniu Teoffen i mego pana i ojca uniżenie dziękuję za możliwość przejazdu przez pańskie włości.

- Paniczu von Teoffen - odparł Leopold skrzekliwym głosem. - Niech Sigmar błogosławi panicza i Lorda Erycka. Zaszczyt to wielki, gościć panicza w moich skromnych progach, nawet na chwilę. Pozwólcie, że przedstawię...

Znaczona plamami dłoń została wyciągnięta ku czarnowłosemu.

- Ludwig Stenger herbu Wrona - oznajmił. - Doradca i wysłannik miłościwie nam panującej Lady Henrietty.

Detlef i Ludwig wymienili krótkie ukłony.

- Paniczu von Teoffen - Stenger głos miał równie nijaki, co wyraz twarzy. - Jej Miłość uznała za stosowne wysłać mnie tutaj, by powitać panicza i pańskich ludzi na ziemiach Serrig, oraz by towarzyszyć wam w dalszej drodze do Serrig. Tuszę, że jesteście skorzy do krótkiego odpoczynku? Widzę, że droga do Wieży nie była pozbawione wrażeń.

To zielone spojrzenie prześlizgnęło się po raz kolejny po orszaku, który po starciu na Rozdrożach nie miał ani czasu, ani okazji doprowadzić się do porządku. Krew, brud i kurz dalej zalegały na ubraniach i skórze, ledwie co zdołali przemyć się przy krótkim postoju. Ludwig zawiesił spojrzenie właśnie na tych plamach i śladach.

- Zaiste - wycedził Detlef.

- Gość w dom, Sigmar w dom - sucho oznajmił Leopold i machnął dłonią. - Przyjemnością będzie móc zapewnić państwu miejsce na odpoczynek.

Służba i stajenni oblegli orszak, wyrywając się ze swoich miejsc w kątach na gest Weissa. Detlef spojrzał jedynie przez ramię i skinął głową. Delegaci i zbrojni zaczęli ześlizgiwać się z siodeł i wozów, przeciągając się i prostując kości. Trójka możnych dalej wymieniała słowa, ale te zginęły w dźwiękach kotłowaniny które rozbrzmiały na dziedzińcu. Wizja odpoczynku spodobała się chyba wszystkim, zwłaszcza gdy - już po tym jak Weiss, Stenger i Detlef zniknęli w głębinach donżonu - zjawił się sztywny jak struna kasztelan Bernard w otoczeniu tabunu służek i oznajmił, że mogą się wykąpać, zjeść i zdrzemnąć jeśli taka była ich wola. Wszystko w przybudówce będącej barakami strażników, naprędce zmienionych w salę gościnną dla plebejuszy. Tupikowi i “Morgdenowi” z kolei zaoferował komnaty w samym donżonie, z racji ich szlachectwa.

Gdy już najgorsza kotłowanina ucichła i większość rozeszła się każdy w swoją stroną, Jean-Gabriel przywołał do siebie Grotołaza, ściągając go w stronę ławeczki pod palisadą, z dala od innych. Mimo względnego odosobnienia, de Beaumanoir odezwał się przezornie w swoim ojczystym bretońskim.

- Co zdarzyło się w przeklętym mieście? - Jean-Gabriel nie owijał w bawełnę. - Bo coraz dziwniejsze rzeczy dzieją się z pańskimi kompanami i coraz dziwniejsze plotki dochodzą mych uszu, monsieur Tupik.

Tupik zasępił się chwilowo, zastanawiając się, jak odpowiedzieć rycerzowi.




Popielnicy
Wczesny wieczór


Pobudka była powolna, przytomność wracała falami, niemalże boleśnie. Mgła rozrzedzała się stopniowo, jakby w rytm odgłosu kapania gdzieś z oddali. Ciepło było wszechobecne, rozlewało się po całej długości ciała, utrudniało otwarcie ociężałych powiek. Aż chciałoby się rzec “jeszcze pięć minut” i przewrócić na drugi bok, ale rozkojarzenie świerzbiło nieprzyjemnie z tyłu głowy, buzowały pytania na które trzeba było poznać odpowiedzi. Rust z wielkim trudem otworzył oczy i syknął, gdy wizję zalały wiązki słońca rozpoczynającego właśnie wędrówkę w dół po nieboskłonie. Powała z grzybem w kącie nie była mu znana i potoczył głową, rozglądając się po izbie. Zioła porozwieszane pod sufitem, niektóre świeże, niektóre suszone; aparatura do pędzenia bimbru w kącie; stół zawalony alchemicznymi przyrządami. I wreszcie znajoma sylwetka, z ręką na temblaku.

- Żyjesz - radość w głosie Leo była dobrze słyszalna.

- Ledwo.

Rust podciągnął się do pozycji siedzącej, powoli i ostrożnie. Nie było tak źle, jak się tego spodziewał, ból który pamiętał z “Rybki” był wytłumiony, przebrzmiewał ledwie echem. Obitą nogę miał zawiniętą w bandaże i usztywnioną deseczkami, zadrapania i oparzenia były opatrzone i woniały jakąś ziołową mieszanką. Koszula dalej lepiła się nieprzyjemnie do skóry, ale biorąc pod uwagę perypetie dnia, dyskomfort był minimalny. Przynajmniej w porównaniu do poziomu, na jakim powinien się znajdować. Tylko gardło było wysuszone i drapało niemiłosiernie, ale Rust przełknął ślinę i chrapliwie wyrzucił z siebie pytanie, które było dlań priorytetowe.

- Greger?

Leo sposępniał w jednej chwili i to starczyłoby za odpowiedź, ale to nie zatrzymało Waldemara. Brök dotąd siedzący cicho w kącie poruszył się z grymasem, przyciągając zydel do łóżka na którym spoczywał DeGroat. Szpieg też nie wyszedł cało z kabały pod “Rybką”, ale prezentował się chyba lepiej od Rusta, a przynajmniej tak ten miarkował. Miejscami blady, miejscami dalej osmalony, ale opatrunków miał jakby mniej. Nawet chwycił za dzban z wodą i nalał do kubka, pomagając Rustowi zwilżyć usta i gardło. Niby tylko woda, a smakowała niczym ambrozja.

- Nie zdążyli go wyciągnąć - oznajmił Waldemar.

- Hans?

Waldemar i Leo spojrzeli po sobie i wzruszyli ramionami. Drugiego siepacza nikt nie widział odkąd ten wymigał się od wejścia do tancbudy.

- W ogóle to gdzie my jesteśmy? - Rust zwokalizował kolejną palącą kwestię.

- U RumBuraka - oznajmił mieszaniec.

O ironio, że koniec końców wylądowali pod dachem tego, który poniekąd był przyczyną całej kabały z Inkwizytorem. Rust pokiwał tylko głową, oparty o chłodną ścianę i układając na powrót myśli, które sunęły leniwie i urywały się. Uroki przebudzeń.

- Odciągnął mnie od “Rybki” - Leo kontynuował wyjaśnienia. - Później, jak cały budynek się zawalił, poszedł w dym i kurzawę, szukać innych. Znalazł was, nieprzytomnych, parę kroków od wejścia. Jacyś dobrzy ludzie pomogli mu was odciągnąć od pożaru, później przenieśli was tutaj. Chciałem też pomóc, ale...

Mieszaniec zaśmiał się pod nosem, wskazując rękę na temblaku.

- Opatrzył nas bez wahania - Leo ciągnął dalej. - Spoił jakimiś przeciwbólowymi dekoktami, wysmarował ziołowymi maściami, opatrzył co trzeba i nastawił złamania i obicia.

- Więc - Rust odchrząknął - za zdrowie, może nawet życie, możemy dziękować RumBurakowi, którego jeszcze nie tak dawno mieliśmy wystawić Inkwizytorowi i dostarczyć Jej Miłości?

- Na to wygląda - przytaknął Waldemar.

Leo milczeniem pominął fakt, że RumBurak uciekł się nawet do magii przy leczeniu i, przynajmniej w świetle prawa, winien stanąć przed sądem za gusła. Nie wspominając już o rzekomym połączeniu z Rewolucją, jeśli wierzyć Henriettcie.

Zaiste, o ironio.





_______________________________________

5k100

Bielonka prosimy o niepostowanie. Dziękujemy za grę.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 12-06-2022 o 06:54.
Aro jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 30-05-2022, 07:39   #129
 
Eliasz's Avatar
 
Reputacja: 1 Eliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputacjęEliasz ma wspaniałą reputację
Tupik bywał gadatliwy , nawet bardzo, niemniej za potokiem słów nie kryła się nigdy niefrasobliwość. Zbyt długo żył w półświatku by nie wiedzieć co to znaczy mielić jęzorem oraz nie znac konsekwencji, dlatego pytanie Jean-Gabriela odruchowo zapaliło w niziołku czerwona lampkę…

Przez chwilę wrócił wspomnieniami do dosć odległych wydarzeń z Bretonii których wspomnienia Jean-Gabriel przywoływał samą swoją obecnością …

***

Jesień w D’Arvill włości Lorda Berengera – niech mu ziemia ciężka będzie – co najmniej rok czy kilka lat temu…

Tupik uważnie obserwował wszystkich zebranych, szczególnie tych których dotąd nie widział a zwracali jakoś na siebie uwagę. Nie ominął nikogo zważywszy , że przybył tu bardziej w celach wywiadowczych niż dla samej przyjemności biesiadowania.

Był zadowolony do czasu... Do czasu gdy Kosma z nieznanych mu powodów zaczął opowiadać o sytuacji pod diabelską wieżą. I bynajmniej nie chodziło o walkę z Du’Pontami, lecz o dokładną opowieść o sytuacji Lorda... Gdyby mógł rzucić go pucharkiem, talerzem lub innym przedmiotem jaki miał pod ręką, nie zwracając przy tym niczyjej uwagi , z pewnością byłby to zrobił.

“No cóż, najwyżej Lord przerobi go na mielone, gdy się dowie jakie słabości ten głupiec obnażył...” - pomyślał będąc przekonanym, że nadmiar prawdy niczemu nie służy a już na pewno nie siatce szpiegów jaka musiała znajdować się w karczmie przy tego typu okazji...

Oczywiście pierwsze podejrzenia co do szpiegostwa padły na bardów, jednak i każdy inny podejrzanie zachowujący się osobnik mógł liczyć na przenikliwe i badawcze spojrzenie majordomusa.

***

Zasadniczo tym samym spojrzeniem lustrował obecnie rycerza z Bretonii . Halfling od początku czuł się przy nim nieswojo, nie bez kozery opuścił Bretonie w której dość skrupulatnie ukrywał fakt nadania mu szlachectwa przez syna lorda Berengera. Zwłaszcza że raczej wykorzystał słabość, nieuwagę, debilizm młodego lorda niż realnie zasłużył na tytuł szlachecki. Jean-Gabriel gdyby tylko podejrzewał fortel Tupika mógłby mieć nad nim nie lada przewagę, a wszak nie mógł wykluczyć że rycerz – fechmistrz z Bretonii doskonale zdawał sobie sprawę że szanse na szlachectwo niziołka w Bretonii były raczej nikłe. Co innego wciskać kit szlachcie w Imperium odnośnie tego jakie obyczaje bywają w Bretonii a co innego samemu bretończykowi…

Cóż przez ostatni czas na zamku robił dobra minę do złej gry zadowalając się faktem że Jean w zasadzie wcale nie interesował się Tupikiem… A może tylko mu się tak wydawało?

- Monsieur Jean-Gabriel – odpowiedział Tupik pomijając jak rozmówca resztę tytułu a nawet zdobywając się na lekko bretoński akcent. Nie za bardzo pamiętał też jak odmienić końcówkę w Bretońskim więc poniechał silenia się na poprawną gramatykę. Co prawda Bretońskiego nie znał tak dobrze jak rodowity Bretończyk to jednak po części ułatwiało mu to rozmowę. Mógł zrobić większą pauzę szukając odpowiedniego słowa – a tak naprawdę uważnie dobierając to co mówi, mógł powołać się na przeinaczenie czy zwykłą pomyłkę językową. W sumie nawet cieszył się na myśl o podszlifowaniu języka w którym dość dawno już nie rozmawiał. Niemniej większą uwagę przykładał do etykiety przemowy – podtrzymując swą role szlachcica - niżli do akcentu.

- To była straszna bitwa. Nie cna się dziwować, że niektórym zdawać by się mogło, że zaciążyła na umyśle. Koszmary nawet mnie monsieur prześladowały przez wiele nocy po tych straszliwych zmagań. Ach – Tupik niemal teatralnie przesłonił twarz ręką i wyszukał chusteczkę by otrzeć łzę która do oka nie napływała… Po dłuższej chwili z nie gasnącym przejęciem dodał

– Rozumiem, że zachowanie Semena może wzbudzać obawy , cóż sam przyznaje, że jestem nieco zaskoczony niepohamowaniem bitewnym kozaka, alem słyszał, że ludzie z północy takowoż właśnie miewają. Wpadając w szał bitewny berserkeryzmem zwany, niepomni na rany siączą na prawo i lewo i nie śmiem ukrywać że owe zacięcie bitewne jest silną stroną Paczenki byle by nikt z swoich nie podchodził wówczas zbyt blisko… Jeżeli przejmuje cię stan naszego kompaniona , zapewne i słusznie , pozwól że porozmawiam z doktorem Philippusem może winien on zapisać kozakowi jakie medykamenta na uspokojenie? Choć myślę że wojowniczość kozaka leży bardziej w jego naturze wojownika i przeszkolenia północnych wojaków, niźli w stanie głowy czy też jej niedomaganiu…

Tupik ufał że tą nad rozbudopwaną odpowiedzią nieco uspokoi bretończyka nie bez powodu używał tak rozbudowanego wodosłowia. Miało ono dać wrażenie że powiedział całkiem sporo – choć po prawdzie na zastawione pytanie nie powiedział w zasadzie nic… Czy Jean to łyknął? – Tupikowi pozostawało mieć jedynie nadzieje i przynajmniej unikać odpowiedzi tak długo jak zdoła. Jakiekolwiek wspominanie o demonie czy bliższe opisywanie sprawy nie mogło dać nic dobrego. Dla pewności że rozmowa nie będzie ciągnięta i żeby dać Jeanowi zupełnie co innego do przemyślenia niż dalsze gnębienie Tupika i rozważania na jego temat , podsunął mu całkiem inny orzech do zgryzienia…

- Jednakowoż jedno jedyne jest pewne niczym słońce , a może nawet pewniejsze. Nie chciałbym mieć Semena za wroga…

Brzmiało to na tyle wieloznacznie – jak miało zabrzmieć. Czy Semen jest przyjacielem Tupika a ten właśnie groził Jeanowi poszczuciem kislevity na niego? Czy Tupik boi się Semena na tyle żeby nic ważnego nie powiedzieć? Czy Semen jest realnym zagrożeniem o którym Tupik lojalnie ostrzega rycerza? Mnogość komplikacji ostatniego zdania wprawiła by w zachwyt nie jednego dyplomatę – za którego przynajmniej w jakiejś mierze Tupik uważał Jeana-Gabriela.

Zamierzał oddalić się od rozmówcy gdy tylko ten będzie usatysfakcjonowany odpowiedzią – lub chociaż poruszony na tyle by nie pytać dalej. W podorędziu zawsze miał wymówkę, że woli sprawdzić co z Detlefem , naradzić się z Theo w sprawie Semena i środków uspokajających, wykorzystać okazję że są na terenie…potencjalnego wroga i przyjrzeć się dokładnie wszystkiemu. Wymówek miał cały stos choć wolał ich nie używać bez konieczności, aby nie sprawiać wrażenia że ucieka przed rycerzem.


K100: 97, 76, 63, 91 55

 

Ostatnio edytowane przez Eliasz : 30-05-2022 o 18:00.
Eliasz jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Stary 31-05-2022, 15:19   #130
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Upewniwszy się, że niema zbędnych uszu w pobliżu kozak rzekł do opatrujące go medyka:
- Widzę co się dzieje - rzekł półgłosem - Nigdy nie miałem problemu by komuś łeb rozszczepić, ale teraz to zaczyna mnie bawić. Jak nic to te wasze zabawy do tego doprowadziły. Co do topora to chwilowo nie ma problemu, ale masz rację wrócę do szabelki i zobaczymy. Na wszelki wypadek trzymaj się z boku.

U celu podróży

Gdy rozpoczął się rozgardiasz z zakwaterowaniem, raz dwa wydał dyskretnie rozkazy by broń mieli na podorędziu, bo nigdy nic nie wiadomo. Bryetończykowi zasugerował by był blisko panicza. Sam świadom, że nie bardzo wypada pchać mu się w oczy paniczowi zajął się dopatrzeniem zakwaterowania. Przy okazji mając otwarte na wszystko oczy.

k20: 5, 16, 12, 7, 19

 
Mike jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem
Odpowiedz



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:28.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172